To już zakrawa o jakąś chorobę kliniczną o naturze kompulsywnego natręctwa, ale ten cały mundialowy dzień zleciał nam pod znakiem obserwowania, wyliczania i chwalenia drużyn, które choć nie były faworytami, to „pokazały reprezentacji Polski, że można”. Japonia wygrała, Kanada przegrała, ale oba te zespoły udowodniły, że jednak da się postraszyć pozornie i papierowo silniejszego rywala innym sposobem niż prymitywnym murowaniem.
Nieszczęsna była ta Kanada. Odważna, niepłochliwa, rezolutna, zawzięta, bezkompromisowa, efektowna, błyskotliwa, przebojowa, a na końcu przegrana. I szkoda, bardzo szkoda, bo Belgom należał się pstryczek w nos.
Belgia – Kanada 1:0. Piłka rozkładanych rąk
Dwa ostatnie duże turnieje Belgowie zaczynali od efektywnych wygranych – 3:0 z Panamą w 2018 roku i 3:0 z Rosją w 2021 roku. Złote pokolenie balowało, tańczyło i skakało w najlepsze. I szło po złoto, a przynajmniej marzyło o złocie, bo finalnie kończyło się tylko na nadmuchanych balonikach, rozczarowujących wpadkach i podrażnionych dumach. Na tym mundialu jest inaczej. Czerwone Diabły przystępowały bowiem do katarskiego turnieju w najsłabszym składzie personalnym i w najbardziej wątpliwej formie od jakichś ośmiu lat. Nie przypuszczaliśmy jednak, że taki, a nie inny stan rzeczy, będzie aż tak widoczny.
A był.
I to bardzo.
Belgowie mieli naprawdę duży problem z kreowaniem gry. Męczyli się z piłką przy nodze. Wahadła szwankowały. Yannick Carrasco kopał się po czole i zaliczył błyskawiczny zjazd do bazy. Youri Tielemans kręcił bezradne kółeczka. Axel Witsel chował się za plecami Kanadyjczyków. Kevin De Bruyne najpierw spartaczył sytuację, której nigdy nie spartaczyłby w Manchesterze City, a następnie machał rękoma na kolegów z obrony, frustrując się na ich ślamazarność w konstruowaniu akcji, a, zachowując choćby elementarną uczciwość meczową, w pierwszej kolejności powinien wściekać się na swoją bierność i statyczność.
Zresztą, jakby na potwierdzenie tej marności, chwilę później Alderweireld wymienił kilka podań z Vertonghenem na dynamice kultowej ekstraklasowej tiki-taki duetu Janicki-Wasilewski, żeby – ni stąd, ni zowąd – posłać kilkudziesięciometrowego passika do Batshuayia, który wpakował piłkę do siatki Kanadyjczyków. To był jeden z bardzo, ale to bardzo nielicznych razów, kiedy Belgowie wyglądali jak Belgowie.
Kanada zasłużyła na więcej
Kanada oddała 22 strzały, Belgowie – 9.
I taki był też obraz gry.
Piłkarze Johna Herdmana byli lepsi. Bardzo fajnie wyglądał Tajon Buchanan. W środku pola kreował Stephen Eustaquio. Reszta się dostosowywała, odważnie napierała, stwarzała okazję za okazję. A że Alphonso Davies zabawił się we wczorajszego Roberta Lewandowskiego i przegrał pojedynek z Thibaut Courtoisem z jedenastu metrów? Że Janny Sikazwe nie gwizdnął drugiego karnego dla Kanadyjczyków w dosyć oczywistej sytuacji? Że Jonathan David miał kompletnie rozregulowany celownik? Że Cyle’owi Larinowi piłka odbijała się od głowy we wszystkie strony świata, tylko nie do bramki Belgów? Że ich koledzy też nie grzeszyli precyzją w wykończeniu i na treningach przed kolejnymi meczami powinni wałkować strzały, strzały i jeszcze raz strzały?
No cóż, bywa.
Kanadyjczycy – podobnie jak Stany Zjednoczone z Walią – pozostawili po sobie dobre wrażenie. Tak powinien grać młody i nowoczesny zespół przeciwko faworyzowanemu rywalowi. Bez kompleksów. Bez przepraszania. Bez czapkowania. Szkoda tylko, że wszyscy cyniczni „pragmatycy” i „realiści” wysnują z tego meczu inny wniosek – ładna gra, ładną grą, bla, bla, bla, bo koniec końców Kanada przegrała.
Czytaj więcej o mistrzostwach świata:
- Białek z Al-Khor: Infantino? Drugi po Allahu
- Maszyna Luisa Enrique ruszyła. Hiszpania zdemolowała Kostarykę
- Błaszczykowski, Deyna, Lewandowski… Polskie karne na wielkich turniejach
Fot. Newspix