Reklama

Sidd Finch. Legenda baseballu, która… nigdy nie istniała

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

01 kwietnia 2025, 10:42 • 19 min czytania 9 komentarzy

Miał rzucać piłką z prędkością 270 kilometrów na godzinę, nosząc przy tym tylko jednego buta. W wolnych chwilach grał na rogu i praktykował jogę. Do baseballu trafił z przypadku, w wieku 28 lat, po tym jak przez jakiś czas mieszkał w Tybecie. Przede wszystkim jednak: wszystko, co z nim związane, było całkowicie zmyślone. Ale w to zmyślenie uwierzyła cała Ameryka. Sidd Finch, stworzony 40 lat temu przez “Sports Illustrated” baseballista, przez kilka dni był tematem numer jeden w mediach w Stanach Zjednoczonych. Jak doszło do tego, że primaaprilisowy żart stał się narodową sensacją, a z czasem – legendą sportu?

Sidd Finch. Legenda baseballu, która… nigdy nie istniała

Sidd Finch, czyli najlepszy żart w historii sportu

Sidd miotał jak sam szatan

Końcówka marca 1985 roku. Do sklepów, kiosków i automatów z prasą trafia nowy numer „Sports Illustrated”. Najbardziej renomowane sportowe pismo w Stanach Zjednoczonych tym razem kryje w sobie absolutną rewelację. Opowieść o 28-letnim facecie znikąd, który rozpoczął testy w New York Mets na pozycji miotacza. Facet zwał się Sidd Finch.

Jednak to samo w sobie nie wzbudziłoby sensacji. Prędkość, z jaką miał posyłać piłki – jak najbardziej.

168 mil na godzinę. W przeliczeniu – 270 kilometrów. Mniej więcej dwukrotnie ponad średnią i znacznie powyżej najlepszych wyników w historii, zarejestrowanych oficjalnymi urządzeniami pomiarowymi. W artykule przeczytać można było, że piłki rzucane przez Sidda Fincha na treningach pokiereszowały dłoń jednego z łapaczy Metsów, a nawet potrafiły… przebić ustawioną za polem gry ściankę, mającą łapać piłki. Z wypowiedzi pałkarzy z kolei jasno wynikało, że takiej piłki po prostu nie da się odbić.

Reklama

A to wszystko w jednym bucie – w dodatku takim do chodzenia po górach – bo Sidd z jakiegoś powodu do rzucania zdejmował drugiego. Jego styl miotania opisywano zresztą na wiele sposobów, porównując choćby do Goofy’ego – tego z bajek Disneya – który próbuje swoich sił w baseballu. – Nie rozumiem mechaniki tych rzutów. Każdy, kto próbowałby rzucić piłkę w ten sposób, powinien upaść na plecy. Ale widziałem to na własne oczy i to setki razy. To najbardziej niesamowita rzecz, jaka miała miejsce w baseballu – mówił „SI” Melvin Stottlemyre, były miotacz i trener zawodników na tej pozycji w New York Mets.

Sidd Finch po prostu miał w sobie to coś, jakiś cudowny dar. Wypracował go – jak pisano – w Tybecie, gdzie przez jakiś czas mieszkał, ucząc się „mistrzostwa w jodze i połączeniu ciało-umysł” pod przewodnictwem „wielkiego poety i świętego Lamy Milaraspy”. Swoje miał zrobić tez krykiet, w którego grał w Anglii, gdzie się wychowywał. Takie połączenie dało człowieka zdolnego załatwić każdego pałkarza.

Najszybszy rzut w MLB od czasu oficjalnych pomiarów – 105,5 mil na godzinę w wykonaniu Bena Joyce’a. Sidd miał miotać o 60 mil szybciej. Fot. Newspix

W dodatku odkryto go – w pewnym sensie – całkowitym przypadkiem.

Miał to zrobić Bob Schaefer, menadżer ekipy Tidewater Tides, rozwojowego zespołu Mets. Wszystko miało miejsce kilka miesięcy wcześniej, gdy Tides rozgrywali mecz w Old Orchard Beach w stanie Maine. Schaefer szedł do hotelu po meczu, nagle zaczepił go jakiś nieznany mu człowiek, wyciągnął piłkę do baseballu i małą, czarną rękawicę, bardziej dla dziecka niż dorosłego mężczyzny, a wreszcie powiedział:

Reklama

Nauczyłem się sztuki miotania.

Schaefer chciał go zbyć, ale w tym momencie Finch wskazał na stojącą w oddali na płocie butelkę, mniej więcej w tej odległości, w jakiej na boisku znajduje się miotacz od pałkarza. Po czym rzucił i… – Nagle butelka eksplodowała. Została zniszczona tak, jakby trafił w nią pocisk. Za płotem widziałem piłkę, która odbijała się od ziemi i poleciała tak daleko, jak przy dobrym dniu zdarza mi się uderzyć piłeczkę golfową. Powiedziałem, bardzo spokojnie: “Synu, mógłbyś mi to pokazać raz jeszcze?”- wspominał Schaefer.

Finch pokazał, choć zanim poszedł po piłkę i wrócił, minęło kilkanaście minut. Tym razem celował w puszkę i znów trafił bez trudu, w dodatku z piekielną wręcz szybkością. Schaefer pomyślał, co musiał pomyśleć – że potrzebuje tego dzieciaka albo u siebie w zespole, albo od razu wyżej, w Mets. Zaprosił Sidda na rozmowę, dowiedział się, że ten nigdy wcześniej nie grał w baseball, choć zna zasady. O swojej przeszłości nie opowiadał wiele, jedynie kilka szczegółów o tym, gdzie i kiedy nauczył się tak miotać.

Najważniejsze było jednak to, że chciał grać. Schaefer napisał więc raport scoutingowy i przesłał go dalej – do biura New York Mets. A ci chętnie Fincha sprawdzili. Historia jak z bajki? Cud? Trudno uwierzyć? A jednak tak opisało to „Sports Illustrated”. Był w tym wszystkim tylko jeden szkopuł.

Sidd Finch nigdy nie istniał. Nigdy nie rzucał w parku. Nigdy nie spotkał Schaefera.

Wszystko to było jedną wielką bujdą.

“Raz po prostu chciałem się zabawić”

Sidda Fincha stworzył George Plimpton. Uznany dziennikarz, ale i pisarz, w swojej karierze stworzył kilkadziesiąt książek. W świecie sportu znano go najbardziej z „dziennikarstwa uczestniczącego”, jak sam to nazywał. Plimpton a to próbował sił w roli rozgrywającego Baltimore Colts, a to miotał przeciwko najlepszym pałkarzom w MLB, a to próbował bronić na lodzie w barwach Boston Bruins. A potem to opisywał albo nagrywał.

Pomysł nie był jednak jego. Zaczęło się od Marka Mulvoya, redaktora naczelnego „Sports Illustrated”. To on, już w styczniu 1985 roku, zorientował się, że jedno z wydań magazynu będzie datowane na 1 kwietnia. Do sklepów wchodziło co prawda – jak już wspomnieliśmy – nieco wcześniej, ale liczyła się okładkowa data. Zaproponował więc, by przygotować z tej okazji coś specjalnego.

Początkowo szukali po prostu tematu do opisania.

Myśleliśmy o kompilacji żartów, które zrobiono przez lata. Ale nie mogliśmy znaleźć wystarczająco wiele tych historii. Do tego wiele z tych, które znaleźliśmy, opierały się na tym, że „musiałeś tam być”, by docenić żart – wspominał Plimpton. Wtedy Mulvoy, po namyśle, zaproponował: „A może napiszesz swój tekst?”.

Film podsumowujący próby gry George’a Plimptona w Baltimore Colts. W Stanach stał się klasykiem dokumentu sportowego.

– Publikuję 550 historii na rok. Wiele z nich ma coś wspólnego z narkotykami, pieniędzmi i podobnymi tematami. Musimy je pisać, rozumiem to. Ale raz chciałem po prostu się zabawić – mówił potem sam Mulvoy. To on zezwolił Plimptonowi na napisanie… właściwie czegokolwiek. Wierzył w swojego dziennikarza i ufał, że ten stworzy świetną historię. George był tym niesamowicie podekscytowany. – To było fantastyczne uczucie, stworzyć coś w całości w swojej głowie – wspominał później.

Zabrał się więc do roboty. Jego asystent, Johanathan Dee, mówił po latach mediom, że wskazówką dla Plimptona była inna historia, opublikowana kilka lat wcześniej w jednej z angielskich gazet. Opowiadała o biegaczu z Japonii, który wystartował w londyńskim maratonie. Szkopuł w tym, że myślał, iż maraton trwa nie 26 mil, a… 26 dni. I po zakończeniu biegu trzeba było zorganizować poszukiwania, bo ten się nie zatrzymał i biegł dalej – gdy go znaleziono, akurat przemierzał wiejskie okolice, do których w międzyczasie dotarł.

George się na to nabrał. Ale dobrą cechą jego charakteru było to, że nie miał wybujałego ego, przyjął to ze śmiechem. Idea stworzenia podobnego tekstu go zachwyciła – mówił Dee. Dodawał jednak, że dla Plimptona pisanie tej historii samej w sobie, owszem, było fantastyczne. Ale z czasem zaczęły nawarstwiać się wątpliwości. „Dlaczego Sidd miota w jednym bucie?”. „Czemu robi to?”. „A czemu tamto?”. „Czy ludzie w ogóle polubią te historię?”.

Ostatnie dni przed publikacją artykułu Plimpton spędził na analizowaniu w kółko i w kółko całego tekstu. Szukał jego słabych stron. Raz po raz sprawdzał, czy jest dobrze napisany. Wokół niego wszyscy byli zadowoleni z tego, co stworzył, uznawali, że to idealna opowieść na prima aprilis – śmieszna, ale przy tym będąca dość oczywistym żartem. Lane Stewart, który robił zdjęcia do tekstu, mówił: – Nikt nie siedział i nie myślał nad tym, jak konkretnie można przedstawić to wszystko ludziom. Nie sądziliśmy, że ktokolwiek uzna, że to prawda.

Plimpton jednak tego właśnie chciał. Pragnął, by ludzie uwierzyli w istnienie Sidda Fincha, baseballowego fenomenu, który wziął się znikąd.

I wbrew wszelkim przewidywaniom – udało mu się.

„Nie będzie pan nas już uczył?”

Prawdziwy Sidd Finch nazywał się Joe Berton.

Tak, prawdziwy. W siedzibie „Sports Illustrated” uznali bowiem, że dobrze byłoby, gdyby ktoś odegrał tę rolę, a tekst można by ozdobić zdjęciami. Pierwotnie myśleli o tym, żeby po prostu sfotografować George’a, ale sam Plimpton doszedł do wniosku, że to z miejsca pokazałoby wszystkim, że to tylko dowcip. A wtedy cała robota byłaby na nic. Stąd postanowiono zatrudnić do tej roli kogoś innego.

Padło na Joe. Wybrał go wspomniany już Lane Stewart. Nieprzypadkowo. Obaj przyjaźnili się od kilku dobrych lat. Poznali się przy okazji innego tekstu, do którego Stewart cykał fotki – o przeróżnych hobby. Berton był bowiem zapalonym modelarzem (Lane zresztą też), rzeźbił i malował figurki żołnierzy od kiedy miał 10 lat, należał też do Stowarzyszenia Miniatury Militarystycznej w Illinois. I to tam właśnie spotkał go Stewart. Przez lata współpracowali przy kilku innych tematach, które w okolicy Chicago realizował fotograf.

Kiedy Lane usłyszał o historii Sidda i przeczytał jego charakterystykę, z miejsca pomyślał: „Cholera, to Joe”.

Zadzwoniłem do niego i powiedziałem: „Joe, mam tę robotę na Florydzie, chodzi o wiosenne treningi Metsów. Chodzi o miotacza, to spory sekret, «Sports Illustrated» ma wyłączność na tę historię. Gość jest buddyjskim mnichem, który nie nosi butów, gra na rogu i rzuca piłki z prędkością 160 mil na godzinę. A wiesz, jaka jest najdziwniejsza część? Ty nim będziesz!” – wspominał Stewart.

Joe, na co dzień nauczyciel w szkole, nie zadawał wielu pytań. Lubił baseball, podobała mu się ta historia, w swoim życiu z chęcią przyjmował wszelkie okazje do nowych przygód. Szybko stwierdził, że warto wziąć w tym udział, wziął więc wolne w szkole i ruszył na Florydę. Obaj ze Stewartem przybyli na obóz Metsów, a ci – w większości – byli we wszystko wtajemniczeni. Fotograf razem ze swoim bohaterem dostali więc możliwość cykania takich zdjęć, jakie tylko sobie wymarzą. Zawodników szukających piłki po rzucie Fincha. Samego Fincha siedzącego – razem ze wspomnianym rogiem – na boku boiska z innymi graczami Metsów. Fincha miotającego piłką na plaży.

Mieliśmy dość szalony dostęp do innych graczy. Robiliśmy zdjęcia w czasie ich treningów. Spędzałem czas z Jessem Orosco [późniejszy dwukrotny mistrz ligi] czy Dwightem Goodenem [czterokrotny All-Star, dwukrotny mistrz ligi] i innymi prawdziwymi zawodnikami. Niektórzy dopytywali: „Czy to będzie w magazynie?”. […] Albo robiliśmy zdjęcia na plaży. Byłem w stroju Metsów. Ludzie podchodzili, pytali, czy dla nich gram. Udawałem, że tak, trzymałem się historii, mówiłem: „Będziecie mogli o tym przeczytać”.

Joe Berton

Joe Berton po latach, podpisuje się w imieniu Sidda Fincha. Fot. Wikimedia/Lenab9011

Tak naprawdę ani Joe, ani Lane nie mieli pojęcia, ilu zdjęć będzie potrzebować Plimpton, po prostu cykali, co przyjdzie im na myśl i dobrze się bawili. Berton na potrzeby tej historii nauczył się nawet podstawowych melodii na rogu – który pożyczył od znajomego – żeby móc od czasu do czasu coś zagrać. Razem ze Stewartem ostatecznie pokręcili się po obozie przez kilka dni, zrobili kilkaset fotografii. Wiele z nich weszło do tekstu, bo gdy zobaczył je George Plimpton, uznał że są na tyle dobre, że… trzeba znaleźć więcej miejsca na artykuł.

Z gazety wypadło więc kilka reklam, a z planowanych 14 stron zrobiło się 16. Ale warto było. Fotografie są bowiem być może najważniejszą częścią tego tekstu. Dodają mu wiarygodności.

– Tę historię tworzą fotografie. Gość na co dzień jest nauczycielem w Chicago. Musieliśmy obiecać mu kopię tegorocznego Swimsuit Edition, żeby się zgodził. Myślę, że większość naszych czytelników powie: “To świetny kawał fikcji” i zorientuje się, że zrobiliśmy to, bo wypadało w prima aprilis. Mam nadzieję, że niektórzy nie pomyślą, że to w jakiś sposób uderza w naszą wiarygodność – mówił potem Mark Mulvov, utrzymując żartobliwy – i nieco przekłamany – ton artykułu.

Berton też się dopasował. Mediom, gdy do niego dotarły, opowiadał, że on sam ma bardziej interesujące życie niż Sidd Finch. A czy faktycznie jest dobry w jakimś sporcie? Tak, w wyścigach wielbłądów – jedno ze zdjęć w tekście to fotografia Joe na wielbłądzie z wakacji w Egipcie – kiedyś zajął nawet w jednym, na dystansie 800 mil, drugie miejsce. W skrócie: wymyślał na bieżąco, co akurat powiedzieć. I wychodziło mu to całkiem nieźle.

W pewnym momencie musiał to wszystko wytłumaczyć jednak… swoim uczniom.

Gdy numer “Sports Illustrated” z jego-Sidda historią w końcu wyszedł, dzieciaki dopytywały, czy to znaczy, że Joe nie będzie już ich nauczycielem? Czy zostanie baseballistą? Będą mogli go zobaczyć w telewizji? Sam Berton był w szoku, nie spodziewał się, że jego uczniowie dowiedzą się o tej całej historii. Jak wspominał, nie miał pojęcia, jak wielka ona będzie. Po lekcjach poszedł do sklepu, kupił „Sports Illustrated” i zobaczył kilkanaście swoich zdjęć. Dopiero wtedy zrozumiał.

Historia zresztą tak się poniosła, że w tym samym czasie w barze w Chicago darmowe drinki stawiano Dave’owi, czyli… bratu Joe. Obaj wyglądali podobnie, ludzie myśleli, że to zdjęcia Dave’a są w gazecie. A ten nie planował wyprowadzać ich z błędu. Przynajmniej nie w tamtym momencie.

Kłamstwo oczywiste, ale ludzie chcieli wierzyć

George Plimpton zostawił w swoim tekście wiele wskazówek, że cała historia jest zmyślona.

Ta najważniejsza? Pierwsze litery kilkunastu słów, znajdujących się na rozkładówce. Można tam przeczytać: „He’s a pitcher, part yogi and part recluse. Impressively liberated from our opulent life-style, Sidd’s deciding about yoga – and his future in baseball”. (“Jest miotaczem, częściowo joginem i częściowo samotnikiem. Imponująco wyzwolony od naszego wystawnego stylu życia, Sidd decyduje o jodze – i swojej przyszłości w baseballu”).

Pierwsze litery dawały z kolei hasło: HAPPY APRIL FOOLS DAY – AH LIB. A więc – ignorując końcówkę – “szczęśliwego prima aprilis”, jak napisalibyśmy w Polsce.

Podobno niektórzy to zauważyli. Ale wiele innych osób nie i czytało resztę tekstu z coraz większą uwagą. A co tam wyczytali?

Ot, choćby, że całą historię Sidda, częściowo już przywołaną. Finch był sierotą, wychował się w angielskim domu dziecka, potem adoptował go znany archeolog – po którym ma nazwisko – ale zmarł w katastrofie lotniczej w Nepalu, w czasie gdy Finch kończył szkołę. Sidd poszedł do Harvardu, ale niespecjalnie przykładał się do studiów. Jego współlokator – wymieniony z nazwiska, zwał się Henry W. Peterson i gdy z nim rozmawiano, pracował na giełdzie – wspominał:

Niemal nigdy nie było go w mieszkaniu. Budziłem się co rano, patrzyłem na jego łóżko – na którym leżał jakiś tradycyjny dywanik, chyba z futra jaka – i nigdy nie miałem poczucia, że w nim spał. Może robił to na podłodze. Podejrzewałem, że miał gdzieś dziewczynę i tam zostawał. W mieszkaniu właściwie nie miał swoich rzeczy. Był tam plecak. Miska. Kilka wełnianych koszul, bardzo czystych. Może para niebieskich jeansów i buty do wspinaczki. Był też róg, na którym pięknie grał.

Pewnego razu wszystkie te rzeczy – jak i pasterski kij, który też z jakiegoś powodu posiadał – po prostu zniknęły, razem z Siddem. Finch już na studia nie wrócił, ale współlokatorowi zostawił karteczkę na podłodze. Nie pożegnanie, a zagadkę: „Jak wydobyć gęś z butelki bez zabijania gęsi i rozbijania szkła?”. Odpowiedź brzmiała: „Już, jest na zewnątrz”*. Czy ma to sens? Dla Sidda miało, a on sam ruszał na poszukiwanie jeszcze głębszego sensu do Tybetu.

Tego typu kwiatków było więcej. Postać Fincha umyślnie była udziwniana jak tylko się dało, ale tak, by wciąż można było w tę historię uwierzyć. „Sports Illustrated” cytowało w tekście ekspertów od konkretnych dziedzin – choćby wschodnich religii czy muzyki klasycznej. Ten drugi miał zostać sprowadzony przez Mets, bo Sidd nie mógł się zdecydować, czy poświęcić się sportowi, czy grze na rogu. Zresztą człowiek od religii mówił, że od sportu może Fincha odpychać jego zepsucie, które utrudniłoby mu osiągnięcie nirwany, będącej celem każdego adepta buddyzmu, którym miał być i Finch.

Przede wszystkim jednak – w tekście wypowiadali się faktyczni zawodnicy, trenerzy i działacze New York Mets. I to było kluczem do wszystkiego.

Sami twórcy tekstu przyznawali potem, że powody, dla których ludzie im uwierzyli, były najpewniej dwa. Po pierwsze, „SI” miało swoją renomę, czytelnicy ufali w ich historie. Po drugie, nawet jeśli ktoś uznawał, że to wszystko stek bzdur, nagle trafiał na wypowiedź trenera czy dyrektora drużyny, potwierdzającego tę historię. I nagle wątpił, zastanawiał się, czy aby to jednak nie jest prawda.

A od tego był już krok do uwierzenia w tę całą zwariowaną opowieść.

Sidd przyszedł, Sidd odszedł

Gdy historię opublikowano, zapanowało szaleństwo. Fani Metsów byli wniebowzięci, uznali, że trafił im się niesamowity diament, chcieli czym prędzej zobaczyć go w akcji. Redakcję „Sports Illustrated” zalały ponoć prośby o więcej informacji. Z kolei do biura drużyny zadzwonili redaktorzy lokalnej gazety, skarżąc się na to, że to „SI” dostało tego newsa, a nie oni, od lat związani z Metsami. Dyrektor drużyny – trzymając się żartu – powiedział, że tamtejsi dziennikarze sami sprawę odkryli. Zachował się więc honorowo, pozwalając im na jej publikację.

A co działo się u twórców?

George jeździł wtedy po kraju i dawał dużo przemówień, tak dodatkowo zarabiał. Akurat miał jedno w dniu publikacji, w Południowej Karolinie. Miało go nie być cały dzień. Pewnego dnia powiedział mi, że ja będę wtedy zarządzać sytuacją. Gdy ludzie – o ile ktokolwiek – zadzwonią, mam przeciągać ten żart tak długo, jak tylko się da – wspominał Dee.

Czy faktycznie będą telefony – nikt nie wiedział. Tymczasem gdy ludzie przeczytali historię, było ich tyle, że Dee nie nadążał z odbieraniem. Gdy o Sidda pytali go inni dziennikarze – bo i oni dzwonili – mówił, że Finch jest nieśmiały, niezbyt lubi prasę, więc mógł się gdzieś zaszyć i trudno będzie go teraz odnaleźć.

Swoją drogą w całą sytuację nikt nie wtajemniczył… wydawcy „Sports Illustrated”. A do tego bezpośrednio zadzwonił jeden z senatorów, pytając, czy to wszystko prawda. Ten więc odpowiedział: „Oczywiście, że to prawda. To nasz magazyn”. Później ponoć był wściekły na swoich podwładnych.

Udało nam się utrzymać ten żart przez jakieś dwa czy trzy dni. Dziennikarzom, którzy pytali, kiedy Sidd zagra po raz pierwszy, powtarzaliśmy, że „jeszcze nie wiemy, ale dostanie swój czas” – wspominał Jay Horwitz, odpowiadający w Mets za PR. W „Sports Illustrated” też się zresztą przykładali do tego, by podtrzymać zainteresowanie. Na wszelkie pytania odpowiadali tak, by nie zdradzić się, że to żart. Plimpton był ponoć wniebowzięty, sytuacja przekroczyła jego najśmielsze oczekiwania, a nawet marzenia.

W jego żart ostatecznie uwierzyli niemal wszyscy. Dosłownie. Do komisarza ligi dzwonili nawet przedstawiciele innych klubów, żeby zapytać o sytuację Fincha. Nie żeby zapytać, czy to prawda. Już dzwoniąc, założyli, że tak jest. Chcieli po prostu poznać szczegóły.

Oczywistym było jednak, że Sidd Finch musi jakoś zejść ze sceny. I to szybko, by ten żart domknąć efektowną puentą.

2 kwietnia zorganizowano konferencję prasową, w czasie której Sidd ogłaszał… zakończenie kariery. A właściwie robił to jego przedstawiciel. Przemówienie, które wówczas odczytano, napisał Plimpton. Jego fragmenty brzmiały tak:

„28 marca rzuciłem piłką, która minęła rękawica pana Ronna Reynoldsa i zrobiła dziurę w ogrodzeniu. Wystraszyłem śmiertelnie pana Reynoldsa, nie wspominając o mnie samym, a także panu Nelsonie Doubledayu [właścicielu Mets], który podszedł bliżej, żeby mnie obserwować. Twarz pana Doubledaya była blada. Pomyślał, że być może przed przejściem przez ogrodzenie, piłka przeszła przez pana Reynoldsa! Na szczęście tak nie było, był z tego powodu bardzo szczęśliwy. […] Nie będę rzucał w tym roku w Wielkim Jabłku”.

Vern Hoscheit, trener zespołu, mówił, że też jest zadowolony z faktu, że Finch wybrał granie na rogu – temu zajęciu miał się poświęcić – bo w drużynie „mają tylko trzech łapaczy”, a piłki posyłane przez Sidda mogłyby szybko przetrzebić ich szeregi. Jay Horwitz dodawał z kolei, że numer Fincha (21) zostanie zastrzeżony (nie został).

Finch/Berton – jak donosiły media – siedział w tym czasie z boku, miał na sobie słynne już buty do wspinaczki, w ręku trzymał kij pasterski. Choć często zamieniał go na długopis czy marker, bo w tamtym okresie o autografy prosili go właściwie wszyscy. Rozdał ich setki. I to nie tylko na stadionie, ale też w drodze z hotelu na konferencję i w drugą stronę. Zagadywali go wieloletni fani. Dzieciaki szalały, gdy go widziały. Przez niecodzienny ubiór łatwo było go rozpoznać.

W Nowym Jorku – przynajmniej wśród fanów Mets – stał się sensacją. Fakt, że jednak miał nie zagrać dla tamtejszej drużyny, niewiele zmieniał.

Prawdę o tym, skąd się wziął Sidd Finch opublikowano dwa numery później. W tym następującym bezpośrednio po prima aprilis (datowanym na 8 kwietnia) pisano o jego decyzji o zakończeniu kariery. Z kolei 15 kwietnia wyjaśniono, że wszystko było tylko żartem. „Sports Illustrated” w efekcie straciło ponoć część subskrybentów, ale cała historia rozniosła się niesamowicie i przyciągnęła w zamian nowych czytelników. Przez jakiś czas listy nadchodzące do redakcji – stanowiące standardową rubrykę w magazynie – składały się zresztą głównie z tych dotyczących sprawy Fincha.

Niektórzy ludzie gratulowali „SI” i pisali, że to żart zasługujący na miejsce w Galerii Sław. Inni wyrażali niezadowolenie tym, że zostali oszukani przez renomowane pismo. A jeszcze inni przyznawali, że żart, owszem, był przedni, ale fani Metsów i tak wycierpieli już za dużo, więc dlaczego nie można było umieścić Sidda w innej drużynie? Część mówiła też, że roznosiła informację o Finchu drogą pantoflową – obdzwoniła część znajomych, ci obdzwonili kolejnych i tak dalej. I to również po części wyjaśniało fenomen tego żartu. Dziś, w dobie Internetu, nic by z tego nie było.

Wtedy twórcom wszystko udało się nie tyle w stu, co dwustu procentach.

Sidd Finch, czyli legenda

Jeśli ktoś jednak pomyślał wtedy, że to koniec opowieści o niedoszłym miotaczu, to się mylił. Historia Sidda bowiem właściwie nigdy się nie zakończyła. Po latach odcinek swojego cyklu „30 for 30”, poświęcony Finchowi, przygotowało ESPN, publikując go – a jakże – 1 kwietnia 2015 roku i utrzymując ton i humor oryginału. Finch zresztą wyszedł poza ramy „Sports Illustrated” już wcześniej. Plimpton postanowił bowiem napisać o swoim bohaterze całą książkę i wydał ją w 1987 roku – w ramach jej fabuły Finch wraca do baseballu, ostatecznie trafia do Mets i gra w MLB.

Szczególnie historia Sidda Fincha towarzyszyła jednak Joe Bertonowi.

Przede wszystkim „Sports Illustrated”, widząc popularność całego żartu, zaprosiło Bertona na galę „Sportowca Roku”. Do Rockefeller Center przywiozła go limuzyna, a już w czasie bankietu nauczyciel z Chicago miał okazję poznać takie postaci jak Kareem Abdul Jabbar, Mary Lou Retton czy Edwin Moses. Wspominał potem, że – co bardzo go zaskoczyło – wielu z najlepszych sportowców w Stanach było podekscytowanych możliwością spotkania go. Niektórym dał nawet „swój” autograf.

Co roku opowiadał też w różnych mediach o historii Fincha. Nie opuściła go nawet w życiu codziennym. Gdy poznał swoją żonę, ta – niezainteresowana sportem – nie wiedziała o tym epizodzie w życiu partnera. W końcu jednak Joe musiał jej wszystko wyjaśnić, bo gdy spacerowali razem po mieście, ktoś wychylił się z przejeżdżającego auta i krzyknął: „Hey, Sidd!”. Zresztą po latach Joe wspominał, że nawet jego dzieci powtarzały ludziom, że ich tata jest „nauczycielem i baseballistą”, nie do końca rozumiejąc, że tego drugiego odgrywał tylko przez kilka dni.

Książka Plimptona o Finchu

Jedno z późniejszych wydań książki Plimptona. Pierwotne miało na okładce to samo zdjęcie, które widniało na rozkładówce w “Sports Illustrated”.

Berton zaprzyjaźnił się też z Plimptonem. Co roku widywali się po kilka razy, lubili swoje towarzystwo. Obaj byli zaskoczeni tym, że popularność Fincha nie maleje, a momentami wręcz przeciwnie – wydawała się wzmagać z roku na rok. Na 30. rocznicę „Sports Illustrated” postanowiło zresztą zrobić update całej historii i napisać o Siddzie Finchu po latach. Początkowo chcieli znaleźć nowego odtwórcę tej roli, ale szybko okazało się, że Joe chętnie znów się w niego wcieli.

Do Oklahomy – gdzie Joe akurat przeprowadził się z rodziną – zajechał wtedy Lane Stewart i znów zrobił Bertonowi sporo zdjęć. Przedstawiały Sidda biorącego udział w rozmaitych wiejskich konkursach, cieszącego się życiem. Potem obaj pojechali do Anglii i tam z kolei cyknęli nieco zdjęć Fincha grającego w krykieta czy rzucającego oszczepem. Joe sugerował nawet, że mogliby się wybrać do Tybetu, ale na to akurat zabrakło czasu.

Historię Fincha opisano jednak ponownie i jeszcze raz cieszyła się wielkim powodzeniem. Sidd Finch nadal bowiem żył w pamięci fanów Mets. I nie tylko. Bo choć nigdy nie istniał, przeszedł do historii ligi i całego baseballu.

***

Puentą do tej opowieści okazał się fakt, że rok później – w sezonie 1986 – New York Mets po raz pierwszy w historii zdobyli mistrzostwo ligi. I nie potrzebowali do tego Sidda Fincha.

SEBASTIAN WARZECHA

*wykorzystana w artykule “SI” zagadka/przypowieść o gęsi i butelce to istniejąca historia powiązana z jogą, a dotycząca mistrza i jego ucznia. Gęś odpowiada w niej człowiekowi, a butelka – jego umysłowi. Chodzi o to, by wyjść poza ramy własnego umysłu, swoją świadomość.

Fot. Rozkładówka “SI”, numer z 1 kwietnia 1985 roku

Czytaj więcej o amerykańskich sportach:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane