Iga Świątek odpadła z Roland Garros w półfinale. To oznacza, że jej ostatni wygrany turniej nastąpił rok temu – od triumfu w poprzedniej edycji paryskiego Szlema nie triumfowała bowiem w żadnym innym miejscu. I choć wiele tenisistek marzy o tym, by osiągać takie rezultaty, jak Iga przez ostatnich 12 miesięcy, to dla niej to rok rozczarowań. Jak z takimi kryzysami radzili sobie najwięksi w XXI wieku tenisiści i największe tenisistki? Co pomogło im z nich wyjść? I w jakim stylu wracali na najwyższy poziom?

Nie tylko Iga Świątek przeżywała kryzys. Jak wychodzili z takich najlepsi?
Świątek, owszem, zostawiła po sobie w Paryżu niezłe wrażenie, przynajmniej w stosunku do poprzednich turniejów. Sama mówiła o tym już po zejściu z kortu, w rozmowie z Eurosportem. – Patrząc na to długofalowo, na to, jak grałam przed turniejem, to oceniam go pozytywnie. Ale patrząc z punktu widzenia wyniku, wszyscy chcieliśmy więcej – twierdziła. I faktycznie, widać było, że Iga na korcie czuje się lepiej, niż w poprzedzających French Open tygodniach.
CZYTAJ TEŻ: IGA ŚWIĄTEK POSTAWIŁA FUNDAMENTY. TERAZ CZAS BUDOWAĆ [KOMENTARZ]
Ale rok bez wygranej wybił w jej karierze po raz pierwszy, odkąd triumfowała w Roland Garros 2020. To dla Igi nowa sytuacja, nie zna jej ze swoich tenisowych doświadczeń. Może jednak wzorować się na tenisistach i tenisistkach z topu, którzy przez to przechodzili. Wybraliśmy trzy wielki postaci, które przeżywały podobne okresy posuchy. I tu uwaga: nie ma wśród nich Rafy Nadala, bo ten choć w latach 2015-2016 miał słaby okres, to jego najdłuższy czas bez wygrania jakiegokolwiek turnieju (nie licząc końcówki kariery, gdy nie grał przez kontuzję) wynosił… 11 miesięcy i 30 dni.
Ale innym wielkim tenisistom zdarzało się nie triumfować dłużej. Jak sobie z tym radzili?
Roger Federer
Szwajcar pozostaje drugim tenisistą z największą liczbą zdobytych tytułów w ATP – ma ich 103, lepszy jest tylko Jimmy Connors (109). Jednak i on miał w pewnym momencie kariery ponad rok bez choćby jednego tytułu. Choć może i trudno w to uwierzyć, bo nawet w bardzo słabych jak na siebie latach, takich jak rok 2013, zawsze coś dokładał do ogólnego dorobku.
I tak właśnie w sezonie 2013 najlepszy był na trawie w Halle. W 2014 zdobył pięć tytułów, a w 2015 roku – sześć. Żaden z nich nie był wielkoszlemowy, a istotny dla nas będzie tu ostatni z nich – na swojej ziemi, w Bazylei, w listopadzie. W finale pokonał zresztą wtedy Rafę Nadala po świetnym, trzysetowym spotkaniu. A potem przyszedł rok 2016, który dla Federera okazał się pierwszym tak problematycznym w jego karierze.
Szwajcar przez cały sezon nie tylko nie wygrał w turnieju, ale zagrał w jednym finale – na samym początku, w Brisbane. Lepszy, i to dość gładko, okazał się wówczas Milos Raonic (Kanadyjczyk zaliczał wtedy zresztą życiowy sezon).
A co było dalej?
Kontuzja. Pierwsza na tyle poważna w karierze Rogera, że ten w lutym zdecydował się na operację kolana. Swoją drogą uraz odniósł w niecodziennych dla sportowca okolicznościach, bo stało się to, gdy… szykował córkom kąpiel, dzień po tym, jak zakończył udział w Australian Open, z którego odpadł w półfinale.
– Po powrocie do domu zrobiłem odpowiednie badania i okazało się, że menisk w kolanie jest rozdarty. Pragnę przeprosić wszystkich moich przyjaciół w Rotterdamie i Dubaju, gdzie nie mogłem się już doczekać występu. Jestem wdzięczny lekarzom, że zabieg zakończył się pełnym sukcesem. […] Postaram się wrócić do touru jak najszybciej. Dziękuję wszystkim za niesamowite wsparcie – ogłosił wtedy Szwajcar.
Z jego kolanem jednak nadal nie wszystko było w porządku. Z tego powodu po występach w Monte Carlo i Rzymie zdecydował się odpuścić dalszą grę na kortach ziemnych i nie pojechał na Roland Garros, stawiając wszystko na trawę i myśląc też o igrzyskach w Rio. I w sumie był to dobry wybór, bo na trzy turnieje – w Stuttgarcie, Halle i Wimbledonie – zawsze dochodził do półfinału. Ale przy okazji ostatniego z nich uraz się odnowił, a skorzystał z tego Milos Raonić, który wyeliminował Federera.
Roger zdecydował wówczas, że nie będzie już grać w tym sezonie, chcąc dać swojemu kolanu czas na odpoczynek.
Jak się okazało – trudno było o lepszą decyzję. Federer wrócił do rywalizacji na starcie 2017 roku jako 16. tenisista świata. Od lat nie był w rankingu tak nisko, a jego drabinka na Australian Open wyglądała tak, że on sam sugerował, że IV runda będzie sukcesem, bo już w trzeciej miał trafić na Tomasa Berdycha. Ale Czecha ograł w trzech setach, potem w pięciu pokonał Keia Nishikoriego. Teoretycznie w ćwierćfinale powinien był zmierzyć się z Andym Murrayem, ale Brytyjczyk, który zaliczył genialny sezon 2016, sensacyjnie odpadł z Mischą Zverevem, starszym bratem Alexandra.
Niemca Roger ograł gładko, potem stoczył dwa kolejne pięciosetowe boje – ze Stanem Wawrinką i niezapomniany mecz w finale, z Rafą Nadalem. Hiszpana pokonał i zdobył swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy od Wimbledonu 2012. W ten sposób przerwał też jednak posuchę turniejową ogółem – na jakikolwiek tytuł czekał przecież niemal 15 miesięcy.
Jeszcze w tym samym sezonie wygrał sześć kolejnych turniejów – w tym Wimbledon i trzy imprezy rangi ATP 1000. Korzystał, oczywiście, z gorszej formy Novaka Djokovicia i problemów Andy’ego Murraya. Ale pokazał też, że gdy wielki mistrz się odblokuje, to jak – w słynnym zdaniu Ruuda van Nistelrooya o golach – wygrane turnieje są jak ketchup. Jak już puchary zaczną wlatywać do gabloty, to trudno je zatrzymać.
Novak Djoković
1 lipca 2017 roku Novak Djoković wygrał turniej na trawie w Eastbourne. I dał tym nadzieję swoim fanom, że się rozkręca. Wcześniej w tym sezonie triumfował bowiem tylko w Dausze, jeszcze przed pierwszym Szlemem. A potem zaczął przegrywać.
Z Australian Open, „swojego” turnieju, wypadł już w drugiej rundzie, wyeliminowany przez Denisa Istomina. Prezentował przy tym pasywną, nudną grę, zupełnie niepodobną do tej, którą zwykle imponował. W meczu z Kazachem po prostu biegał za linią, nie potrafiąc użyć swojej najgroźniejszej wówczas broni – zabójczych zmian rytmu, nagłych przejść do ofensywy. Po prostu był bezradny.
Tak bardzo, jak nigdy wcześniej w Melbourne.
Kolejnych kilka miesięcy wcale nie było lepszych. Serb postanowił więc zwolnić Mariana Vajdę, swojego długoletniego trenera, wręcz tenisowego ojca, a na jego miejsce zatrudnić – choć przez chwilę grał też bez szkoleniowca – Andre Agassiego i Radka Stepanka. Obaj nieźle radzili sobie na korcie długo po trzydziestym roku życia, a to również było dla Serba – który w 2017 roku świętował właśnie trzydziestkę – ważne. Ale też nie pracowali wcześniej w tej roli. Novak pokazywał więc, że jest zdesperowany. I postanowił podjąć ryzyko.
Niewiele to jednak dało. Na Roland Garros w trzech setach pokonał go Dominic Thiem. Na Wimbledonie – co zaskoczyło szczególnie – skreczował z kolei w drugiej partii starcia z Tomasem Berdychem. – To łokieć, który sprawia mi problemy od półtora roku. To pech, że musiałem skończyć turniej wielkoszlemowy w taki sposób. Byłem w stanie zagrać 30 minut z bólem, który był znośny, ale żadne leczenie i medycyna nie mogły pomóc. Serwis i forhend – to przy nich pojawia się ból. Zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby być sprawnym. Dla sportowca nie ma innej drogi wyjścia, jeśli tak się nie czujesz – komentował później.
Po Wimbledonie poszedł w ślady Federera. Zrobił sobie przerwę do końca sezonu, postanowił odpocząć od tenisa, dać ręce wytchnienie. A przy okazji, co odkrył z czasem, i sobie. Bo czuł się już zmęczony – nawet jeśli sobie tego nie uświadamiał – ciągłym podróżowaniem, graniem, rywalizacją. Te cztery miesiące dały mu nowy oddech.
Gdy wrócił na kort wszyscy od razu zauważyli, że zmieniła się technika jego serwisu… ale niewiele więcej. Australian Open? Sensacyjna porażka z utalentowanym Hyeon Chungiem, nazywanym wtedy „małym Djokoviciem”. Dopiero wtedy zdecydował się na operację, wcześniej nie chciał tego robić. – To była długa podróż. Nieuniknionym stało się przejście operacji, choć próbowałem wszystkiego, żeby jej nie robić. To była pierwsza i mam nadzieję, że ostatnia, jaką miałem. Po niej odpocząłem naprawdę dobrze, ale zbyt szybko wróciłem na korty. Zajęło mi kilka miesięcy, by odzyskać pewność siebie i wrócić do podstaw – mówił już po okresie rehabilitacji.
Ale wyników nadal nie było. Roland Garros to absolutne zaskoczenie i porażka z 72. wówczas w rankingu i niespodziewanym ćwierćfinalistą, Włochem Marco Cecchinatto. Oznaki lepszej gry przyszły tuż przed Wimbledonem, gdy doszedł do finału w Queen’s. Ale tam uległ Marinowi Ciliciowi. Tytułu wciąż brakowało.
Aż wreszcie przyszedł Wimbledon. I Novak znów był najlepszy. Jednak by to osiągnąć, zdecydował się na powrót do podstaw. Dosłownie.
Bo jeszcze przed Roland Garros do sztabu Djokovicia wrócił Vajda. Nole uznał, że to ten trener rozumie go najlepiej i z nim może wrócić na szczyt. Kilka miesięcy wspólnej pracy szybko dało efekty. Z Agassim i Stepankiem niekoniecznie się zgadzał, nie był w stanie w pełni im zaufać, do tego doszły problemy zdrowotne. Vajda – który był dla niego jak drugi ojciec, prowadził go od 2003 roku – dotarł na powrót do swojego podopiecznego.
– Kiedy rozpoczął współpracę z Agassim, nie był tak daleko. Myślę, że później się „ześlizgnął”. Kontuzja była prawdopodobnie nieco bardziej znacząca, niż mógł się tego spodziewać on sam i wszyscy inni. Co do emocjonalnej strony na korcie – myślę, że słyszeliśmy od Mariana Vajdy, że w pewnym momencie musiał z Novakiem usiąść i powiedzieć: „słuchaj, jeśli mam z tobą podróżować, to potrzebuję cię pozytywnego bez przerwy”. Dlatego myślę, że powrót do współpracy z Vajdą to dobre rozwiązanie – Novak ma dla kogo grać – mówił o tym wszystkim Mats Wilander, były mistrz, a potem komentator i ekspert.
Vajda początkowo się wahał, mówił, że nie śledził meczów Novaka przez ten rok, że chciał spędzić czas z żoną i dziećmi. Dyskutował z nimi przez trzy dni, rozważali za i przeciw. Ale w końcu uznał, że chce jeszcze osiągnąć z Novakiem sukcesy. Ledwie kilka miesięcy zajęło im, by wrócić do wygrywania. I to do razu od największego turnieju. Na Wimbledonie po prostu wszystko zagrało. Nole wrócił do odpowiedniego nastawienia psychicznego, fizycznie już wcześniej było w porządku.
Do półfinału właściwie nie trafił na żadną wielką przeszkodę. Ale tam grał ten wybitny, niesamowity mecz z Rafą Nadalem, rozłożony na dwa dni, w którym wielokrotnie znajdował się w stanie zagrożenia, ale był w stanie z niego wyjść. Późniejszy finał z Kevinem Andersonem był przy tym formalnością.
Nole wrócił. Mieszanka odpoczynku, potrzebnego zabiegu i powrotu do dobrze znanych sobie rozwiązań (trenera) zadziałała.
Serena Williams
To był naprawdę trudny czas w życiu Sereny Williams. Tak, w życiu, nie tylko tenisowej karierze Amerykanki. Jeszcze na początku 2005 roku wygrała co prawda Australian Open, ale potem kolejne kontuzje utrudniały jej występy na kortach. A gdy nie mogła grać, to okazało się, że sił nabrała depresja, z którą – czego nie miała świadomości – żyła już jakiś czas.
A było to tak.
Już w 2004 roku dało się zauważyć, że genialna Amerykanka ma swoje problemy. Po wspaniałych latach 2002-2003 (wygrała pięć z sześciu Szlemów, w których zagrała), nagle przeszła przez cały sezon bez triumfu w zawodach tej rangi, zaliczając finał tylko na Wimbledonie. W dodatku pod koniec sezonu 2003 z powodu kontuzji kolana musiała zrobić sobie przerwę. Biorąc to wszystko pod uwagę, wygrana w Australii na początku 2005 roku była sporym zaskoczeniem. Jej agentka mówiła potem, że tamta wygrana stała się błogosławieństwem, ale i klątwą.
Bo nie był to triumfalny powrót Sereny. Wręcz przeciwnie. Jej kolejne wyniki? W Roland Garros nie wystąpiła przez uraz. Wimbledon to trzecia runda, US Open – czwarta. Na początku 2006 roku w trzecim meczu pożegnała się z kolei z Melbourne. Wzięła więc sobie dłuższą przerwę na uporządkowanie spraw zdrowotnych. I nie tylko.
Wszystko tak naprawdę zaczęło się w 2003 roku, gdy w jej rodzinnym Compton zginęła, jako przypadkowa ofiara strzelaniny, przyrodnia siostra Sereny, Yetunde Price. To była tragedia, która wstrząsnęła całą rodziną. Gdy doszły do tego kontuzje, problemy z wagą, oderwanie od wyuczonej już rzeczywistości tenisowego touru – okazało się, że to idealne warunki do rozwoju depresji. W 2006 roku Serena była w jednym z najgorszych punktów swojego życia. Właściwie nie grała w turniejach (cztery w całym sezonie), zamiast tego głównie się leczyła.
– Nie wiedziałam o tym, ale wpadałam w depresję. W końcu zaczęłam spotkania z terapeutą, najpierw raz, a potem kilka razy w tygodniu. […] Wszystko miało związek z Tunde. Ale miało też związek z kontuzją kolana. I z tymi wszystkimi tygodniami na pierwszym miejscu rankingu oraz presją, by tam wrócić. Ale głównym składnikiem było to, że chciałam zadowolić wszystkich dookoła – mówiła.
W pewnym momencie przestała martwić się tenisem, odstawiła go na boczny tor. Nie czuła radości, która towarzyszyła jej wyjściom na kort w przeszłości. Sport nie wydawał jej się ważny. Owszem, odbębniała rehabilitację i treningi, ale to tyle. – Moje poczucie misji, celu, pragnienie bycia najlepszą na świecie – to wszystko mnie opuściło i nawet tego w pełni nie poczułam – mówiła.
Tak naprawdę musiała się odbudować. Odnaleźć to, co czyniło ją Sereną Williams. To był proces. Długi, żmudny, ale wiadomo było, że gdzieś tam czai się absolutnie wybitna tenisistka.
Gdy jednak wracała na stałe do rywalizacji – na starcie 2007 roku – ta wybitna tenisistka znajdowała się pod koniec pierwszej setki rankingu WTA. Do Australii leciała bez wielkich oczekiwań. Ale i tak zdenerwowało ją, gdy w Hobart odpadła z nierozstawioną Sybille Bammer. Niedługo po tym spotkaniu ruszyła na trening i, jak sama twierdziła, doznała momentu jak z „Rocky’ego”. Ciężko harowała, do granic wytrzymałości, wyrzucała z siebie frustrację i powiedziała sobie jedno: taki mecz nie może jej się znowu przytrafić.
Do Australian Open przystępowała jednak jako zwykła tenisistka, nie jedna z faworytek. Ale w Melbourne wszystko nagle wskoczyło na swoje miejsce. Owszem, może była nieco cięższa, niż by tego chciała. Jasne, wciąż miała swoje problemy, psychicznie nie przepracowała jeszcze wszystkiego do końca. Ale miała tylko 25 lat, uporządkowała swoje zdrowie, i wiedziała, że może na korcie zdziałać wielkie rzeczy.
Przekonały się o tym Mara Santangelo, Anne Kremer, Nadia Pietrowa, Jelena Janković, Shahar Peer, Nicole Vaidisova, a wreszcie Maria Szarapowa, którą w finale Amerykanka potraktowała bez litości i wygrała w wielkim stylu – 6:1, 6:2. Na drodze do tytułu pokonała sześć (!) rozstawionych zawodniczek, w tym pięć z TOP 20 rankingu. Tylko Kremer była notowana niżej od Sereny. To jeden z największych triumfów w dziejach tenisa.
A przyszedł znikąd.
– Po prostu potrzebowałam się przegrupować. Miałam nieco wolnego, oglądałam czasem mecze i patrząc na nie mówiła: „Wow, powinnam być tam i grać”. Tak zyskałam głód tenisa. A nie ma nic lepszego, naprawdę byłam chętna wrócić, chciałam zaspokoić ten głód – mówiła potem. Dodawała też, że nie dziwiła się komentarzom pod hasłem: „Co stało się z Sereną Williams?”, gdy nic na korcie jej nie wychodziło. Sama momentami się zastanawiała.
– Przechodziłam przez wiele rzeczy. Po prostu próbowałam odnaleźć swoją grę, ale też zrozumieć, czego chcę i sprawić, by to działało. Okazało się, że chciałam być najlepszą zawodniczką, ale w tym samym czasie chciałam być szczęśliwa i robić to, co czyni mnie szczęśliwą. Zrozumiałam, że tym czymś jest gra w tenisa. Kocham wygrywać – twierdziła.
Czas spędzony poza kortem na leczeniu kontuzji paradoksalnie okazał się więc dla Sereny niezwykle istotny. Bo korzystając z przerwy przeanalizowała swoje zachowania, potrzeby i skorzystała z terapii. To wszystko pomogło jej zrozumieć, czego potrzebuje w życiu, dlaczego czasem cierpi i jak może wrócić na szczyt.
A co do szczytu – jej przerwa w wygrywaniu trwała wówczas dwa lata, bo po triumfie w Australian Open 2005, wygrała dopiero ten sam turniej w 2007 roku. W tym samym roku dołożyła jeszcze tylko triumf w Miami, wielką formę wciąż odbudowywała. Finalnie odnalazła ją pod koniec 2008 roku, wraz z triumfem w US Open, wróciła wtedy zresztą na moment na szczyt rankingu. W 2009 i 2010 roku zgodnie wygrywała Australian Open i Wimbledon.
Znów była najlepsza. Po czym jeszcze raz zaczęły się problemy.
Serena Williams. Po raz drugi
3 lipca 2010, Wimbledon. Serena Williams po raz 13. w karierze wznosi w powietrze trofeum za wygranie turnieju wielkoszlemowego. I ta trzynastka okazała się być pechową. Dosłownie. Niedługo potem doznała bowiem kontuzji stopy i był to z pewnością jeden z najbardziej niefortunnych urazów w jej karierze.
Przytrafił jej się bowiem, bo stanęła na… rozbite szkło w restauracji.
Potrzebne było szycie stopy, a Amerykanka zagrała jeszcze w planowanym pokazowym meczu z Kim Clijsters, który w Brukseli obejrzało ponad 35 tysięcy osób. To był jednak koniec jej sezonu, bo kontuzja okazała się dużo poważniejsza, niż pierwotnie przewidywano. Serena długo zresztą nie ujawniała szczegółów, zrobiła to dopiero przy okazji US Open, gdzie nie grała, ale pojechała dopingować siostrę (nieskutecznie, Venus przegrała w półfinale z Clijsters).
– Początkowo nawet nie wiedziałam, co się stało. Poczułam, że coś ukłuło mnie w stopę, ale po kilkudziesięciu sekundach zaczęłam na powrót chodzić. Ból jednak nie malał. Spojrzeliśmy więc na podłogę i zobaczyliśmy, że wszędzie jest szkło. Stałam tam i myślałam, że to małe rozcięcie, więc powiedziałam siostrzeńcowi, żeby był ostrożny. Potem jednak mój sparingpartner przyświecił nam telefonem, żebyśmy mogli zobaczyć wszystko dokładnie. Okazało się, że na podłodze była spora kałuża krwi. Powiedziałam sobie: „O Boże, to raczej nic dobrego” – wspominała Williams.
Najpierw założono jej 12 szwów w prawej stopie i 6 w lewej. Ale tydzień później w Los Angeles okazało się, że wymagana jest operacja, bo duży palec w prawej stopie po prostu jej „opada”. Po prześwietleniu wyszło, że Serena ma uszkodzone ścięgno, a specjalista powiedział jej, że zabieg nie jest potrzebny, ale jeśli się go nie wykona, to palec już taki zostanie. Przemyślała to, zdecydowała się przejść przez procedurę.
A potem wiadomo – rehabilitacja. Amerykanka opuściła australijskie turnieje, miała wrócić na europejską mączkę. Plany się zmieniły, bo doznała zatoru płucnego i miała krwiaka w nodze. Potrzebowała zastrzyków rozrzedzających krew, a krwiak był – jak wspominała – rozmiaru grejpfruta i musiał zostać usunięty chirurgicznie. W efekcie Serena ominęła kolejne tygodnie i turnieje na korcie.
Wróciła na trawę, ale nie triumfowała w Wimbledonie, gdzie lepsza od niej okazała się Marion Bartoli, w IV rundzie. I to już oznaczało, że Williams wybił rok bez wygranego turnieju, właściwie cały spędzony jednak poza kortem. Przełamanie przyszło niedługo potem – w amerykańskim Stanford, na nawierzchni twardej. Tam triumfowała, ale to był turniej niższej rangi. Gdy jednak wygrała też w Toronto, na powrót stała się główną faworytką do wygranej w US Open. Nie wyszło, bo za porażkę w finale w Kanadzie zrewanżowała jej się Samantha Stosur.
Kolejne miesiące też okazały się dla Sereny trudne. Różne zawirowania sprawiły, że nie radziła sobie i pod koniec 2011 roku, i na starcie 2012. Dopiero na mączce wygrała dwa turnieje, ale we French Open znów nie odniosła sukcesu. A że miała już ponad 30 lat – wtedy uważano, że to dużo – zaczęto pytać: czy jeszcze wróci wielka Serena Williams? Czy to aby już nie powolny koniec kariery?
Jak dobrze wiecie – wróciła. Na Wimbledonie okazała się najlepsza, po finale z Agnieszką Radwańską. Ten triumf ją napędził, niedługo potem zdobyła olimpijskie złoto w singlu i wygrała US Open. I aż do 2017 roku wygrywała co najmniej jeden turniej wielkoszlemowy rocznie, a w 2015 – nawet trzy.
Najwięksi po prostu już tak mają. Nigdy nie powinno się ich skreślać.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix