Reklama

Tradycyjne imprezy to za mało? Gwiazdy sportu biorą sprawy w swoje ręce

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

14 kwietnia 2025, 15:17 • 15 min czytania 2 komentarze

Gerard Pique stworzył nową ligę piłkarską i zaprosił dawnych znajomych z boiska, by w niej zagrali. Tiger Woods zainwestował w golfa… pod dachem i sam w swoim turnieju zagrał. Michael Johnson, czterokrotny mistrz olimpijski, postanowił ożywić lekkoatletyczne zmagania. Podobnie Magnus Carlsen, któremu znudziły się zwykłe szachy. Gwiazdy sportu w ostatnich latach uznały, że jeśli chce się coś zrobić dobrze, trzeba to zrobić samemu. Czy jednak tworzone przez nich imprezy mają szanse na to, by na stałe wpisać się w sportowy krajobraz?

Tradycyjne imprezy to za mało? Gwiazdy sportu biorą sprawy w swoje ręce

Pique i spółka, czyli jak gwiazdy sportu tworzą swoje turnieje

Coś innego zawsze w cenie

Zawody spod szyldów innych niż te „oficjalne”, to na ogół jeden z lepszych sposobów na to, by w danej dyscyplinie szukać czegoś nowego, co mogłoby ją ożywić. Wiele sportów swój ogólny kształt ma przecież niezmienny od dekad, a ich władze niekoniecznie szukają sposobów na to, by przyciągnąć przed ekrany czy na trybuny nowych odbiorców, uważając, że „sport obroni się sam”. A jeśli nawet już szukają, to często z opóźnieniem i bez konkretnych pomysłów.

Inaczej jest, gdy ktoś patrzy na to wszystko z boku.

Stąd na przykład niedawne Red Bull Skoki w Punkt w Zakopanem – impreza, która bawiła się formatem typowych zawodów dla skoczków i przyniosła mnóstwo funu. Nie tylko kibicom, ale i zawodnikom, którzy wzięli w niej udział.

Reklama

Mega. Jak wróciłem do domu po Planicy, to miałem już trochę dość skakania. Do Zakopanego jechałem bardzo zmęczony. W dodatku zupełnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. A wyszły świetne zawody, mnóstwo frajdy i czysta przyjemność ze skoków. Bez żadnego napalania się i oczekiwań. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, że mogli wziąć w tym udział. Na zakończenie sezonu to super opcja – mówił nam Paweł Wąsek.

CZYTAJ TEŻ: PAWEŁ WĄSEK: “NORWEGOWIE? NIE BĘDĘ OBRAŻAĆ SIĘ CAŁE ŻYCIE” [WYWIAD]

Jego zdanie podzielał też na przykład Domen Prevc, który pod koniec sezonu rozbił bank: zdobył złoto mistrzostw świata, zgarnął Kryształową Kulę za loty i został nowym (oficjalnym) rekordzistą świata w długości skoku – 254,5 m. On więc powodów do radości miał dużo. Ale też chwalił sobie Zakopane i nową imprezę, dzięki której mógł polatać na luzie, bez presji wyniku.

– Świetnie bawiłem się w Zakopanem. Przede wszystkim podobała mi się formuła zawodów: fakt, że liczy się nie to, żeby lecieć jak najdalej, ale precyzja, bo każda drużyna w ośmiu próbach ma uzyskać dokładnie 1000 metrów. To sprawia, że trenerzy kalkulują, że następuje kombinowanie z odpowiednią belką. W takiej formule każdy skok staje się ekscytujący, nawet jeżeli nie jest długi, bo zastanawiasz się: „On to zrobi? Doleci do tego metra? A może za wysoko ustawili belkę?”mówił Słoweniec.

CZYTAJ TEŻ: DOMEN PREVC: “JESTEM NAJWIĘKSZYM NERDEM W RODZINIE” [WYWIAD]

Słowa czy to Domena, czy Pawła – ale i innych zawodników, którzy startowali w Zakopanem – to dowód na to, że w skokach można szukać nowych rozwiązań, bawić się formatem, angażować zawodników w inny sposób (choć, na marginesie, Sandro Pertile, dyrektor Pucharu Świata, był raczej krytyczny, ale czy to tak naprawdę może dziwić?). Ta impreza to akurat pomysł firmy, ale brały w niej udział byłe legendy w roli kapitanów – Adam Małysz, Martin Schmitt, Thomas Morgenstern, Gregor Schlierenzauer i Andreas Goldberger.

Reklama

Bywa jednak – ostatnio coraz częściej – i tak, że w tworzenie nowych rozgrywek angażują się gwiazdy sportu. Zarówno te już emerytowane, jak i takie, które wciąż biegają, kopią czy rzucają piłkę albo uderzają ją kijem.

Pionier Pique

Nie wszystkie projekty Gerardowi Pique się udają – wystarczy wspomnieć jego nieudaną próbę reformy tenisowego Pucharu Davisa. Jednak Kings League – rozgrywki piłkarskie w formule 7 na 7 – to coś, co zdecydowanie mu wyszło. Pique wystartował ze swoją ligą w 2022 roku, we współpracy z Ibaiem Llanosem, jednym z największych streamerów w Hiszpanii. Wspólnie powołali do życia rozgrywki, które szybko stały się jednym z chętniej oglądanych sportowych wydarzeń w sieci.

CZYTAJ TEŻ: GERARD PIQUE ZNÓW CHCE REFORMOWAĆ TENIS. ALE CZY POWINIEN?

Przede wszystkim dlatego, że mecze ligi można było oglądać za darmo poprzez Twitch, Youtube i inne serwisy streamingowe. Ale też z innego, prostego powodu: to było coś zupełnie nowego i interesującego, odwołującego się do młodych osób, z pokolenia Gen Z. Pique postawił bowiem na mnóstwo „udziwnień”. Mecze same w sobie, owszem, odbywały się na dość standardowych zasadach – 40 minut, dwie połowy, kto strzeli więcej, ten wygrywa. Ale każda ekipa mogła też na przykład wybrać przed spotkaniem „złotą kartę”, do użycia w czasie spotkania. Niektóre powodowały, że z miejsca dostawało się karnego. Inne pozwalały usunąć gracza rywali na kilka minut z boiska. A to nie wszystko – resztę polecamy odkryć, oglądając mecze.

To wszystko sprawiało, że mecze były bardziej dynamiczne, szybsze, ciekawsze i mniej przewidywalne. W dodatku Pique udało się zaangażować do występów w lidze kilku dawnych znajomych z boiska – na murawie pojawili się choćby Sergio Aguero czy Chicharito. A to z kolei przyciągało uwagę osób nieco starszych. W efekcie oglądalność pierwszych meczów kręciła się pomiędzy 500 a 700 tysięcy widzów, w szczycie wynosząc nawet 1.3 miliona.

Szybko powstały więc kolejne rozgrywki – poza hiszpańskimi dziś istnieje też między innymi Kings League Americas, Queens League i krajowe ligi: francuska, niemiecka, brazylijska czy włoska. Ta ostatnia jest istotna – w niej bowiem rozgrywa swoje mecze pierwszy zespół sponsorowany przez faktyczny klub piłkarski. Juventus jakiś czas temu zdecydował się na wspieranie ekipy Zebras FC. Do tego w styczniu tego roku zorganizowano pierwszy Puchar Świata Kings League. Wygrali go – czy to kogoś dziwi? – Brazylijczycy, w finale pokonując Kolumbię.

Kings League okazało się więc ogromnym sukcesem Gerarda Pique. Wcześniej podobny – a może nawet większy – odniósł Roger Federer, który powołał do życia Lavers Cup, tenisowy turniej rozgrywany między reprezentacjami Europy i reszty świata. Tyle że Roger miał łatwiej: owszem, zawody rozgrywano w innej formule, ale mecze wyglądały tak jak zawsze. Do tego sam Federer brał w tym udział, a do tego pojawiały się i inne gwiazdy – na czele z Rafą Nadalem. Wszystko swoim nazwiskiem firmował też Rod Laver, genialny tenisista z lat 60., legenda tego sportu.

Innymi słowy: Roger zrobił coś nowego, ale szanse na sukces miał właściwie gwarantowane. Pique stworzył swoje rozgrywki niemalże od zera, dając szansę – o czym sam mówił – na sukces piłkarzom, którzy w tradycyjnym futbolu jej nie mają. Stąd to jego można uznać w tej sytuacji za pioniera.

Lekkoatletyczne święto? No nie do końca

Rok temu Michael Johnson ogłosił, że zebrał grupę inwestorów, która zgodziła się wyłożyć 30 milionów dolarów na jego projekt – Grand Slam Track. Johnson – czterokrotny mistrz olimpijski specjalista od biegów na 200 i 400 metrów – zdecydował się stworzyć nową lekkoatletyczną ligę, zorganizowaną na zasadach cyklu czterech mityngów.

Pracujemy nad zmianą gry dla sportowców i fanów! – napisał wtedy Amerykanin na portalu X. Johnson już od lat powtarzał, że lekka atletyka potrzebuje zmian. Uważał, że nie jest wystarczająco eksponowana, zwłaszcza w jego ojczyźnie, gdzie uwagę przyciąga głównie na czas igrzysk olimpijskich, czasem mistrzostw świata, no i finałów NCAA (a czasem nawet zawodów szkół średnich), bo Amerykanie kochają uniwersytecki sport. Ale już na przykład mityngi Diamentowej Ligi niekoniecznie są tam szczególnie poważane.

Jego Grand Slam Track miał to zmienić.

Johnson stworzył imprezę dla biegaczy, ale w nowej formule. Każdy uczestnik miał wystartować dwa razy. Sprinterzy na 100 i 200 metrów. Biegacze średniodystansowi na 800 i 1500. Płotkarze odpowiednio na 110 metrów z płotkami i 100 bez lub 400 z płotkami i 400 bez. I tak dalej. Amerykanin chciał sprawić, by wielu sportowców musiało wyjść poza swoją „strefę komfortu”. Wracając do systemu: za zajęte w danej konkurencji miejsce przyznawano punkty, a zwycięzcą mityngu w swojej grupie miał zostać ten, kto w obu zbierze ich najwięcej.

Rywalizować na bieżni miało 48 zawodników zakontraktowanych na wszystkie mityngi (nazwanych Racers) i 48 innych (Challengers), którzy mogą różnić się z mityngu na mityng i dobierani mają być zależnie od miejsca w rankingu, ostatnich wyników, rozpoznawalności, dostępności i innych czynników.

Johnsonowi udało się przy tym ściągnąć sporo dużych nazwisk – takich jak Salwa Eid Naser, Marileidy Paulino, Alison dos Santos, Sydney McLaughlin-Levrone, Josh Kerr czy Gabby Thomas, a więc medalistów mistrzostw świata, igrzysk olimpijskich czy rekordzistów globu. Sam Amerykanin mówił: – Lista nazwisk, które mamy zakontraktowane jako stałych uczestników Grand Slam Track, jest niewiarygodnie dobra. Nawet nie próbuję liczyć, ile oni mają złota olimpijskiego, medali MŚ czy wszelkich rekordów. Tak jak zapowiadałem: to jest impreza dla najszybszych ludzi na tej planecie.

Fani szybko jednak zauważyli, że zabrakło kilku z największych biegaczy. W Grand Slam Track nie pojawili się choćby Noah Lyles czy Sha’Carri Richardson, w Stanach Zjednoczonych obecnie dwie najbardziej rozpoznawalne postaci sprintu. Marketingowo był to więc spory cios, przynajmniej na rynku, na którym Johnsonowi zależy najbardziej.

Ci, którzy się jednak na GST zdecydowali, mogli liczyć na wiele benefitów. Na czele z kasą, wiadomo. Johnson faktycznie się na nagrody wykosztował. Pula nagród tylko za pierwszy mityng wyniosła 3,15 miliona dolarów, a więc więcej, niż Diamentowa Liga oferuje nawet w czasie swoich finałów. W dodatku każdy uczestnik imprezy w Kingston na Jamajce miał zagwarantowaną niezłą wypłatę, niezależnie od zajętego miejsca – dla porównania: wielu zwycięzców mityngów Diamentowej Ligi otrzymuje 20 tysięcy dolarów. Czyli tyle, co piąty zawodnik GST w danej konkurencji.

Czy dzięki temu na mityngu w Kingston wszystko wyszło idealnie?

No, średnio. Faktycznie rywalizacja była momentami ciekawa, nowa formuła sprawiła, że niektóre zestawienia oglądało się interesująco. Inne jednak były po prostu nudne. Grant Fisher w biegu na 3000 metrów nie walczył na przykład o wygraną, bo wiedział, że wystarczy mu trzecie miejsce, by triumfować w całym mityngu. Sydney McLaughlin-Levrone rozniosła swoje rywalki w biegu na płaskie 400 metrów. Marco Arop w świetnym stylu wygrał 800 metrów, ale… w sumie nikt nie zwracał na niego uwagi, bo liczył się Emmanuel Wanyonyi, który triumfował w mityngu.

No i była jeszcze jedna sprawa. Bo choć Gabby Thomas mówiła, że wyszła na bieżnię z poczuciem, jakby to był finał igrzysk, to patrząc na trybuny można by stwierdzić, że najwyraźniej tokijskich. Na dość sporym obiekcie fanów było niewiele, a trybuny w dużej mierze świeciły pustkami. Na Jamajce tradycyjnie kibice pojawiają się głównie na testach przedolimpijskich albo krajowych finałach zawodów szkół średnich. Poza tym – trudno jest ich przyciągnąć.

Johnson i jego nowy format, naszpikowany gwiazdami, też nie dały rady. Pytanie, czy uda mu się poprawić to wrażenie w Miami, Filadelfii i Los Angeles, bo tam jeszcze w tym roku zawita GST. Interesujący będzie zwłaszcza mityng w Filadelfii, bo odbyć ma się na stadionie mieszczącym… 52 tysiące widzów. A założenie jest takie, że gdyby przyszła ich dyszka, to już byłby fantastyczny wynik na amerykańskie lekkoatletyczne standardy.

Niemniej, jeśli Michael Johnson powtarza, że chce, by lekkoatletyka stała się w Stanach bardziej medialna i chętniej oglądana, to prawdopodobnie zdaje sobie sprawę z tego, że w tym momencie wiedzie do tego długa droga, a jego projekt po prostu będzie potrzebować czasu. Kluczowy może tu być przyszły rok – gdy po raz pierwszy od 2018 roku (nie licząc covidowego 2020) nie będzie ani igrzysk olimpijskich, ani mistrzostw świata. GST może wykorzystać to okienko.

Pytanie, czy się uda. Bo problem polega na tym, że o uwagę widza takie projekty rywalizują już nie tylko z hegemonami swoich sportów, ale też innymi ligami tworzonymi oddolnie, w każdej możliwej dyscyplinie.

Każdy chce zawody? Każdy dostanie zawody!

Uwaga mediów w Stanach Zjednoczonych na początku tego roku przeniosła się na chwilę na Unrivaled, czyli nową ligę koszykówki 3×3 kobiet, ale granej na dwa kosze – czyli inaczej niż basket 3×3 obecny na igrzyskach. I choć nie brzmi to jak sport pierwszego wyboru – zwłaszcza, gdy chodzi o nowe rozgrywki – to faktycznie Unrivaled weszło na amerykański sportowy rynek z przytupem. Również dlatego, że celem ligi miało być wsparcie zawodniczek na co dzień występujących w WNBA. A więc takich, które publika już znała.

Ligę założyły Breanna Stewart i Napheesa Collier, dwie gwiazdy WNBA Cel? Zwiększyć zarobki zawodniczek, dać im możliwość gry w off-seasonie ligi, a do tego podzielić się z nimi potencjalnymi zyskami, bo i to wpisano w statut rozgrywek. Są też dodatkowe benefity: darmowa opieka nad dziećmi na czas meczów, dostęp do odnowy biologicznej na wysokim poziomie, a nawet pokoje od ogarniania włosów i makijażu. To wszystko miało skusić zawodniczki, by te chociaż spróbowały.

I wiele z nich faktycznie to zrobiło. Przy czym Unrivaled od początku podkreślało jedno: nie chce stać się rywalem dla WNBA, a raczej w pewnym stopniu ligę uzupełnić i pokazać, jak powinno się wspierać kobiecy sport – przez wyższe wynagrodzenia, lepszą pomoc rodzinną i większy udział w zyskach. Głównym celem Unrivaled było więc wyznaczenie nowego standardu, a przy okazji – złapanie uwagi widzów, którzy dotychczas koszykówką kobiet raczej się nie interesowali. W jakimś stopniu się udało, ale na ile ta uwaga przy baskecie w kobiecym wydaniu pozostanie, dopiero się przekonamy.

Nowe kobiece ligi, zakładane czy wspierane przez gwiazdy danego sportu, to w ostatnim czasie zresztą pewien trend. W USA powstała też na przykład League One Volleyball, profejonalna liga siatkówki kobiet, do której z miejsca przystąpiła większość reprezentantek USA. A jej założyciele mówili, że ma to być „NBA siatkówki”. I możliwe, że tak będzie, bo w Stanach to akurat kobieca siatka cieszy się znacznie większym zainteresowaniem.

Nowe rozgrywki czy ligi można jednak tworzyć tak naprawdę w każdym sporcie.

Tiger Woods i Rory McIlroy stwierdzili na przykład, że brakuje im golfa w okresie zimowym. I założyli TGL, ligę, która rozgrywana jest… pod dachem. W dodatku rywalizują zespoły, każdy złożony z trzech zawodników. Zasady są dość proste: mecz składa się z 15 dołków. Pierwsze uderzenie wykonuje się w ekran symulujący trasę lotu piłki. Drugie – jeśli jest taka potrzeba – również, w dodatku zaczyna się z trzech rodzajów nawierzchni: krótkiej i długiej trawy oraz piasku. Gdy piłka znajdzie się na greenie, przechodzi się na faktyczny obiekt i próbuje trafić do dołka.

Na pierwszych dziewięciu dołkach, uderzają wszyscy zawodnicy. Na pozostałych sześciu każdy dołek rozgrywa jeden z nich (na jednego zawodnika przypadają więc dwa).

Brzmi nieciekawie? A jednak TGL okazało się małym sukcesem. W dużej mierze przez to, że lidze udało się ściągnąć kilku topowych zawodników, ale też z powodu opisywanej formuły. Ta była dynamiczna (na uderzenie był wyznaczony określony czas – 40 sekund), rywalizacja zespołowa dodawała pewnego uroku, którego na co dzień golfowi brakuje, a publika była cały czas blisko serca wydarzeń. W dodatku zawodnicy nosili mikrofony, można było ich na bieżąco podsłuchiwać.

Idąc dalej: swoje zawody na śniegu stworzył niedawno Shaun White, pod nazwą Snow League. Legenda snowboardu i ekstremalnych popisów zimą, chciała wesprzeć w ten sposób sportowców i pomóc im zarówno jeśli chodzi o zarobki, jak i rozpoznawalność. Pierwszy event – w Aspen, na początku tego roku – okazał się małym sukcesem. Rywalizacja stała na wysokim poziomie, uczestnicy byli zachwyceni, a publika całkiem dopisała. Inna sprawa, że White marzy o większych rzeczach – mówił nawet, że chce, by jego zawody dla najlepszych snowboardzistów i narciarzy stały się „czymś ważniejszym niż igrzyska”.

Odważnie i… raczej nierealnie. Ale tak jak Johnson w lekkiej atletyce, tak i Shaun znalazł prosty sposób na przyciągnięcie gwiazd – zwiększył wypłaty. Na tyle, że nawet przegrani otrzymują mniej więcej taką wypłatę, jaką wiele innych imprez oferuje za zwycięstwo. Cóż, w takiej sytuacji oczywistym jest, gdzie warto się pojawić. W dodatku i tu postawiono na dynamiczną formułę, z dużą liczbą startów i bezpośredniej rywalizacji (White podkreślał, że chciałby stworzyć historie rywali, którymi mogliby żyć fani). I to się sprzedało, bo po prostu dobrze wypadało na ekranie. Choć liczby na przykład na YouTubie Snow League na razie nie imponują.


Nowe ligi powstają nawet… w szachach. Magnus Carlsen, znudzony tradycyjnymi rozgrywkami, zaangażował się niedawno w Szachy 960, format stworzony przez Bobby’ego Fischera, w którym figury – poza pionami – ustawione są w swoim rzędzie na starcie pojedynku w dużej mierze losowym porządku. Carlsen w listopadzie rozegrał mecz pokazowy w tej formule z Fabiano Caruaną, a w tym roku bierze udział w lidze rozgrywanej właśnie na zasadach 960.

Czy rzuci wyzwanie tradycyjnym szachom? Nie wiadomo. Pewne jest jednak, że akurat obecność Norwega z miejsca podbija uwagę medialną jakiejkolwiek imprezy.

Symbioza czy rywalizacja?

I właśnie to wydaje się kluczem do sukcesu – przynajmniej na początku istnienia – rozmaitych nowych lig i rozgrywek. Po pierwsze, mieć pod ręką gwiazdy. Bo owszem, ligę może tworzyć ktoś, kto ma rozpoznawalne nazwisko, ale jeśli sam nie ściągnie najlepszych na świecie do rywalizacji, to prawdopodobnie nie odniesie sukcesu. Albo przynajmniej ludzi, którzy – jak Aguero czy Chicharito w Kings League – mogą być ciekawi dla fanów w tej nowej odsłonie, gdzie jest i rywalizacja, i nieco zabawy.

Drugi klucz do sukcesu? Umiejętność zaangażowania nowych, często młodych odbiorców. Takich, którzy nie oglądają całych meczów piłki czy kosza, ale zerkają na nie na shortach czy TikToku. Kings League ze swoim formatem jest do tego idealne. Nawet golfowa liga Tigera Woodsa nadaje się do tego, by coś z niej wyciąć i rzucić w social media, żeby stało się viralem. Szachy mają gorzej, ale one posiadają też swoje grono zaangażowanych odbiorców, a do nowego turnieju przyciąga sam Carlsen. I to może wystarczyć.

Trzecia rzecz – być może najważniejsza – większość tych imprez nie ma rywalizować z najważniejszymi graczami w świecie danej dyscypliny. Kings League nie chce zastąpić rozgrywek takich jak Liga Mistrzów czy mistrzostwa świata – zamiast tego staje się dla nich dodatkiem. Grand Slam Track był witany z otwartymi ramiona przez Sebastiana Coe, prezesa World Athletics, który stwierdził, że im więcej imprez, tym lepiej dla lekkiej atletyki. Kolejne tego typu projekty często porównuje się do „Drive to Survive”, serialu Netflixa o F1, który przyciągnął do tego sportu rzesze nowych fanów.

Piłkarscy oficjele liczą, że tak może zadziałać na futbol Kings League. W WNBA trzymają kciuki, by Unrivaled dało podobny efekt. Tiger Woods chce przyciągnąć ludzi do golfa ogółem, nie tylko swoich rozgrywek. I tak dalej, i tak dalej. Ostatecznie w większości przypadków to ma być symbioza, nie rywalizacja. A nawet jeśli ktoś ma chęć nieco porywalizować – jak Magnus Carlsen – to jeśli jego projekt wypali, skorzystać mogą i zwykłe szachy.

Takich przykładów jest więcej, czasem nawet nie jest to współpraca „na gębę”, a dosłowna. XFL, dziś już, po połączeniu z inną ligą, funkcjonujące pod nazwą UFL – projekt rozgrywek w futbolu amerykańskim, w który zainwestował Dwayne „The Rock” Johnson – początkowo chciał stanowić pewną konkurencję dla NFL. Szybko jednak zorientowano się tam, że lepiej stać się w pewnym sensie „rozwojówką” dla najlepszej ligi, pomocą dla zawodników, którym brakuje tam miejsca i potrzebują gdzieś pokazać się poza sezonem, żeby o angaż powalczyć.

CZYTAJ TEŻ: NIEDOSZŁY FUTBOLISTA, ŚWIETNY WRESTLER I GWIAZDA KINA. JAK THE ROCK STAŁ SIĘ WIELKI

Wszystkie te ligi mają jeden problem: w dzisiejszym świecie zainteresowanie trzeba wzbudzić niemal natychmiast, a potem je utrzymać. Udało się Kings League, nie wiadomo, jak wypadnie Grand Slam Track. Z pewnością jednak każde z tych rozgrywek mają też jeden atut: u ich sterów stoją byłe lub obecne gwiazdy sportu. Teoretycznie są to ludzie, którzy powinni wiedzieć, czego brakowało im w czasie ich karier i jak zadbać o oglądalność oraz rozrywkę ukochanych przez nich sportów.

Prawda jest jednak taka, że jeśli na dłuższą metę choć połowa z nich pozostanie w świadomości fanów i będzie przez nich oglądana – to i tak będzie sukces.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej na Weszło:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Lekkoatletyka

Lekkoatletyka

Babiarz o aferze z igrzysk: “Wybiłem to w komentarzu, bo to jest już zatrucie”

Jakub Radomski
80
Babiarz o aferze z igrzysk: “Wybiłem to w komentarzu, bo to jest już zatrucie”
Lekkoatletyka

Przemytniku, nie wrzucaj swoich treningów do internetu

AbsurDB
4
Przemytniku, nie wrzucaj swoich treningów do internetu