Reklama

Co za powrót! Iga Świątek mistrzynią turnieju w Seulu!

Sebastian Warzecha

21 września 2025, 13:27 • 5 min czytania 7 komentarzy

Iga Świątek długo wydawała się walczyć w finale turnieju WTA 500 w Seulu zarówno z rywalką, jak i z samą sobą. Mało co Polce na korcie wychodziło, pierwszego seta przegrała wysoko – 1:6. W drugim też nie było najlepiej. Ale jak na mistrzynię przystało – Świątek przezwyciężyła kryzys i ostatecznie, po długiej i trudnej walce, pokonała Jekatierinę Aleksandrową. Została tym samym mistrzynią koreańskiego turnieju. A to jej 25. tytuł w zawodowej karierze.

Co za powrót! Iga Świątek mistrzynią turnieju w Seulu!

Iga Świątek wygrała w Seulu. Z rywalką i własnymi słabościami

Poprzednie mecze Igi Świątek w Seulu sugerowały, że ta jest w wielkiej formie. Doświadczona Sorana Cirstea urwała jej pięć gemów. Ale to wczoraj – gdy z powodu przełożenia spotkań, wszystkie półfinalistki rozgrywały dwa mecze jednego dnia – Świątek pokazała się ze znakomitej strony. Barborze Krejcikovej, z którą w przeszłości potrafiła przegrać, oddała trzy gemy w drugim secie. Młoda Maya Joint w półfinale zebrała ich jeszcze mniej – dwa, też w drugiej partii.

Reklama

Iga grała znakomite zawody, po prostu. Łącznie w dwóch meczach spędziła na korcie nieco ponad 150 minut. Czyli… mniej niż w czasie dzisiejszego finału.

Bo ten był naprawdę trudny.

Świątek w tarapatach

Jekatierina Aleksandrowa na ogół z Igą Świątek przegrywa. Ale dwa spotkania w przeszłości potrafiła Polce urwać. To ostatnie – w zeszłym roku w Miami. A więc na kortach twardych, całkiem przez Igę lubianych, a jednak zebrała tam wtedy od Rosjanki prawdziwe bęcki. Z drugiej strony w ich poprzednim meczu – na tegorocznym US Open, a więc niedawno – to Polka spokojnie przeciwniczkę ograła. Wiele oddalibyśmy za powtórkę z tamtego meczu, ale szybko stało się jasne, że jeśli jakaś powtórka – to bliżej będzie temu do wspomnianego starcia z Miami.

Początek spotkania całkowicie bowiem Idze Świątek nie wyszedł.

Widać było, że się denerwuje, to po pierwsze. Po drugie, że popełnia przez to wiele błędów. To taka typowa Iga, gdy nie czuje się na korcie najlepiej – szuka swoich zagrań, a w trakcie tych poszukiwań niestety często piłki wyrzuca. Aleksandrowa weszła za to w ten mecz całkowicie inaczej. Była pewna siebie, grała skutecznie, często trafiała nawet z trudnych sytuacji. A gdy widziała, że Idze mało co wychodzi, to dodatkowo się tym nakręcała. Efekt był taki, że Polka straciła serwis już w pierwszym gemie spotkania.

A potem jeszcze dwukrotnie.

Turniejowa „2” – ale w rankingu WTA 11. zawodniczka – spokojnie szła w pierwszym secie po swoje. Właściwie ani przez moment nie wydawała się zagrożona, nie było też mowy o tym, by Iga miała jej w jakikolwiek sposób zagrozić. Pierwszego seta przegrała więc 1:6. I to moment, w którym można było zacząć poważnie obawiać się o losy tego spotkania.

Powolne odwracanie meczu

Na start drugiej partii? Przełamanie. Dla Igi Świątek. Od razu, przy pierwszej okazji w całym meczu. Tyle że nic z tego nie wynikło, bo Iga zaraz podanie sama straciła. I to w dużej mierze za sprawą własnych błędów, w tym serwisowych. Mało co w grze Polki stało na odpowiednim poziomie. I tylko sporym wysiłkiem woli w kolejnych gemach utrzymywała własne podanie. O tym, by przełamać Aleksandrową, na razie nie było mowy.

Rosjance jednak nie udawało się też przełamać Igi. Choć nie było łatwo, to Świątek utrzymywała swoje podanie. A w efekcie doszło do tie-breaka.

W nim nagle wszystko się odmieniło. To Aleksandrowa momentami poddała się nerwom, a Idze zaczął pomagać serwis, do tej pory tak nieskuteczny. Gdy podniosła jakość podania, to poszły za nią lepsze wymiany. Gdy zaczęła grać solidniej, skuteczniej w trakcie rozgrywania punktów, Aleksandrowa miała wielkie problemy. Choć i tak trafił się moment, gdy zadrżeliśmy o losy tie-breaka. To było przy 5:2 dla Igi, gdy wypracowała sobie w akcji przewagę, żeby w decydującym momencie wyrzucić zagranie w otwarty kort.

Jekatierina jednak z tego nie skorzystała. To Świątek wygrała dwa kolejne punkty, a wraz z nimi – seta.

Wszystko zaczynało się od początku.

Ćwierć setki!

Kluczowy moment mógł nadejść w trzecim gemie decydującego seta. Iga przegrała wtedy własne podanie, popełniając po drodze aż trzy podwójne błędy serwisowe! Rosjanka wyszła na prowadzenie 2:1, które potem poprawiła utrzymanym podaniem. Ale Świątek nie planowała rezygnować. Przycisnęła Jekatierinę w kolejnym gemie serwisowym rywalki. Przycisnęła, dodajmy, skutecznie. Wygrała gema przy podaniu Rosjanki, a potem sama poszła za ciosem.

Ba, mało brakowało, by w kilka minut odmieniła losy całego meczu.

Przy stanie 4:3 miała bowiem dwa break pointy. Nie udało się ich jednak wykorzystać, a… chwilę później sama dwukrotnie broniła się przed stratą breaka. I jej też się udało. Widać było, że po obu stronach mnóstwo jest napięcia, błędów, ale też świetnych wymian w kluczowych momentach. Bo i Iga, i Jekatierina wspinały się na najwyższy poziom wtedy, gdy sytuacja tego wymagała. I tak to trwało aż do dwunastego gema. Wtedy Aleksandrowa pracowała, by doprowadzić do drugiego w tym meczu tie-breaka.

Ale sytuacja szybko się skomplikowała. Iga wypracowała sobie bowiem dwie piłki meczowe. Pierwszą Aleksandrowa wygrała po dobrej akcji, rozpoczętej solidnym serwisem. Druga? Ta już należała do Igi. Polka wygrała punkt, gema, seta i mecz.

A wraz z nimi turniej. 25. w karierze. Dziś bowiem – w 30. finale – wybiła jej właśnie ćwierć setki w wygranych imprezach rangi WTA. Z aktywnych zawodniczek więcej tytułów w głównym cyklu ma tylko… Venus Williams, która wygrała 49 takich imprez.

Iga przekroczyła więc połowę drogi do Amerykanki. A my liczymy, że kolejne kroki w tej pogoni poczyni szybko.

Iga Świątek – Jekatierina Aleksandrowa 1:6, 7:6 (3), 7:5

Fot. Newspix

Czytaj więcej na Weszło:

7 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama