Reklama

Iga Świątek osiągnęła już w Paryżu cel minimum. I nie chodzi o półfinał

Sebastian Warzecha

03 czerwca 2025, 18:21 • 7 min czytania 10 komentarzy

Iga Świątek zagra w półfinale Roland Garros. Po ostatnich występach Polki taki rezultat bralibyśmy w ciemno i możemy się nim cieszyć. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak nie sam wynik. Istotne, że Iga zaczęła przypominać na korcie samą siebie. I choć do jej najwyższej formy jeszcze długa droga, to z paryskich kortów Świątek wysyła pozytywne sygnały. A takich w ostatnich tygodniach czy miesiącach mocno u niej brakowało.

Iga Świątek osiągnęła już w Paryżu cel minimum. I nie chodzi o półfinał

Iga Świątek zaczyna być sobą. I to najważniejsze

Od roku nie tylko nie wygrała, ale i nie była w finale żadnego turnieju. Za sobą ma kilka naprawdę bolesnych porażek – począwszy od meczu z Qinwen Zheng na igrzyskach, po ostatnie starcia z Coco Gauff czy Danielle Collins. Znacie dobrze tę wyliczankę, bo powtarza się przy każdym kolejnym spotkaniu Igi. A ta gra przecież często. To nie może jednak dziwić – Świątek po raz pierwszy w swej karierze zalicza tak długi kryzys. W dodatku w międzyczasie wyszła sprawa z nieumyślnym stosowaniem dopingu, a także zmiana trenera, która – jak do tej pory – wyników nie przynosiła.

Reklama

Nic dziwnego, że u Igi mogły nakręcać się negatywne emocje.

Bo choć Świątek mówiła, że jest szczęśliwa – i nie mamy powodu, by jej nie wierzyć, życie to przecież nie tylko to, co na korcie – to jej tenisowa wersja częściej jednak okazywała frustrację. Przy czym sama frustracja w sporcie, podobnie jak na przykład stres, to jeszcze nic złego. Frustrować mogą przegrane punkty, błędy, gorsze momenty. Dopóki z tej frustracji wynika dodatkowa motywacja, dopóki czerpie się energię, ogień by walczyć, dopóty wszystko jest w porządku.

Iga Świątek

U Igi coś się jednak na linii frustracja-motywacja zacięło. Zakręcono kurek, blokując przepływ. I może nawet Iga czuła, że powinna być zmotywowana, że towarzyszące jej z powodu błędów emocje powinny być pozytywne, ale jednak zdecydowanie nie były. A każdy kolejny błąd, przegrany albo po prostu gorszy mecz, tylko te negatywy podkręcały. Twarz Świątek na korcie w lutym, marcu, kwietniu i maju to twarz osoby, która nie może poradzić sobie z własnymi pomyłkami, nie jest w stanie wygrzebać się z dołka i tylko od czasu do czasu pokazuje, że przecież nadal jest znakomitą tenisistką.

A więc twarz, której sama Polka na pewno nie chciała prezentować.

***

Momentami wydawało się, że trwa oczekiwanie. Ale na co? Trudno było powiedzieć. Christopher Clarey, jeden z najbardziej znanych tenisowych dziennikarzy, sugerował mi w rozmowie, że u Igi taki kryzys może w każdej chwili odejść w niepamięć, wystarczy, że coś zaskoczy. Bo widzieliśmy to już u wielkich – Serena Williams po fatalnych okresach potrafił wygrać Szlema. Rafa Nadal w Paryżu niemal zawsze odżywał. Novak Djoković też wracał w wielkim stylu.

Nie wiedzieliśmy jednak, jak to wszystko zadziała u Polki. Ona, od momentu, w którym wygrała pierwszy zawodowy turniej – Roland Garros 2020 – nigdy nie miała przerwy w triumfach dłuższej niż nieco ponad dziewięć miesięcy. W dodatku ta rekordowa, najdłuższa to sezon 2021, gdy była jeszcze tenisistką młodą (w jego trakcie skończyła przecież 20 lat), a do tego taką, która próbowała poradzić sobie z nowo nabytą popularnością i presją po wygranej w Szlemie.

Ten wciąż trwający kryzys ma inne oblicze. Bo zalicza go wielka mistrzyni, najlepsza, jak do tej pory, tenisistka lat 20. XXI wieku. Mistrzyni, która od początku 2022 roku niemal niezmiennie była na szczycie kobiecego tenisa. A potem z tego szczytu spadła.

Przegrała – i to wyraźnie – tegoroczne turnieje na ukochanej mączce. Wcześniej nie poradziła sobie na Bliskim Wschodzie czy w Indian Wells, gdzie też zwykle grała znakomicie. Pod koniec poprzedniego sezonu było rozczarowanie – mimo medalu – na igrzyskach olimpijskich i sprawa z zanieczyszczoną melatoniną. Wszystko to, w połączeniu z obserwowaniem Igi na korcie, dawało obraz osoby, której rozsypały się już ułożone puzzle, i która nie wie, jak je na powrót poskładać, bo kilka elementów gdzieś wyparowało – a to wpadły pod kanapę, a to któryś porwał pies i tak dalej.

Ich ponowne zebranie mogło trwać chwilę, a mogły odnaleźć się po kilku latach, przy okazji remontu czy innego przemeblowania.

Zresztą dowody na to, że nie jest łatwo wyjść z kryzysu, mieliśmy i w ostatnich latach. Ash Barty, najlepsza tenisistka „sprzed Igi”, nie wytrzymała fizycznie i mentalnie, po czym skończyła karierę. Naomi Osaka nie poradziła sobie psychicznie, potem zaszła w ciażę, i do dziś nie wróciła do najwyższej formy. A to przecież czterokrotna mistrzyni wielkoszlemowa, wciąż dość młoda, bo 27-letnia.

Iga mogła pójść w ich stronę. Nie mieliśmy przecież w jej przypadku żadnych doświadczeń z przeszłości, więc nie dało się tego wykluczyć. Ale mogła też wrócić.

Na dziś wydaje się, że padło na ten drugi scenariusz.

***

Wspomniane oczekiwanie najwyraźniej skończyło się w Paryżu. Iga na kortach Rolanda Garrosa znów zaczęła bowiem przypominać siebie. Czwarty raz z rzędu – a licząc igrzyska: piąty – doszła tam do półfinału, ale to akurat sprawa drugorzędna. Bo gdyby po znakomitym meczu przegrała na przykład dziś z Eliną Switoliną, trudno byłoby mieć do niej większe pretensje. Półfinał jest wypadkową tego, jak Iga prezentowała się na korcie. A tam, właściwie od początku French Open, wygląda znacznie lepiej niż w poprzedzających Szlema turniejach w Madrycie czy Rzymie.

CZYTAJ TEŻ: IGA ŚWIĄTEK NIE ZWALNIA TEMPA. POLKA W PÓŁFINALE ROLAND GARROS

Przyznam, że umyślnie czekałem z napisaniem tych słów do dzisiejszego spotkania. Chciałem przekonać się, czy mecz z Rybakiną i znakomity comeback Igi, nie były pojedynczym wystrzałem. Bo miała takich trochę w tym sezonie. Lekko licząc:

  • Wygrana z Jeleną Rybakiną (2:0), a potem porażka (0:2) z Jeleną Ostapenko w Dausze.
  • Wygrana z Qinwen Zheng (2:0), a potem porażka (1:2) z Mirrą Andriejewą w Indian Wells.
  • Wygrane z Elise Mertens i Eliną Switoliną (obie 2:0), a potem porażka (1:2) z Alexandrą Ealą w Miami.
  • Wygrane z Dianą Sznajder i Madison Keys (obie 2:1), a potem demolka w starciu z Coco Gauff (0:2, ale co ważniejsze: 1:6, 1:6) w Madrycie.

Wszystkie cztery wypisane tu przegrane nastąpiły po naprawdę dobrych meczach, w których Iga wygrywała z renomowanymi przeciwniczkami. Ba, w ostatnim z nich – z Madison Keys – w świetnym stylu odwróciła losy spotkania. Tak, jak zrobiła to też z Rybakiną w Paryżu. Stąd uznałem, że potrzeba potwierdzenia, kolejnego spotkania na poziomie, które Świątek by rozegrała. I takie też dziś dostaliśmy. Mecz ze Switoliną nie był idealny (do tego mu naprawdę daleko), ale był dowodem na to, że coś u Igi się zmienia.

Bo frustracja, owszem, czasem się pojawiała. Ale Polka szybko wracała do siebie, nie nakręcała się negatywnie, a spokojnie pracowała na kolejne punkty. Nie szalała, nie wdawała się w przepychanki z własnym teamem, nie przytrafiały jej się spirale błędów. Ba, na błędy była w stanie odpowiednio reagować – po każdym wydawała się przypominać sobie, że nie tak powinna grać i wracała do tego, co przynosiło jej punkty. Czyli głównie spokojnej gry, budowania punktów, wyczekiwania na okazję do ataku albo błędy rywalki.

Zadziałało. I pewnie tylko utwierdziło Igę, że jest na dobrej drodze do tego, by się odnaleźć.

***

Teraz przed Świątek mecz z Aryną Sabalenką. I właściwie wydaje mi się, że istnieje tylko jeden scenariusz, w którym ten turniej może okazać się jeszcze dla Polki przegranym – jeśli Białorusinka zmiecie ją z kortu. Opcjonalna porażka po walce i dobrym meczu powinna być mimo wszystko przekuta w coś pozytywnego. Sabalenka to w końcu najlepsza tenisistka tego sezonu, a Iga wciąż mierzy się z wyzwaniem pokonania własnego kryzysu.

Tak więc ocena potencjalnej porażki zależeć będzie od jej gry. A gdyby Polka wygrała? No to wiadomo, euforia.

I wtedy byłaby to euforia już całkowicie uzasadniona. Na razie? Na razie lekko się uśmiechamy i podchodzimy do tego wszystkiego na spokojnie. Bo Iga wykonała kilka ważnych kroków i osiągnęła cel minimum. Ale do tego ostatecznego ma jeszcze kawałek. I znów – nie chodzi tu o wygrane czy trofeum, a o to, by w każdym kolejnym meczu i turnieju być sobą. Biorąc pod uwagę tenisową klasę Polki, to właśnie jest najważniejsze. Jeśli na stałe „odzyska siebie” na korcie, to pójdą za tym wielkie triumfy. Po prostu.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

10 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Polecane

Reklama
Reklama