Reklama

Trela: Bez szarogęszenia się. Hansi Flick – nieprzypadkowy trener z przypadku

Michał Trela

Autor:Michał Trela

16 maja 2025, 12:16 • 9 min czytania 11 komentarzy

Jako 50-latek prowadził sklep sportowy, w którym stawał czasem za ladą. Do 55. roku życia nikt nie widział w nim pierwszego trenera. Gdy obejmował Barcelonę, niemieckie media ironicznie pytały, jak jest po katalońsku „gęś szara”. Jego sukces rodzi wręcz filozoficzne pytanie, ilu znakomitych fachowców nie zostanie nigdy odkrytych, bo przypadek nie zagra na ich korzyść?

Trela: Bez szarogęszenia się. Hansi Flick – nieprzypadkowy trener z przypadku

Hansi Flick już w pierwszym sezonie pracy przywrócił Barcelonę na hiszpański tron i dał jej po siedmiu latach krajowy dublet. Najpóźniej od tego momentu trzeba go więc wliczać do grona najlepszych współczesnych trenerów. Kandydatów do prowadzenia klubów z najwyższej półki. Takich, którzy mogą przebierać w ofertach, interesując się prowadzeniem maksymalnie pięciu-sześciu drużyn na świecie. To przedziwny bieg wydarzeń, biorąc pod uwagę, że mowa o sześćdziesięciolatku, który karierę piłkarską skończył przeszło trzy dekady temu. Jako samodzielny trener na dobrą sprawę zaistniał dopiero pięć lat temu. A jeszcze rok temu nawet w ojczyźnie był kwestionowany.

Hansi Flick i jego niepowtarzalna historia sukcesu

Nie ma drugiego takiego życiorysu we współczesnej piłce. Trenerzy tego formatu albo byli predestynowani do wielkości i zanim jeszcze na dobrą sprawę postawili pierwsze kroki w zawodzie, już było o nich głośno, albo systematycznie pięli się od samego dołu. Pierwszą grupę stanowią zwykle byli piłkarze, którzy już w trakcie karier wyglądali na urodzonych liderów. Trenerów w krótkich spodenkach. Strategów z piłką. Jak Pep Guardiola, Xabi Alonso, Luis Enrique, Antonio Conte, Zinedine Zidane, czy Carlo Ancelotti. Nawet jeśli musieli się przyuczać zawodu gdzieś w rezerwach, czy Celtach Vigo i Bayerach Leverkusen tego świata, gdy tylko wysłali sygnały gotowości, wielcy witali ich z otwartymi ramionami. Inni to self-made-meni, którzy systematycznie pokonywali kolejne szczeble, jak Jose Mourinho, Juergen Klopp, Thomas Tuchel czy Arne Slot. Łączy ich, że od razu wiedzieli, dokąd zmierzają. Jedni tuż po karierze zaczęli się przekształcać w trenerów. Ci, którym brakło lub szczęścia, by zaistnieć w roli piłkarzy, wcześnie wchodzili na ścieżkę trenerską.

Flick nie mieści się w żadnej z tych kategorii. Jako czterokrotnego mistrza Niemiec i finalistę Pucharu Mistrzów należałoby go uznać za trenera, który ma za sobą udaną karierę piłkarską. Jako trener, który sześć sezonów z rzędu przepracował w III lidze niemieckiej, podchodzi jednak pod takiego przebijającego się od samego dołu piramidy. To właśnie z czasów, gdy prowadził TSG Hoffenheim, rodzące się dopiero jako klub zawodowy, pochodzi jedyny dowód, że ktoś widział w nim kiedyś przyszłego wielkiego trenera. Kiedy Dietmar Hopp, magnat technologiczny stojący za finansową potęgą tego klubu, przyjmował w 2004 roku wizytę Juergena Klinsmanna i Joachima Loewa, przedstawiając im swojego trenera, miał stwierdzić: „Oto obecny i przyszły selekcjoner reprezentacji Niemiec”. Mówiąc o przyszłym, nie miał jednak na myśli Loewa, lecz Flicka.

Reklama

 

CZŁOWIEK Z CIENIA

Przepowiednia się sprawdziła, ale najbardziej okrężną drogą z możliwych. Flick, nie mogąc dać Hoppowi upragnionego wejścia do 2. Bundesligi, musiał w Hoffenheim ustąpić miejsca Ralfowi Rangnickowi i na dobrą sprawę zakończył wtedy samodzielną karierę trenerską. Wrócił do prowadzenia sklepu sportowego „Hansi Flick Sport und Freizeit”, który otworzył dwa lata po tym, jak jego karierę przedwcześnie zakończyła kontuzja. Stawał w nim czasem za ladą, sprzedając klientom z Heidelbergu, Sinsheim i okolic piłki, buty do biegania, czy torby sportowe. Porzucił tę aktywność dopiero w 2015 roku.

Miał już wówczas tytuł mistrza świata, ale wciąż jako człowiek z cienia. Wierny druh Jogiego Loewa, który wybrał go do sztabu w 2006 roku, przejmując pałeczkę po Klinsmannie. W DFB Flick uchodził za dobrego organizatora, pracującego metodycznie i otwartego na wiedzę fachowca, którego można było wysyłać na wizytacje do najlepszych akademii świata z nadzieją, że przywiezie jakieś odkrywcze wnioski. Kiedy w związku rozprawiano z fachowcami z Doliny Krzemowej, jakie nowe technologie mogłyby pchnąć futbol do przodu, to jego wytypowano jako członka delegacji do Palo Alto. W federacji, oprócz dobrych wspomnień, pozostawił po sobie szczegółową bazę danych o wszystkich reprezentantach Niemiec w różnych kategoriach wiekowych. Nikogo więc nie zdziwiło, że gdy w końcu odszedł z DFB, to nie po to, by zostać trenerem, lecz by koordynować działem sportowym Hoffenheim.

Kiedy jeszcze Loewowi wiodło się z reprezentacją, przymierzano go w mediach do prowadzenia w przyszłości największych klubów świata. Zwykle Bayernu, ale czasem padała też nazwa Realu Madryt. Po wygraniu mundialu w 2014 roku austriacki dziennikarz zapytał selekcjonera, czy jest wdzięczny Austrii Wiedeń, że dekadę wcześniej go zwolniła, przez co był wolny, gdy Klinsmann poszukiwał asystenta. „Jogi” odparł z uśmiechem, że jest wdzięczny za każde doświadczenie, które go czegoś nauczyło. To, że dekadę po tamtym sukcesie Loew siedzi na bezrobociu, a jego wieczny asystent trenuje Barcelonę, jest jednak jeszcze bardziej zaskakującym piłkarskim zwrotem akcji.

TRENER TYMCZASOWY

Ten sam austriacki dziennikarz mógłby dziś spytać Flicka, gdzie by był, gdyby Niko Kovac okazał się chociaż odrobinę lepszym trenerem Bayernu. Już po pierwszym sezonie pracy w Bawarii piłkarze mieli go dość. Silna szatnia zebrała się jednak w sobie na tyle, by mimo trenera zdobyć mistrzostwo i Puchar Niemiec. Tamtejsi zawodnicy uznali, że tak trzeba, ani przez moment nie tracąc jednak nadziei, że w lecie nieudany związek dobiegnie końca. Uli Hoeness, który wymyślił Kovaca jako trenera Bayernu, uznał jednak, że skoro jego debiutancki sezon zakończył się dubletem, nie ma powodu do nerwowych ruchów. Zdecydowano jedynie, że warto wzmocnić sztab doświadczonym w pracy z gwiazdami asystentem, bo Peter Hermann, który wcześniej pełnił tę funkcję, akurat odchodził. Wybrano więc Flicka, który po rozstaniu z Hoffenheim był wolny.

Nawet jeśli po fatalnym dla Niemców mundialu w 2018 roku zaczęto przebąkiwać, że rola Flicka w sukcesach Loewa była trochę większa, niż podejrzewano, nikt w Bayernie nie zatrudniał go z myślą, że w razie potrzeby zastąpi Kovaca. Flicka zwyczajnie nie uznawano wówczas w Niemczech za pierwszego trenera. Nie pracował w tej roli od czternastu lat, a gdy jeszcze pracował, to tylko w III lidze. Trudno więc było traktować jego doświadczenie w tej funkcji poważnie, jeśli mowa o prowadzeniu Bayernu. Zdecydował przypadek. Między Kovacem a piłkarzami zgrzytało coraz bardziej, Chorwat coraz gorzej trzymał ciśnienie w mediach. 1:5 we Frankfurcie zmusiło działaczy do reagowania. A że był listopad, do przerwy na kadrę postanowiono powierzyć drużynę Flickowi. Reszta jest historią.

Reklama

Piłka ma jednak to do siebie, że wszystko szybko zaczyna się relatywizować. Jak fachowość Loewa podważano, bo przestało mu iść po utracie asystenta, tak sukcesy Flicka z czasem umniejszano. Wprawdzie jako pierwszy trener Bayernu w historii zdobył z nim w jednym sezonie sześć trofeów, ale Ligę Mistrzów wygrał w specyficznym lizbońskim turnieju pandemicznym. Nie musiał więc w ćwierćfinałach rozgrywać dwumeczów, a jedno spotkanie na neutralnym gruncie zawsze zwiększa rolę przypadku. Zwłaszcza że różne ligi inaczej podchodziły do tematu koronawirusa. Bundesliga wróciła jako pierwsza, więc tamtejsze kluby miały czas odpocząć po sezonie. Włosi i Hiszpanie przystępowali do walki z marszu, podczas gdy Francuzi nie grali o stawkę od miesięcy. To była specyficzna edycja, więc i jej rozstrzygnięcia można było traktować z lekkim przymrużeniem oka.

PROBLEM GĘSI SZAREJ

Zwłaszcza że w drugim sezonie, czyli pierwszym pełnym, Flick nie potrafił rozwiązać taktycznych bolączek przy zabezpieczeniu kontrataków, odpadł już w ćwierćfinale Ligi Mistrzów i przegrał z II-ligowym Holsteinem Kilonia w Pucharze Niemiec, a przy tym pokłócił się z dyrektorem sportowym Hasanem Salihamidziciem. Nadal żegnano go jako bohatera, ale już nie bez skazy.

Prowadzenie reprezentacji wręcz zszargało jego reputację w kraju. Nie dość, że nie zdołał tchnąć w nią nowego życia po Loewie, nie dość, że nie rozwiązał żadnych jej problemów piłkarskich, ani nie sprawił, że naród ponownie zakochał się w kadrze, to jeszcze drugi raz z rzędu odpadł z mundialu już po fazie grupowej, co uznano za katastrofę. Jej symbolem stały się gęsi szare. W filmie dokumentalnym „Amazona” przedstawiającej kulisy turnieju w Katarze pokazane zostało, jak selekcjoner starał się motywować piłkarzy opowieścią o tym, jak te ptaki współpracują w locie, układając się w klucz. Nie wypadł w tym ani przekonująco, ani charyzmatycznie. Trudno dziś znaleźć w niemieckich mediach sylwetkę Flicka, w której nie padłoby słowo „Graugaense”. Przykleiło się do niego tak bardzo, że momentami zdawało się przyćmiewać sukcesy, jakie odniósł w Bayernie. Poraniony Flick został na stanowisku po przegranym turnieju, ale pracę stracił rok później, gdy Niemcy zaczęli realnie obawiać się kompromitacji na organizowanym przez siebie Euro. Inaczej niż w Bayernie, akurat w reprezentacji Julian Nagelsmann zdołał zrobić to, co nie udało się Flickowi. A to też nie sprzyjało jego pozycji w kraju.

Dlatego objęcie przezeń Barcelony zostało w Niemczech odebrane jako niespodzianka. Wówczas, zeszłego lata, Flick nie był wiarygodnym kandydatem do objęcia którejś z najsilniejszych tamtejszych drużyn. Tymczasem sięgnęła po niego zagraniczna potęga, marka w skali globalnej jeszcze większa niż Bayern. Od początku można było odnieść wrażenie, że w Hiszpanii odbierało się tę nominację zupełnie inaczej niż w ojczyźnie trenera. O ile z perspektywy Półwyspu Iberyjskiego za przegranego Xaviego, który nie udźwignął prowadzenia klubu tego formatu, przyszedł zweryfikowany w europejskiej rywalizacji fachowiec z zagranicy, o tyle w Niemczech zastanawiano się, jak właściwie mówi się po katalońsku na gęsi szare. Przypuszczano, że doprowadzenie Barcelony do porządku będzie wymagało czegoś więcej niż tylko umiejętności międzyludzkich, kompetencji miękkich, które miały w głównej mierze wpłynąć na sukces Flicka w Bayernie. Widziano w nim kogoś, kto nie poradził sobie ze zreformowaniem Bayernu i reprezentacji Niemiec, z przebudowaniem ich piłkarsko. Postrzegano jako trenera, którego największym sukcesem było poprawienie humoru bawarskich gwiazd.

ALTERNATYWNA RZECZYWISTOŚĆ

Dlatego to, co wydarzyło się w minionym roku z Barceloną, przeszło najśmielsze oczekiwania, zarówno w Hiszpanii, jak i w Niemczech. Dla jednych Flick udowodnił klasę, dla drugich ją potwierdził. Trudno jednak już mówić o przypadku, sprzyjających okolicznościach, szczęśliwej gwieździe. Jeśli błyskawicznie potrafił dźwignąć dwie wielkie europejskie marki, doprowadzając je nie tylko do sukcesów, ale też do momentami zapierającej dech w piersiach gry, musi znać się na rzeczy. To, jak zdolnym trenerem okazał się Flick po 55. urodzinach, każe się zastanowić, ilu jeszcze znakomitych fachowców pozostaje nigdy nieodkrytych, bo okoliczności nie ułożą się dla nich tak pozytywnie, by kiedykolwiek ktoś dał im szansę.

W alternatywnej rzeczywistości, która nie jest przecież żadnym science-fiction, Kovacowi udaje się mu dokończyć sezon. Do rozstania dochodzi dopiero w lecie, a Bayern, mając na rynku więcej dostępnych opcji, sięga po którąś z trenerskich gwiazd, po które za moment i tak sięgnął: Juliana Nagelsmanna albo Thomasa Tuchela. Flick nie dostaje okienka, by pokazać się samodzielnie w Bayernie. Jeśli nawet wygrywa z nim Ligę Mistrzów, to tylko jako asystent. Nie przejmuje więc kadry po Loewie i nigdy nawet najbardziej zwariowanemu hiszpańskiemu dziennikarzowi nie przyjdzie do głowy, by napisać, że mógłby objąć Barcelonę. Sukces, jaki odniósł, nie pozostawia wątpliwości, że to w żadnym wypadku nie jest przypadkowy trener. Ale okazja, by o tym się przekonać, nadarzyła się przez przypadek.

CZYTAJ WIĘCEJ O BARCELONIE NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Hiszpania

Skrzydłowy szyty na miarę. Co Nico Williams może dać Barcelonie?

Kamil Warzocha
16
Skrzydłowy szyty na miarę. Co Nico Williams może dać Barcelonie?

Komentarze

11 komentarzy

Loading...