Reklama

13 finałów, czyli polska historia Wimbledonu. Iga Świątek też już się w niej zapisała

Sebastian Warzecha

11 lipca 2025, 19:26 • 12 min czytania 1 komentarz

Seniorskiego singlowego triumfu na Wimbledonie jeszcze nie mieliśmy, choć jutrzejszy finał Igi Świątek będzie już trzecim takim. Mamy za to wygrane inne – głównie w rozgrywkach juniorskich, choć trafiły się i dwie wśród seniorów. Jak wyglądały jednak wszystkie polskie finały Wimbledonu? Kto w nich wystąpił? I ile z nich wygraliśmy? Oto historia meczów o tytuł na londyńskiej trawie. Tych, w których zagrali Polacy.

13 finałów, czyli polska historia Wimbledonu. Iga Świątek też już się w niej zapisała

Wimbledon i Polacy. Iga Świątek znów pisze historię

Reklama

Pionierka

Wszystko w polskim tenisie sprowadza się w końcu do dwóch osób – albo Wojciecha Fibaka, gdy mowa o męskim, albo Jadwigi Jędrzejowskiej, kiedy chodzi o tenis kobiecy. Wielka poprzedniczka wszystkich naszych późniejszych gwiazd nigdy co prawda turnieju wielkoszlemowego w singlu nie wygrała, ale była w finałach wszystkich trzech, w których wystąpiła (nigdy nie pojechała na Australian Open). W tym i Wimbledonu.

Do meczu o tytuł doszła tam w 1937 roku, na nieco ponad trzy dekady początkiem ery open. Już poprzednie sezony, w którym pokonała kilka ówczesnych sław, świadczył o jej możliwościach, ale to właśnie ten rok był wybuchem najlepszej formy w karierze Jędrzejowskiej. A ówczesny Wimbledon – na którym w 1935 roku była w ćwierćfinale, a w 1936 w półfinale – pierwszym finałowym występem Polki.

Jędrzejowska została rozstawiona w tamtym turnieju z „4” i w roli jednej z faworytek spisywała się doskonale. W pięciu pierwszych meczach straciła tylko 11 gemów. Dopiero w półfinale do wysiłku zmusiła ją Amerykanka Alice Marble, którą Jędrzejowska pokonała 8:6, 6:2. W finale spotkała się za to z Dorothy Round, reprezentantką gospodarzy i triumfatorką Wimbledonu z 1934 roku. Pierwszego seta Polka przegrała gładko, do 2. Drugiego wygrała w tym samym stosunku.

A w trzecim prowadziła już 4:1 i 30:15. Była sześć piłek od mistrzostwa Wimbledonu, a mimo tego nie zdołała wygrać. Round odwróciła losy spotkania i trzeciego seta wygrała 7:5. William Tilden, były mecz Wimbledonu, spytał po meczu Polkę „Dlaczego tak strasznie bałaś się wygrać?”. A ona nie wiedziała.

W karierze przegrała jeszcze dwa kolejne finały wielkoszlemowych turniejów w singlu – na US Open i Roland Garros. Wygrała tylko jeden, ale w deblu. Może byłoby inaczej, gdyby nie II wojna światowa. Ale tego nigdy się nie dowiemy. Faktem pozostaje jednak, że to Jędrzejowska otworzyła naszą wimbledońską historię finałów.

Niespełnione nadzieje

W 1995 na kortach Wimbledonu stało się coś, co poruszyło media sportowe w Polsce. Londyński turniej w rywalizacji dziewcząt podbiła bowiem wtedy Aleksandra Olsza. Młoda Polka wygrała i w rywalizacji singlistek, i w grze podwójnej, w której połączyła siły z późniejszą znakomitą deblistką, Carą Black.

Oczywiście, że Olsza ma talent wiedziano już wcześniej. Już jako nastolatka wygrała kilka turniejów ITF, nieźle prezentowała się w rywalizacji ze starszymi zawodniczkami, ale też w juniorskich turniejach w europejskiej czy światowej stawce. Nigdy nie była przy tym jednak główną gwiazdą juniorskich rozgrywek, do tego trochę jej brakowało.

Ale ten młodzieżowy Wimbledon 1995, gdzie występowała jako 17-latka, należał do niej.

W rywalizacji singlistek straciła tylko jednego seta – w III rundzie, w pojedynku z reprezentującą… San Marino Ludmilą Varmužovą. Poza tym była absolutnie bezbłędna, włącznie z finałem, w którym pokonała Tajkę Tamarine Tanasugarn. To był zacięty mecz, wygrany 7:5, 7:6 (6), ale przede wszystkim – spotkanie, po którym Olsza stała się sensacją w Polsce, bo w tej sytuacji debel był tylko dodatkiem. Ale i tam poszło świetnie, bo z Black po drodze odpaliły wszystkie rywalki, wśród których znalazła się choćby – ot, dla przykładu – Amelie Mauresmo. A jej przedstawiać pewnie nikomu nie trzeba.

Aleksandra Olsza

Aleksandra Olsza. Fot. Newspix

Sukces, nawet juniorski, w trudnych sportowo dla Polski czasach, dał Olszy wielką rozpoznawalność. Na wizytę zaprosił ją prezydent Wałęsa, rozpoznawali ludzie na ulicy, mówiono o niej w telewizji i pisano w prasie. Niestety, kariery wśród seniorek nigdy nie zrobiła na miarę oczekiwań. Choć i tak poradziła sobie nieźle, zwłaszcza jak na ówczesne warunki w polskim tenisie. Była przecież 72. na świecie, przebiła granicę setki. Ale problemem okazało się zdrowie. Jej matka – i trenerka – mówiła potem, że zajechali ją szkoleniowcy w USA, gdzie wkrótce wyjechała.

Olszy padł łokieć, na każdym treningu czuła ból. I wreszcie musiała zrezygnować z tenisowej kariery. Skończyła ją w wieku zaledwie 23 lat. Nigdy nie spełniła pokładanych w niej wielkich nadziei. Ale w połowie lat 90. pokazała wimbledońskiej publice, że polski tenis może liczyć się w świecie.

Choć minęła kolejna dekada, zanim faktycznie zaczął.

Czasy rozkwitu

Dokładnie 10 lat po Olszy doczekaliśmy bowiem kolejnego finału na Wimbledonie. Znów juniorskiego, ale – co ważne – w ledwie trzy lata trafiły nam się wówczas aż cztery takie. Zaczęła to wszystko Agnieszka Radwańska, która w 2005 roku pewnym krokiem przeszła przez turniej dziewcząt i zdobyła trofeum. W finale pokonała Tamirę Paszek, w późniejszych latach całkiem niezłą tenisistkę. Ona z kolei w półfinale wyeliminowała jeszcze lepiej znaną Wiktorię Azarenkę.

O Radwańskiej, wiadomo, nie ma co się w tym przypadku specjalnie rozpisywać, bo jej karierę znamy i, jak się pewnie domyślacie, jeszcze w tym tekście powróci.

Ale już rok później w finale turnieju juniorów zagrał – i, niestety, przegrał – Marcin Gawron. To był spory szok. Gawron miał ledwie 16 lat, do turnieju wszedł przez kwalifikacje. Ledwie kilka tygodni wcześniej wygrał też swoje mecze kwalifikacyjne na Roland Garros, ale tam odpadł już w I rundzie. Tymczasem w Londynie grał znakomicie. Co prawda nieco sprzyjała mu drabinka, z której wylecieli rozstawieni zawodnicy, ale tę szansę wykorzystał w pełni.

W starciu z turniejową jedynką – Thiemo De Bakkerem – nie był już jednak w stanie ugrać nawet seta. Choć nie można powiedzieć, że nie walczył. Drugą partię przegrał w tie-breaku, do czterech. W całej karierze Gawrona był to jednak i tak zdecydowanie najjaśniejszy punkt. Wśród seniorów przebił granicę TOP 300 rankingu ATP (był 262.), ale na tyle było go stać, nie zagrał nigdy za to w głównej drabince turnieju wielkoszlemowego. A grał długo – jeszcze w 2018 roku rozgrywał spotkania w polskich turniejach rangi Futures.

Marcin Gawron

Marcin Gawron w roku swojego finału na Wimbledonie. Fot. Newspix

W porównaniu z nim wielką karierę zrobiła Urszula Radwańska, młodsza z sióstr, która w 2007 roku powtórzyła osiągnięcie Aleksandry Olszy i w jednym roku wygrała oba wimbledońskie turnieje dziewcząt. Swoją drogą w deblu triumfowała wtedy razem z Anastazją Pawluczenkową, która po latach – w 2021 roku – doszła do finału singlowego Rolanda Garrosa, a na tegorocznym Wimbledonie była w ćwierćfinale, w którym przegrała z Amandą Anisimovą.

Radwańska – starsza o nieco ponad pół roku – takich osiągnięć na koncie nigdy nie miała.

Choć w 2007 roku pewnie właśnie tego po niej oczekiwano, szczególnie, że Agnieszka zdążyła się już wówczas pokazać wśród seniorek. Jej młodsza siostra za to poszła po swoje w bardzo mocno obsadzonym turnieju dziewcząt, w którym wyeliminowała między innymi przywołaną Pawluczenkową (turniejową jedynkę), a w finale w trzech setach pokonała Madison Brengle, Amerykankę, która rundę wcześniej ograła… Katarzynę Piter. Jeden mecz dzielił nas więc wówczas od polskiego finału juniorskiego Szlema.

Urszula grała agresywniej, odważniej od siostry, zdawała się też mieć lepsze warunki fizyczne. Ale znacznie częściej zawodziło ją z czasem zdrowie. Już w 2010 roku na pół roku z gry wyeliminowała ją kontuzja pleców, kilka lat później zrobił to uraz barku, w międzyczasie sporo było innych. Miała jednak swoje momenty, była w karierze w dwóch finałach turniejów WTA, doszła na 29. miejsce na świecie, wciąż jedno z najlepszych w historii polskiego tenisa.

Teoretycznie gra do dziś, jest sklasyfikowana w piątej setce rankingu WTA. Ale w dużej mierze robi to – jak się zdaje – dla przyjemności.

Dekada sukcesów

Tak naprawdę długo trwało wielkie narodowe oczekiwanie, którego obiektem była Agnieszka Radwańska. Na początku 2012 roku Polka doszła do ćwierćfinału Australian Open i było to jej piąte takie osiągnięcie w karierze. Gdy pół roku później przyjeżdżała na Wimbledon, jej statystyki w cyklu WTA mówiły też: 12 finałów, 10 z nich wygranych. Gdy już więc dochodziła do najważniejszej fazy imprezy, na ogół była lepsza od rywalek.

Czekano więc, aż zrobi to w Wielkim Szlemie.

W 2012 roku do ćwierćfinału doszła pewnym krokiem, żadna rywalka w pierwszych czterech meczach nie urwała jej więcej niż sześciu gemów. Wszyscy wiedzieli jednak, że to tu zacznie się prawdziwe wyzwanie. I faktycznie, rozstawiona z „17” Marija Kirilenko postawiła się Agnieszce w nieprawdopodobny wręcz sposób. To był moment krytyczny, bo po tym jak Polka wygrała 7:5 pierwszego seta, drugiego oddała 4:6. W dodatku przed ostatnim setem się rozpadało, przerwa trwała godzinę.

A więc wojna nerwów, liczyło się, która lepiej ją wytrzyma. Obie na starcie seta się przełamały, a potem doszły do wyniku 4:4. I wtedy… znów przerwa, a organizatorzy zdecydowali, że mecz zostanie zakończony następnego dnia. Decyzję jednak zmienili, przenosząc polsko-rosyjskie starcie na kort centralny, który miał już wówczas dach, na ten sam dzień. Z tym wszystkim lepiej poradziła sobie Radwańska, która w decydującym momencie przełamała rywalkę i seta wygrała 7:5.

Agnieszka Radwańska i Serena Williams

Serena Williams i Agnieszka Radwańska po finale Wimbledonu. Fot. Newspix

W półfinale za to było łatwiej, bo Angelique Kerber Agnieszka ograła 6:3, 6:4. Ale w meczu o tytuł czekało wyzwanie największe z możliwych, w osobie Sereny Williams, której Polka nigdy w oficjalnym spotkaniu nie pokonała. A gdy przegrała pierwszego seta gładko, 1:6, wydawało się, że nie zrobi tego i tym razem. W drugim jednak odżyła, postawiła się, grała świetny tenis. I wygrała 7:5. Na tyle starczyło jej sił. W trzecim secie walczyła, jednak bez efektu, bo Williams była już nie do zatrzymania. I tak jak Jadwiga Jędrzejowska, tak i Radwańska singla kobiet nie podbiła.

A kolejnej okazji już nie dostała.

Otrzymał ją za to Łukasz Kubot niedługo po tym, jak w pełni przestawił się na debla. Od lat było bowiem wiadomo, że Polak to specjalista od gry podwójnej, ale nie chciał rezygnować z singla. Zresztą można go zrozumieć, bo miewał w nim naprawdę sympatyczne wyniki. W 2011 roku na przykład doszedł na ukochanym Wimbledonie do IV rundy, był o krok od pokonania Feliciano Lopeza i wejścia do ćwierćfinału – symbolicznego, bo w londyńskim turnieju funkcjonuje klub „Last 8”, do którego należą wszyscy, którzy zagrali właśnie w ćwierćfinale singla (lub dalszych fazach turniejów debla i miksta).

Wtedy się nie udało. Dwa lata później – już tak, a Kubot zagrał ten historyczny mecz ćwierćfinałowy z Jerzym Janowiczem. Przegrał, ale i tak był niezwykle szczęśliwy. W 2014 roku za to wygrał Australian Open w deblu i powoli zaczął się przestawiać właśnie na występy w grze podwójnej. A gdy pod koniec 2016 roku połączył siły z Marcelo Melo, okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Obaj wspólnie zostali między innymi liderami rankingu deblistów. Przede wszystkim jednak – wygrali Wimbledon.

To był rok 2017, w deblu w Londynie wciąż grano wtedy do trzech wygranych setów i Kubot z Melo w pełni z tego skorzystali, bo w sześciu meczach rozegrali… cztery pięciosetówki! Po gładkiej wygranej w pierwszej rundzie, już w drugiej wielkie wyzwanie rzuciła im para Philipp Petzschner/Alexander Peya. Skończyło się 11:9 w decydującej partii (nie było wtedy tie-breaków w piątym secie). W trzeciej rundzie za to, grając z Florin Mergeą i Aisam-ul-Haq Qureshim przegrali dwa pierwsze sety. Obecnie oznaczałoby to odpadnięcie z imprezy. Wtedy Kubot i Melo wygrali trzy kolejne partie.

Przetrwali. Raz jeszcze.

Nieco oddechu złapali w ćwierćfinale, w pojedynku z braćmi Skupskimi – Kenem i Nealem – których pokonali w trzech setach. Ale półfinał to znów batalia z rozstawionymi z „1” Henrim Kontinenem i Johnem Peersem. Obie pary wygrywali wtedy sety na zmianę, ale jako pierwsi zrobili to Kubot i Melo. A co za tym idzie – oni też zgarnęli seta decydującego, 9:7. Najlepszym meczem był jednak finał. Właściwie jeśli chodzi o deblowy światek to jest to spotkanie już legendarne.

Łukasz Kubot i Marcelo Melo vs Oliver Marach i Mate Pavić, czyli para, która wkrótce miała wejść na szczyt deblowej hierarchii. A przy okazji w połowie – za sprawą Maracha – złożona z byłych partnerów deblowych Łukasza, bo z Austriakiem Kubot często grał.

Sam mecz – znakomity, pełen fenomenalnych wymian i dramaturgii, skończył się po niemal pięciu godzinach rywalizacji. Polak i Brazylijczyk wygrali 5:7, 7:5, 7:6 (2), 3:6, 13:11.

W połączeniu z finałem i półfinałem (2013) Radwańskiej, a także Janowicza (też 2013), można było ten czas nazywać już okresem sukcesów. A potem dołożyła się jeszcze Iga Świątek, która w 2018 roku w świetnym stylu stała się kolejną Polką sięgającą po triumf w turnieju dziewcząt. Ale o tym sukcesie więcej piszemy w tym miejscu:

IGA ŚWIĄTEK JUŻ KIEDYŚ WYGRAŁA WIMBLEDON. O NAJWIĘKSZYM JUNIORSKIM SUKCESIE POLKI

Historia najnowsza

Tu już przeskok, bo przez kilka kolejnych lat polskiego finału Wimbledonu nie było – co najwyżej półfinał, w którym zagrał Hubert Hurkacz. Ale w zeszłym sezonie w meczu o tytuł w turnieju miksta – a takiego wcześniej w wykonaniu Polaków nie mieliśmy – wystąpił Jan Zieliński wraz z Hsieh Su-wei.

Oboje wcześniej zagrali już w finale Australian Open i tam tytuł zgarnęli. Zieliński był więc mistrzem wielkoszlemowym, a mógł zostać podwójnym. Po drugiej stronie siatki stanęła za to para Giuliana Olmos/Santiago Gonzalez. Meksykanie grali o swój pierwszy taki tytuł. Ale nie wygrali. Ba, nie byli nawet blisko.

Zieliński i Hsieh grali bowiem w zasadzie bezbłędnie. Pierwszego seta wygrali do czterech, drugiego do dwóch. Na korcie doskonale się rozumieli, świetnie uzupełniali i pewnie zmierzali po wygraną, do której ostatecznie doszli.

Zieliński tym samym został najpierw 11. polskim finalistą Wimbledonu, a po meczu – 8. mistrzem. Pierwsza liczba została już zmieniona. Iga Świątek jest 12. w historii ogólnej, a 3. w wyłącznie singlowych turniejach wśród seniorów. Czy zmienić uda się też liczbę polskich mistrzów – przekonamy się jutro. Jej poprzedniczki, a więc Jadwiga Jędrzejowska i Agnieszka Radwańska, wygrać w singlu kobiet nie zdołały.

Iga znów więc może napisać wielką historię. I oby to zrobiła.

Dopisać się do ogólnego dorobku zdołał już też Alan Ważny, które niedługo po publikacji tego tekstu dostał się do finału turnieju deblistów wśród juniorów, zmieniając ogólną liczbę polskich finałów na Wimbledonie na 13. Jego partnerem jest Fin Oskari Paldanius i wspólnie mogą powalczyć o wygraną.

Lista polskich finałów Wimbledonu

  • 1937. Gra pojedyncza kobiet. Jadwiga Jędrzejowska – Dorothy Round 2:6, 6:2, 5:7
  • 1995. Gra pojedyncza dziewcząt. Aleksandra Olsza – Tamarine Tanasugarn 7:5, 7:6 (8)
  • 1995. Gra podwójna dziewcząt. Aleksandra Olsza/Cara Black – Trudi Musgrave/Jodi Richardson 6:0, 7:6 (5)
  • 2005. Gra pojedyncza dziewcząt. Agnieszka Radwańska – Tamira Paszek 6:3, 6:4
  • 2006. Gra pojedyncza chłopców. Marcin Gawron – Thiemo De Bakker 2:6, 6:7 (4)
  • 2007. Gra pojedyncza dziewcząt. Urszula Radwańska – Madison Brengle 2:6, 6:3, 6:0
  • 2007. Gra podwójna dziewcząt. Urszula Radwańska/Anastazja Pawluczenkowa – Misaki Doi/Kurumi Nara 6:4, 2:6, 10:7
  • 2012. Gra pojedyncza kobiet. Agnieszka Radwańska – Serena Williams 1:6, 7:5, 2:6
  • 2017. Gra podwójna mężczyzn. Łukasz Kubot/Marcelo Melo – Oliver Marach/Mate Pavić 5:7, 7:5, 7:6 (2), 3:6, 13:11
  • 2018. Gra pojedyncza dziewcząt. Iga Świątek – Leonie Kueng 6:4, 6:2
  • 2024. Gra mieszana. Jan Zieliński/Su-wei Hsieh – Santiago Gonzalez/Giuliana Olmos 6:4, 6:2
  • 2025. Gra pojedyncza kobiet. Iga Świątek – Amanda Anisimova
  • 2025. Gra podwójna chłopców. Alan Ważny/Oskari Paldanius – rywale do wyłonienia

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie na Weszło:

1 komentarz

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama