Reklama

Gdy kontuzja to… najlepsze, co cię spotkało. Leland Melvin – od NFL do NASA

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

18 listopada 2023, 13:48 • 15 min czytania 5 komentarzy

Jedno z najsłynniejszych zdjęć w historii NASA wcale nie przedstawia kosmosu. Zamiast tego jest na nim gość w średnim wieku w kostiumie astronauty, a przy nim dwa bardzo podekscytowane psy. Zdjęcie jest niezwykłe, podobnie jak sportretowana osoba. Leland Melvin przeszedł bowiem drogę od draftu NFL do lotów w kosmos. I dziś uważa, że najlepsze, co go spotkało, to kontuzja. 

Gdy kontuzja to… najlepsze, co cię spotkało. Leland Melvin – od NFL do NASA

Psiaki na zdjęciu, które widzicie powyżej, nazywały się Scout i Jake. Dziś już nie żyją, to fotografia sprzed 14 lat, ale Melvin zdołał je w ten sposób unieśmiertelnić. Co zresztą nie było łatwe, musiał przeszmuglować je na teren NASA i do ostatniej chwili trzymać ich obecność w tajemnicy. Zdjęcia astronauci mogli bowiem robić z rodziną, ale psów z zasady na tereny Agencji nie wpuszczano.  

Wszedłem tam, gdzie robili zdjęcia, usiadłem, a psy do mnie przybiegły. Powiedziałem fotografowi, żeby robił zdjęcia. Jake natychmiast doskoczył mi do ucha, Scout zdawał się pytać: „Co tam?”. To zdjęcie, które – tak myślę – w pewnym momencie było wszędzie w Internecie – wspominał Leland.  

Nie dziwi, że akurat on takie zrobił. Od dziecka był na swój sposób wyjątkowy. 

Dziura w dywanie 

Leland miał pięć lat, gdy załoga Apollo 11 lądowała na Księżycu. Historycznego momentu jednak… nie oglądał. Nie to, że nie miał takiej możliwości. Ba, był nawet w tamtym momencie pokoju z telewizorem. Tyle że dostał najważniejsze możliwe zadanie. – Nazywałem siebie „inżynierem antenowym”. Trzymałem antenę starego, czarno-białego odbiornika Sylvanii. Gdy udało ci się ustawić ją odpowiednio, nie mogłeś się ruszać – wspominał.  

Reklama

A że najlepsze miejsce do łapania sygnału było za telewizorem, to cóż, oglądać nie miał czego. Próbę zobaczenia, co jest na ekranie, podjął raz. Ojciec jednak natychmiast przywołał go do porządku i kazał mu się nie ruszać. 

Zresztą i tak średnio mu się to wszystko podobało. Znał wizerunki załogi Apollo 11, brakowało mu wśród nich kogoś, kto wyglądałby tak jak on (pierwszy Afroamerykanin, Guy Bluford, w kosmos poleciał dopiero 14 lat później, w 1983 roku). Gdy więc następnego dnia jego koledzy byli podekscytowani tym wszystkim i większość mówiła, że chciałaby zostać astronautami, on nie podzielał ich entuzjazmu. Zamiast tego marzył o grze w tenisa, bo właśnie w tamtych latach do szczytu swojej kariery dochodził Arthur Ashe, pierwszy czarnoskóry mistrz wielkoszlemowy, którego uwielbiał ojciec Lelanda.  

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Ojciec uwielbiał u Ashe’a jego inteligencję, atletyzm i charakter. Wszystkie te rzeczy, które próbował zaszczepić we mnie. A ja wiedziałem, że jeśli mój ojciec kogoś lubi, to musi to być dobry gość. Do tego wygrywał wszystkie te turnieje. Dlatego zacząłem grać w tenisa, ba, gram do dziś – mówił Melvin. Co do jego ojca – ten był nauczycielem w szkole średniej, uczył sztuki, był też muzykiem (grał na perkusji i śpiewał). Uczyła też matka, konkretnie ekonomii, ale w kontekście gospodarstwa domowego. 

To od rodziców młody Leland odbierał ważne w późniejszym życiu nauki. Ojciec, może trochę nieświadomie, uczył go podstaw inżynierii. Melvin zawsze przywołuje jedno konkretne wydarzenie – gdy wraz z tatą zamienili stary samochód do rozwozu chleba, w kampera, w którym mogli zwiedzać okolicę i wyrwać się z rodzinnego Lynchburga, który w tamtych latach był jeszcze „dość rasistowski”.  

W jedno lato na nowo podpięliśmy cały elektryczny system w tym aucie. Wbudowaliśmy łóżka, dołożyliśmy nawet piecyk. Potem jeździliśmy tym autem na wakacje. To był mój czas z ojcem. Pojechaliśmy tym potem do Smoky Mountains, patrzyliśmy na fioletowe góry. Później byliśmy nad morzem, chodziliśmy po plaży. To wszystko było odmieniające. Ojciec pokazał mi, co znaczy być odkrywcą, gdy byłem bardzo młody – wspominał.  

Reklama

Matka też przyłożyła się do wyboru ścieżki kariery syna. Choć może niekoniecznie w sposób, w jaki by chciała. Kupiła mu zestaw młodego chemika, który – jak się okazało – niekoniecznie był dostosowany do wieku i szybko zniknął potem ze sklepów. Najpewniej przez wiele takich wypadków, jak ten Lelanda, który w salonie własnego domu osiągnął „najbardziej niesamowitą eksplozję”, jak to ujmował.  

Na eksplozji ucierpiał dywan, który się od niej podpalił. A rodzina Melvinów nie należała do najlepiej sytuowanych, więc każdy taki wypadek nadwyrężał ich domowy budżet. Młody Leland niespecjalnie się tym jednak przejmował, bo właśnie wtedy uznał, że znalazł powołanie. Chciał zostać naukowcem.  

Najlepiej – chemikiem.  

„Leland, wierzę w ciebie” 

W szkole ujawnił się jednak inny talent Melvina – był naprawdę utalentowanym futbolistą. Ale to też nie tak, że plany na karierę naukową porzucił. W szkole średniej radził sobie świetnie w obu tych dziedzinach, podobnie później, na uniwersytecie. Ba, w pewnym momencie otrzymał nawet nagrodę dla „Wyróżniającego się studenta chemii”. W 1985 roku w „Sports Illustrated” pojawił się artykuł o potencjalnych przyszłych zawodnikach NFL, opisano tam też Lelanda, zwracając uwagę na jego edukację. 

Tego lata przeprowadzał badania w laboratorium dla jednego ze swoich profesorów. Dotyczył on – słuchajcie tego! – przesunięć chemicznych w dół pola halogenowych amino-boranów na spektrometrze magnetycznego rezonansu jądrowego. Melvin planuje kontynuować edukację na kierunku inżynierii chemicznej. Jedyne pytanie brzmi, czy zrobi to na pełny „etat”, czy w przerwach pomiędzy sezonami NFL.  

Jak jednak w ogóle doszedł do miejsca, w którym możliwa stała się kariera w najlepszej futbolowej lidze świata? 

Wszystko zaczęło się już na pierwszych etapach edukacji, ale to w szkole średniej Melvin potwierdził, że może wiązać z tym przyszłość. W Heritage High School grał na pozycji skrzydłowego. – Miał talent do „otwierania” defensywy rywala – wspominał później jeden z jego kolegów. W dodatku w ostatnim roku był kapitanem zespołu.  

Nic dziwnego, że zainteresowali się nim na wielu uniwersytetach. Mało jednak brakowało, a mógłby zaprzepaścić szansę na karierę… jedną sytuacją. To był 1981 rok, ostatni Lelanda w szkole średniej. Jego zespół był przy piłce, trener rozpisał akcję – długie podanie do kapitana, by ten zdobył punkty.  

Biegłem przy linii bocznej. Stan Hull rzucił idealną piłkę w narożnik pola punktowego. Widziałem już, jak cała ta sytuacja się rozwinie. Piłka poleciała wprost w moje ręce. Spojrzałem na moment w trybuny, słyszałem, jak kibice krzyczą, wiedziałem, że wygramy ten mecz, jeśli złapię piłkę. I wtedy ją upuściłem – wspominał.  

Upuścił, więc punktów nie było. Przybity poszedł w stronę ławki. Chciał zejść z boiska, najlepiej w samotności przeżyć to, co się stało. Ale trener mu nie pozwolił. – Złapał mnie za kask i powiedział: „Leland, wierzę w ciebie. Wracaj tam, zagrajcie jeszcze raz to samo i tym razem złap piłkę”. A ja byłem niesamowicie zawstydzony, na trybunach byli wszyscy moi znajomi i rodzina. Chciałem stamtąd po prostu iść. 

Nie poszedł. Zagrali jeszcze raz to samo, jeszcze raz pobiegł przy linii bocznej, jeszcze raz dostał idealne podanie. Jedyna różnica była taka, że tym razem piłkę złapał, a jego drużyna wygrała mecz. Jeszcze nie wiedział, że ta jedna sytuacja zmieni jego życie. Na trybunach był bowiem obecny scout Uniwersytetu Richmond. Po pierwszym, nieudanym zagraniu Melvina, powoli kierował się do wyjścia. Ale tam nie dotarł. 

Zakładam, że usłyszał okrzyk tłumu, wrócił i zobaczył mnie w strefie końcowej, jak ciesząc się odstawiałem mały taniec. Uznał, że da mi szansę – wspominał Melvin. Szansa oznaczała przede wszystkim stypendium sportowe, na łączną sumę niemal dwustu tysięcy dolarów. A wraz z nim szansę na kontynuowanie nie tylko sportowej, ale i naukowej kariery. Wszystko w życiu Lelanda zgrało się więc idealnie w tamtym jednym momencie. 

A że dopiero za drugim razem? Kto by się tym przejmował.  

Na uniwersytecie Melvin też był wiodącą postacią drużyny, ale nie zwalniał również na zajęciach naukowych. Dobrze pamiętają to jego znajomi z tamtych lat, ale reputacja Lelanda wyszła poza ich kręgi, a nawet poza uczelnię – jako świetny sportowiec i student dwukrotnie otrzymywał od NCAA honorową nominację do składu najlepszych zawodników uniwersyteckiej Dywizji I. Zasłużył na nie, w końcu ustanawiał nawet rekordy uczelni w Richmond – 198 złapanych podań na łączną liczbę 2669 jardów.

W końcu trafił więc też do NFL. Fakt, że w 11. rundzie draftu, ale jednak. Wybrali go Detroit Lions, ale doznał urazu w czasie testów i ostatecznie został odpalony. Krótko grał w ekipie Toronto Argonauts w kanadyjskiej lidze, a potem – przed sezonem 1987 – podpisał kontrakt z Dallas Cowboys. Równocześnie pracował też jako asystent profesora na Uniwersytecie Wirginii. Zajmował się materiałoznawstwem. 

Z Cowboys ostatecznie też mu nie wyszło. Znów przez uraz, zresztą dokładnie ten sam – nie wytrzymało jego ścięgno udowe.  

Rozciągałem się, a na boisko wszedł Danny White. Podszedł do mnie i powiedział: „Hej, pierwszoroczniaku, porzucajmy”. Powiedziałem: „Okej, ale nie rzucaj mi najszybszych piłek, bo upewniam się, że ścięgno jest w porządku”. Potem jednak przyszedł do nas Tom Landry [trener zespołu], a Danny próbował w tamtym czasie utrzymać się w zespole, bo byli inni zawodnicy chętni na jego miejsce. Więc gdy Tom wszedł na murawę, Danny powiedział mi, żebym pobiegł najdalej, jak potrafię, bo tak rzuci. Próbowałem dobiec, ale znów nie wytrzymało ścięgno. I to był koniec mojej futbolowej kariery – mówił po latach Melvin. 

Równocześnie jednak dziękował Danny’emu. Bo to w sumie przez niego trafił znacznie wyżej. Dosłownie. 

„Hej, byłbyś wspaniałym astronautą” 

Leland Melvin ani przez chwilę nie myślał, że mógłby zostać astronautą czy pracować w NASA. Aż do momentu gdy na „wystawie” potencjalnych ścieżek kariery w Wirginii za ramię złapała go Rosa Webster, jedna z osób, które pomagały studentom w trakcie tego wydarzenia. – Osobiście upewnię się, że wiesz wszystko, co tylko trzeba o NASA, żebyś mógł stać się częścią zespołu Agencji – powiedziała wtedy.  

Wtedy jeszcze nie traktował tego w pełni poważnie, wszystko działo się w okolicach końca jego przygody z futbolem. Ale że od początku planował zostać naukowcem, to droga do Agencji – która akurat w tamtym okresie starała się też zdywersyfikować kadry pod względem płci czy koloru skóry – stanęła przed nim otworem. Duża w tym zasługa Raymonda Domineya, profesora chemii w Richmond, który – pomiędzy przygodami z Lions i Cowboys – zwrócił uwagę swojego ucznia na inną sferę badań.  

Wiedziałem, że Leland jest bardzo zmotywowany. Czułem, że chciałby robić coś, co naprawdę ma znaczenie – wspominał po latach Dominey. To on skierował Melvina w stronę materiałoznawstwa, czyli dziedziny, którą sam określał jako „chemię zmieszaną z inżynierią”. To również jego asystentem został Leland, a już dwa lata później faktycznie przyjął ofertę pracy w Centrum Badań NASA Langley. Tam pracował nad światłowodami i prototypami czujników do łazików. Brał także udział w projekcie mającym na celu opracowanie pojazdu wielokrotnego użytku do wystrzeliwania promów kosmicznych. 

Kolejne lata? Z perspektywy samej historii Melvina… w sumie nuda. Robił swoje, był coraz bardziej ceniony w całej placówce, pracował nawet z osobami, które uważał za swego rodzaju idoli – Katherine Johnson (znakomita matematyczka, odpowiedzialna między innymi za wyznaczanie trajektorii statków kosmicznych, uwieczniona w filmie „Ukryte działania” – zresztą to Melvin poznał ze sobą Katherine i… Pharella Williamsa, który interesował się badaniami kosmosu, a ostatecznie został producentem wspomnianego filmu) czy Charliem Boldenem, astronautą, dla Afroamerykanów pionierem, który przecierał ścieżki na stanowiskach kierowniczych w NASA.  

Leland Melvin i Katherine Johnson

Jednak dopiero w 1998 roku Melvin został wyselekcjonowany do tego, by zostać nie tylko badaczem, ale też faktycznie polecieć w kosmos. Choć mógł nieco wcześniej. Jeden z jego przyjaciół pewnego dnia podrzucił mu ogłoszenie, mówiąc:  – Hej, byłbyś wspaniałym astronautą. Akurat przeprowadzają selekcję. Poszukują materiałoznawcy.  

Wtedy Leland uznał jednak, że to nie dla niego. Gdy jednak do programu szkolenia astronautów dostał się inny z jego przyjaciół, wiele się zmieniło. – Przyleciał do Langley razem z Johnem Youngiem, astronautą, który chodził po Księżycu. Dawałem wtedy wykład, mówiłem im o swoich badaniach. Young zasnął. A kiedy się obudził, pod koniec mojej przemowy, powiedział: „Leland, wykonujesz wspaniałą pracę. Powinieneś zgłosić się do kursu na astronautów” – wspominał sam Melvin. 

Spróbował więc i faktycznie dostał się do wąskiego grona przyjętych na kurs. W dużej mierze – jak sam sądzi – za sprawą Younga, który brał udział w selekcji kandydatów i pozytywnie oceniał Lelanda przed innymi rekruterami. Niemniej, nieważne jak, fakt pozostawał faktem – Leland Melvin miał szkolić się na astronautę. 

Trening? Godziny zajęć domowych, nauki latania odrzutowcami, kontrolowania przyrządów potrzebnych do doczepienia się do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, a nawet… lekcje przetrwania w dziczy. Zresztą uczył się tego między innymi w Rosji, gdzie został wysłany wraz z innymi osobami, by pobierać nauki z tamtejszych doświadczeń. Starał się też zaczerpnąć języka i poznać nieco kultury.  

Gdy wrócił do kraju, kontynuował zajęcia. Miał między innymi nauczyć się poruszać w stanie nieważkości. Robiono to wysyłając potencjalnych astronautów pod wodę, nawet na 14 metrów, w specjalnie skonstruowanych kombinezonach. Jednak już pierwszy taki trening skończył się dla niego tragicznie – technik zapomniał zainstalować w jego hełmie urządzenie, które miało wyrównywać poziom ciśnienia wewnątrz czaszki. Stąd, gdy Leland się wynurzył, niczego nie słyszał, a z jednego ucha leciała mu krew. Kilka tygodni zajęło mu odzyskanie (nie w pełni) słuchu. 

Myślę, że sposób, w jaki na to wszystko zareagowałem, był istotny. Nie krzyczałem, nie szalałem. Raczej podchodziłem do tego na zasadzie: „Okej, spokojnie, musimy to naprawić”. Patrząc wstecz, myślę, że to w dużej mierze zasługa kariery w futbolu, gdzie też trzeba było działać spokojnie pod presją. Futbol w dużej mierze przygotował mnie na takie chwile, ale i do kosmosu – mówił po latach. 

Wtedy jednak wydawało się, że w komos nigdy nie poleci. W związku z utratą słuchu został wpisany na listę pracowników „Niezdolnych do kosmicznych lotów”.  

Dziedzictwo 

Wrócił więc do pracy w NASA w innej roli. Początkowo w robotyce, uczył się na przykład zdalnego operowania ramionami robotów, ale z czasem został też edukatorem, rozwijał programy, który miały uczyć dzieci o kosmosie i zachęcać do nauki. Zresztą w tym – jak się okazało – znalazł też późniejsze powołanie. 

Jego życie zmieniło się jednak raz jeszcze w 2003 roku.  

Jechał wtedy akurat do domu, odwiedzić rodzinę, gdy przez telefon dowiedział się o tym, że podczas próby podejścia do lądowania zniszczeniu, w wyniku uszkodzenia osłony termicznej na krawędzi lewego skrzydła, uległ wahadłowiec Columbia. Zginęła cała siódemka astronautów, którzy byli w tamtej chwili na pokładzie. W tym znajomi i przyjaciele Lelanda.  

Do rodzinnego domu nie dojechał. Zawrócił w niedozwolonym miejscu na autostradzie i pognał w drugą stronę. A kilka dni później zawitał do domu Davida Browna, przyjaciela, który był na pokładzie. Spotkał się z jego rodziną. Paul Brown, ojciec Davida, powiedział mu wtedy słowa, których Melvin miał już nigdy nie zapomnieć.  

Mój syn odszedł, nie możesz zrobić nic, by sprowadzić go tu z powrotem. Ale największą tragedią byłoby, gdybyśmy nie kontynuowali lotów w kosmos, by ich uhonorować, kontynuować ich dziedzictwo – mówił. A potem długo jeszcze opowiadał o tym dziedzictwie, ze łzami w oczach. Zresztą Leland też płakał, ale wtedy nie wiedział jeszcze, że będzie mógł dziedzictwo kontynuować w sposób bezpośredni. 

W tamtym okresie dużo latał po kraju. Z miejsca na miejsce, z pogrzebu na pogrzeb czy inne uroczystości upamiętniające zmarłych kolegów. Nie wiedział, że obserwuje go jeden z chirurgów NASA, szukając oznak dyskomfortu podczas lądowania czy startu samolotów. Nie zauważył żadnych, więc po jakimś czasie podszedł do Melvina i powiedział mu, że ten jest skreślony z listy niezdolnych do lotów w kosmos.  

Leland mógł raz jeszcze zacząć treningi.  

Tym razem już nikt i nic nie zabrało mu upragnionego lotu. W 2008 roku znalazł się na pokładzie statku kosmicznego, słuchając odliczania do startu. – Nie czułem strachu. Nie miałem na to czasu, musiałem wykonywać swoją pracę [odpowiadał między innymi za dokowanie do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej – przyp. red.], by uhonorować tych, którzy zmarli pięć lat wcześniej. Myślałem o tym, co powiedział mi Paul Brown. Tamto doświadczenie, rozmowa była dla mnie niezwykle ważna.  

W kosmosie – jako że nigdy nie został na powrót dopuszczony do treningu podwodnego, przez który częściowo utracił słuch – nie mógł wychodzić na spacery kosmiczne. Cieszył się jednak samym faktem obserwacji Ziemi z innej perspektywy. Zresztą, co do perspektywy – jak sam wspominał, pobyt w kosmosie zupełnie mu ją zmienił.  

Patrzyłem w dół i widziałem całą ludzkość. Leciałem nad Lynchburgiem, moim rodzinnym miastem, a moja rodzina pewnie piekła chleb. Pięć minut później byłem nad Paryżem, a Leo Eyharts, francuski astronauta, pewnie myślał o rodzicach popijających wino. Chwilę później Juri Malenczenko mógł zerkać na Moskwę, a jego rodzina pewnie jadła barszcz – wspominał. To, że towarzystwo na stacji było międzynarodowe, go zachwycało. Często przywoływał scenę, gdy wszyscy – Rosjanie, Niemcy, Amerykanie, mężczyźni, kobiety (w tym pierwsza w  historii dowodząca misją), biali, czarni – łamali się chlebem i świętowali swoje osiągnięcia.  

W kosmos poleciał potem jeszcze raz, rok później. Później zrezygnował z bycia astronautą, wrócił do pracy w innej roli. Do dziś jest jednak jedynym zawodnikiem klubów NFL, który poleciał w kosmos jako członek załogi NASA. Dzięki niemu też na Międzynarodową Stację Kosmiczną zawitały koszulki dwóch klubów, w których przez chwilę miał okazję grać i trenować – Lions i Cowboys. Ta pierwsza wisi dziś w Pro Football Hall of Fame.  

„To jest ważne” 

Nigdy nie zapomnę, jak pierwszy raz przyjęto mnie do programu dla astronautów, to był 1998 rok. Jechaliśmy w Houston, celebrując jakieś wydarzenie, wozem z otwartym dachem. Na poboczu zobaczyłem dwóch małych czarnych chłopców, stojących tam z tatą. Obaj byli ubrani w pomarańczowe kombinezony astronautów. Ich ojciec pokazał wprost na mnie, wyraźnie mówiąc: „Popatrzcie na tego gościa”. Gdy złapałem z nimi kontakt wzrokowy, czułem, że przez żyły tych chłopaków przelatuje nie krew, a paliwo rakietowe. Zobaczyli mnie, zobaczyli, jakie mają możliwości robić to, czego pragną. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem: „Okej, to jest ważne”. Ludzie patrzą na to, co robisz – wspominał Leland.  

Może dlatego już kilka lat później zaangażował się w pracę edukacyjną. I to ją w dużej mierze kontynuował, gdy na stałe odwiesił na kołku strój astronauty. Jeździł po całych Stanach dający wykłady, prowadząc zajęcia dla dzieci, ucząc o kosmosie i NASA. Mówił, że skoro jemu się udało, to każdy dzieciak może marzyć o lotach kosmicznych. Że skoro on znalazł się na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, to wszyscy mogą na to pracować.  

I może osiągną sukces. On sam przecież przez wiele lat nawet nie podejrzewał, że mógłby polecieć w kosmos. Ale życie ułożyło mu się tak, jak się ułożyło – od kontuzji, przez profesora, który nakierował go w dobrą stronę zainteresowań naukowych, po przyjaciół, którzy zachęcili go do aplikowania na kurs dla astronautów.  

Udało mu się, bo miał szczęście. Ale też – a raczej: przede wszystkim – bo ciężko pracował.  

To właśnie chciał przekazać dzieciakom. Że owszem, w życiu jest potrzebna odrobina szczęścia, ale warto mu dopomóc harówką. Przy okazji mówił im też jeszcze coś – że Ziemia jest piękna i trzeba o nią zadbać. Bo z kosmosu widział, jak topnieją lodowce, jak palą się lasy i wiedział, że może dotknąć to ludzi. I to nie tych z jego pokolenia, a raczej tych, którzy teraz mają kilka lat. Przyszłość.

Kto wie, może gdzieś w Stanach jakiś mały dzieciak właśnie dzięki niemu zapragnął zostać astronautą albo zadbać o naszą planetę?

SEBASTIAN WARZECHA 

Fot. główne: NASA/Wikimedia. 

Zdjęcia w tekście: STEM to the Stars Aerospace Videos/YouTube

Źródła: CNN, NASA, NY Writer’s Institute, Scientific American, Space.com, Sports Illustrated, The Ringer, strona Uniwersytetu Richmond, wykłady Lelanda Melvina oraz jego autobiografia – „Chasing Space: An Astronaut’s Story of Grit, Grace, and Second Chances”.

Czytaj także: 

 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Ekstraklasa

Nestorzy kontra młode wilczki na ławkach trenerskich Ekstraklasy

AbsurDB
2
Nestorzy kontra młode wilczki na ławkach trenerskich Ekstraklasy

Komentarze

5 komentarzy

Loading...