Reklama

Aryna Sabalenka najlepsza w US Open! Anisimova znów przegrała wielkoszlemowy finał

Sebastian Warzecha

07 września 2025, 00:22 • 7 min czytania 0 komentarzy

Aryna Sabalenka była wcześniej w tym sezonie w dwóch wielkoszlemowych finałach. Oba przegrała. Na Wimbledonie z kolei odpadła rundę wcześniej. Jej pogromczyni z Londynu? Amanda Anisimova. Amerykanka to jedna z zawodniczek, które na Arynę mają sposób, wygrała z nią sześć z dziewięciu pojedynków. W finale US Open zmierzyły się po raz dziesiąty. W tym akurat meczu nie było jednak wątpliwości co do tego, która z tych zawodniczek była lepsza. Sabalenka wygrała w dwóch setach, obroniła tytuł i uratowała swój wielkoszlemowy sezon. US Open wciąż ma tę samą mistrzynię!

Aryna Sabalenka najlepsza w US Open! Anisimova znów przegrała wielkoszlemowy finał

Aryna Sabalenka drugi raz z rzędu najlepsza w US Open

Rok temu Aryna Sabalenka pokonała w finale US Open Jessicę Pegulę. W tym sezonie musiała to zrobić w półfinale i udało jej się, choć nie było łatwo. Wygrywając w tamtym meczu doszła do trzeciego wielkoszlemowego finału w tym sezonie. Do tego na Wimbledonie była w półfinale. Wynik doskonały. Jedyny haczyk? Grała w meczach o tytuły, ale żadnego trofeum nie wywalczyła. W Australian Open – które wydawało się być już jej królestwem – pokonała ją Madison Keys. W Paryżu – gdzie zdetronizowała Igę Świątek w półfinale – lepsza była Coco Gauff. Białorusinka wciąż czekała więc na czwartego w karierze Szlema.

Reklama

Jeśli miało się to stać w tym sezonie – to tylko na US Open. Tam, gdzie wygrała przed rokiem.

Wyzwanie zapowiadało się jednak jako bardzo trudne. Po drugiej stronie siatki stanęła jednak Amanda Anisimova, która w ćwierćfinale w wielkim stylu pokonała Igę Świątek – rewanżując się jej za demolkę z finału Wimbledonu – a potem ograła świetną w Stanach Naomi Osakę. Anisimova wydawała się nakręcona, grająca najlepszy tenis w życiu. W dodatku to tenisistka, która na Sabalenkę ma patent. Wygrała sześć z dziewięciu spotkań, jakie rozegrały wcześniej. Pokonywała ją na każdej nawierzchni. Jej styl gry dobrze przeciwstawiał się temu, jakim operuje Sabalenka.

A Aryna grała w pewnym sensie o uratowanie sezonu. Bo i owszem, regularna – jak pisaliśmy – jest wprost niezwykle, najbardziej w całym tourze. Od dawna jest światową jedynką i tej pozycji nie oddaje. Ale na tym poziomie marzy się przede wszystkim o jednym i są tym tytuły wielkoszlemowe. Anisimova jeszcze takiego nie ma na koncie, ona po raz drugi z rzędu podchodziła do finału Szlema w roli zawodniczki aspirującej do tytułu mistrzyni tenisistka. A Sabalenka miała trzy i… wydaje się, że powinna mieć więcej. A jednak zanotowała w ostatnich latach sporo bolesnych porażek. Ten czwarty tytuł to coś, co czeka na nią od roku. I co, wydaje się, powinna już wywalczyć.

A jednak miejsce, jakie przeznaczyła na niego w domowej gablocie, wciąż stało puste. To musiało Białorusinkę uwierać. Ale po dzisiejszym meczu może przestać.

Aryna w Nowym Jorku okazała się bowiem najlepsza po raz drugi z rzędu.

Anisimova znów nerwowa

Zacząć trzeba od tego, że gdyby Amanda Anisimova grała tak, jak dziś dwie rundy temu, to Iga Świątek by ją pokonała. Wiadomo, tenis, tak to jest, że w jednym meczu gra się świetnie, a w drugim niekoniecznie. Jednak Amerykance dziś regularnie szwankował forehand, a będąc tak „jednostronną”, trudno rywalizować z najlepszymi zawodniczkami. Szczególnie z najlepszą, a jak już ustaliliśmy – Aryna Sabalenka w tym momencie taką jest. Owszem, momentami Anisimova włączała wyższy bieg, uspokajała się i przejmowała inicjatywę.

Ale to były – nawet jeśli trwały kilka gemów – właśnie momenty. Amerykańska publiczność się wtedy nakręcała, biła brawo, zachęcała swoją zawodniczkę do tego, by grała tak jeszcze dłużej, ale za każdym razem ostatecznie była sprowadzana na ziemię.

Anisimova wyglądała tak, jakby bała się wygrać. Trudno znaleźć na to inne określenie. Po prostu presja finału, perspektywa bycia mistrzynią wielkoszlemową ją przygniatały. Nie działo się tak, kiedy przegrywała. Wtedy w jej głowie pojawiał się luz, ręka nagle pracowała lepiej, a poszczególne – nawet trudne – zagrania wpadały w kort. Gdy jednak Anisimova wychodziła na prowadzenie albo doprowadzała do kluczowych gemów, odrabiając wcześniej straty, to nagle się zatrzymywała. Rozpęd, którego nabrała, znikał.

Innymi słowy: zabrakło jej tego, co miały jej rodaczki: Keys w Australii i Gauff we Francji. One żywiły się błędami Aryny Sabalenki. Każdy gorszy gem Białorusinki je napędzał. A gdy widziały, że są w stanie rywalkę napocząć, znaleźć luki w jej grze, korzystały z tego w pełni. Anisimova te luki niby też odnajdowała, ale na dłuższą metę  nie potrafiła z nich korzystać. Zamiast tego sama prezentowała rywalce punkty, sama oddawała ważne piłki. Spadały jej procenty podania. Zaczynały się podwójne błędy. Piłki po forehandzie znów latały, gdzie chciały one, a nie gdzie Amanda. Agresywny return trafiał w kort, ale tak, że Sabalenka mogła go spokojnie odegrać.

Amanda się zniechęcała. Więc nic z tego wszystkiego ostatecznie nie było. Bo nie mogło być. I owszem, nie przegrała tak boleśnie jak na Wimbledonie, z Igą Świątek. Ale też nie zagrała tak dobrze, jak by mogła. Bo to, jak potrafi grać przeciwko Sabalence, zaprezentowała właśnie w Londynie, w półfinale.

Dziś to nie był ten poziom. Po prostu.

Sabalenka musiała w końcu wygrać

Nie można być tenisistką tej klasy, co Aryna Sabalenka, regularnie dochodzić do kluczowych faz turniejów wielkoszlemowych i przegrywać finały. No chyba że ma się za rywalki tenisistki absolutnie równe sobie, ale ani Madison Keys, ani nawet Coco Gauff tak po prawdzie nimi nie są. Sabalenka przegrywała, bo w tych pojedynczych meczach jej przeciwniczki grały świetnie, owszem, ale też dlatego, że sama im na to pozwalała. Podobnie było w poprzednich latach, gdy odpadała w półfinałach wielu turniejów. Przecież nawet w 2023 roku – gdy była najlepsza w Australian Open po raz pierwszy – mogła śmiało zagrać też w finałach Roland Garros i Wimbledonu. A zamiast tego dwa razy przegrała o rundę wcześniej.

Owszem, presja mogła ją „zjeść”. Jest w końcu światową jedynką, wygrała już trzy turnieje wielkoszlemowe w karierze, a jednak w tym roku stale jej coś w nich nie wychodziło. Brakowało niewiele, ale brakowało. W takich sytuacjach jej własne oczekiwania mogły okazać się zabójcze. Do tego zewsząd mówiono, że we wszystkich Szlemach przegrywała z Amerykankami i znów z taką grała w finale. Że Anisimova – co podkreśliliśmy – potrafi z nią grać. I tak dalej, i tak dalej.

A jednak Sabalenka zagrała niezwykle spokojnie. Owszem, czasem zaliczała proste błędy – smecz przy 5:4 i 30:30 w II secie! – czy wypuszczała prowadzenie, ale ostatecznie ani na moment nie straciła panowania nad sobą. To od niej w dużej mierze zależało to, co działo się na korcie. Anisimova przejmowała inicjatywę wtedy, kiedy Sabalenka nieco spuszczała z tonu. Aryna odzyskiwała jednak kontrolę za każdym jednym razem. Nie celowała dziś w efektowność, nie próbowała grać pięknego meczu. Miała jeden cel i było nim zwycięstwo.

Udało jej się. Wygrała. Nie był to w efekcie finał wybitny – choć długimi fragmentami obie grały świetne wymiany – nie zapamiętamy go pewnie na wieki. Ale Aryna wreszcie – nawet jeśli susza trwała tylko rok – wygrała turniej wielkoszlemowy. Obroniła w dodatku w Nowym Jorku tytuł. W pewnym sensie została królową kortów twardych, bo tyle samo tytułów na tej nawierzchni ma z grających tenisistek tylko Naomi Osaka, zresztą dokładnie w tym samym układzie – dwa wywalczone w Australii i dwa w USA.

Ba, możemy założyć, że gdyby zapytać ją przed meczem, jak chciałaby, żeby wyglądał ten finał, powiedziałaby, że wszystko jej jedno, byle wygrała.

No i tak się właśnie stało. Zagrała dobry, nawet bardzo dobry i solidny mecz. Pokonała rywalkę, z którą ma niekorzystny bilans. I sięgnęła po kolejny wielki tytuł. To jej wieczór.

Aryna Sabalenka – Amanda Anisimova 6:3, 7:6 (3)

Fot. Newspix

0 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama