Reklama

Iga Świątek już kiedyś wygrała Wimbledon. O największym juniorskim sukcesie Polki

Sebastian Warzecha

10 lipca 2025, 20:52 • 5 min czytania 2 komentarze

Iga Świątek zagra w sobotę w finale Wimbledonu. Ale nie będzie to jej pierwszy taki występ na tym turnieju. W finale grała bowiem już siedem lat wcześniej – ale w juniorskim. Świątek dołożyła się wtedy do naszych – zresztą całkiem sporych – tradycji w juniorskich rozgrywkach wielkoszlemowych. Bo finał wygrała i sięgnęła po najważniejsze trofeum w swojej juniorskiej karierze. Karierze, którą zresztą niedługo potem zakończyła. 

Iga Świątek już kiedyś wygrała Wimbledon. O największym juniorskim sukcesie Polki

Iga Świątek i juniorski Wimbledon. Jak Polka triumfowała w Londynie przed laty

Reklama

Tytuł mógł być wcześniej

Zanim Iga Świątek pojechała w 2018 roku na Wimbledon, który miał zakończyć się dla niej wspaniale, wystartowała też w juniorskim Roland Garros. I w singlu, i w deblu. W jednym odpadła w półfinale, a w drugim zameldowała się w meczu o tytuł. W obu przypadkach istotna była zawodniczka, z którą zmierzyła się na tegorocznym Wimbledonie, czyli Caty McNally.

Amerykanka – w przeciwieństwie do meczu drugiej rundy z tego roku – okazała się wówczas lepsza od Igi, choć Polka miała swoje wielkie szanse. W drugim secie nawet piłkę meczową, ale tej jednak nie udało jej się wykorzystać. Partię przegrała ostatecznie w tie-breaku (do sześciu), a w decydującym secie była już gorsza o przewagę przełamania. Ta porażka bolała, bo ambicje były spore. Iga od dłuższego czasu na co dzień grała już w turniejach ITF, często przeciwko zawodniczkom dużo starszym i bardzo dobrze sobie w nich radziła. Mogła więc wierzyć w sukces wśród juniorek.

Do tego mączka to jej ulubiona nawierzchnia, pokazywała to już nawet wtedy – to w Paryżu zanotowała pierwszy świetny wynik w juniorskim wielkim szlemie, gdy przeszła kwalifikacje i doszła do ćwierćfinału, po drodze pokonując między innymi… Sofię Kenin, z którą w 2020 roku zagrała w seniorskim finale. Dlatego wiele osób wierzyło, że w 2018 roku Świątek zgarnie tytuł. Wtedy zabrakło jednak tego, co cechuje Igę w trakcie aktualnie trwającego turnieju – opanowania, zimnej krwi, sprytu i umiejętności zdominowania rywalki.

Ta porażka okazała się jednak cenną lekcją. A jeszcze w trakcie tego samego turnieju Iga i tak mogła się cieszyć – wraz z McNally wygrały rozgrywki deblowe. Świątek z uśmiechem mogła więc opuścić Paryż i powoli kierować się w stronę Londynu.

Ostatni taki turniej

Jedno było ustalone już wcześniej – biorąc pod uwagę, że juniorskie imprezy to głównie wydatki, a zarabiać się na nich nie da, Wimbledon 2018 miał być ostatnim takim turniejem dla Igi Świątek. Po nim pojechała jeszcze na Letnie Igrzyska Olimpijskie Młodzieży, gdzie definitywnie żegnała się z rozgrywkami innymi niż seniorskie. Na Wimbledonie miała jednak swoją ostatnią szanse na juniorski tytuł wielkoszlemowy, to było istotne. Sęk w tym, że trawa niezbyt jej leżała.

Można więc było mieć wątpliwości, czy Polce uda się osiągnąć dobry rezultat. Tym bardziej, że już w pierwszej rundzie turnieju trafiła na najwyżej rozstawioną Whitney Osuigwe. Kiedy Świątek łatwo – 2:6 – przegrała otwierającego seta, wielu pewnie zwątpiło. A potem wszystko się nagle odmieniło, to Iga zaczęła dyktować warunki, stała się lepsza od rywalki w każdym elemencie gry. I wygrała w trzech setach.

– Miałem pewne obawy przed tym turniejem. Ale patrząc wstecz na wcześniejsze wyniki Igi, zawsze tak się składa, że najlepsze rezultaty robi wtedy, kiedy nie ma lekkiej drogi. Jak jest za łatwo, to nie dogrywa tych ostatnich meczów. W Londynie zaczęła od numeru jeden, potem było już łatwiej. […] Iga zawsze mówiła, że nie lubi grać na trawie. Może teraz się to zmieni. Na pewno u niej w głowie nastąpił przełom, zaczęła inaczej patrzeć na pewne rzeczy – mówił na Weszło niedługo po tamtym Wimbledonie Tomasz Świątek, tata Igi.

Faktycznie było tak, że wygrana z pierwszej rundy nakręciła Polkę. A równocześnie sprawiła, że droga do finału stała się łatwiejsza, najtrudniejszą przeszkodę Świątek już przecież przeszła. Potem sama stała się taką dla każdej kolejnej rywalki. Przez kolejne rundy Iga przebrnęła niesamowicie pewnie, nie tracąc nawet seta. Co ważne, była też lepsza od rywalek w kluczowych momentach poszczególnych partii, gdy trzeba było przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Doskonale widać to było w półfinale, gdy rozstawioną z “4” Chinkę Wang Xinyu pokonała 7:5, 7:6.

Pierwszy sukces w Szlemie

Sama Świątek rozstawienia nie miała, głównie przez to, że grała po prostu mało juniorskich imprez, na co dzień skupiała się już na występach wśród seniorek. W finale trafiła jednak na zawodniczkę notowaną jeszcze niżej – niespodziewanie do meczu o tytuł doszła bowiem Leonie Kung ze Szwajcarii, która w dodatku przedzierała się przez kwalifikacje, a po drodze ograła między innymi Caty McNally czy Yuki Naito z Japonii.

W finale nie miała już jednak żadnych szans. Od samego początku meczu o tytuł to Iga Świątek była lepsza na korcie. To ona atakowała, przejmowała inicjatywę, grała mocno, precyzyjnie i skutecznie. Gołym okiem było widać, że chce wykorzystać swoją ostatnią szansę. I zrobiła to. Wygrała 6:4, 6:2, zostając piątą w historii Polką, która triumfowała w juniorskim turnieju wielkoszlemowym.

– Czekałam na taki sukces dwa lata. Już podczas French Open byłam gotowa, ale emocje zabrały mi dużo sił. Przed samym Wimbledonem było dużo niepewności, bo nie miałam zbyt wiele czasu, żeby przygotować się do gry na trawie. Starałam się nie myśleć o presji, a koncentrować się na celu. Po pokonaniu w pierwszej rundzie turniejowej “jedynki” zyskałam ogromną pewność siebie – mówiła Iga kilka dni później na zorganizowanej po jej sukcesie konferencji prasowej.

To wtedy tak naprawdę weszła na sportowe salony w naszym kraju. Nagle zyskała sławę i rozpoznawalność, które początkowo nawet lekko ją przygniotły. Szybko nauczyła sobie jednak z nimi radzić. A dziś? Dziś jest w swoim szóstym finale wielkoszlemowym. Seniorskim.

Czytaj więcej o Idze Świątek:

Fot. Newspix

2 komentarze

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama