Reklama

Czarownica na bieżni. Jak Wielgosz uparła się na bieganie. I zdobyła złoto

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

10 marca 2025, 15:21 • 16 min czytania 2 komentarze

Anemia. Uszkodzenie łąkotki. COVID. Problemy z Achillesami. Praca na saksach w Niemczech, żeby mieć na bieganie. Rozczarowania na wielkich imprezach. Anna Wielgosz przez lata była dziewczyną z potencjałem, którego nie potrafiła zrealizować. Kilkukrotnie myślała o zakończeniu kariery. Ale zawsze coś sprawiało, że biegała dalej. Czasem mąż, czasem zacięcie, czasem chęć udowodnienia czegoś wszystkim dookoła. I wreszcie wybiegała – najpierw medal mistrzostw Europy na stadionie, a wczoraj w hali. Ten drugi jest szczególny. Bo to jej pierwsze złoto takiej imprezy.

Czarownica na bieżni. Jak Wielgosz uparła się na bieganie. I zdobyła złoto

Anna Wielgosz. Sylwetka mistrzyni Europy

– Czuję się przeszczęśliwa. Jestem z siebie dumna. To niesamowite. Szok. Dziękuję rodzinie za cierpliwość. Przez ostatnie pół roku miałam dla niej niewiele czasu. Wierzę, że mój wynik doda skrzydeł młodym, którzy czasem za szybko rezygnują. Ja mam 31 lat, a czuję się jak nowo narodzona.

To słowa Anny Wielgosz po złotym medalu halowych mistrzostw Europy. Drugim krążku międzynarodowej imprezy w jej karierze, a pierwszym tego koloru. Największy sukces w życiu osiągnęła w przywołanym przez nią wieku – 31 lat. I tak naprawdę dopiero od kilku lekkoatletycznych sezonów jest na poziomie europejskiej czołówki. Jako lekkoatletka rozwijała się bowiem powoli, a po drodze natrafiła w dodatku na szereg progów zwalniających.

Ale wreszcie weszła na swój poziom. Zresztą, od zawsze patrzyła na to rozsądnie. Lata temu mówiła, że medali mistrzostw świata czy igrzysk to nie zdobędzie. Ale już sukces na mistrzostwach Europy… kto wie. I to „kto wie” zamieniło się wreszcie w złoto.

Reklama

Anna Wielgosz

Opowieści o Szewińskiej

Zaczęło się w miarę klasycznie. Na szkolne zawody na różnym szczeblu jeździli jej brat i siostra. Często wracali z medalami i dyplomami. Te ładnie wyglądały, młoda Ania też takie chciała. W dodatku w domu z bieganiem od zawsze było wszystkim po drodze. Jej rodzice opowiadali jej o sukcesach Ireny Szewińskiej, ona w telewizji oglądała lekką atletykę i bardzo jej się podobało, jak to wszystko wygląda.

W końcu stwierdziła, że sama też by pobiegała. Kryła się za tym zresztą pewna logika.

– Kiedyś mama miała propozycję, żeby pójść trenować do Resovii, ale zrezygnowała. Tato z kolei zawsze się chwalił, że w wojsku biegał na 3 kilometry i dobrze mu szło, więc stwierdziłam, że mam predyspozycje po rodzicach i trochę poszłam ich śladami, tylko bardziej konsekwentnie. Krótko mówiąc, w mojej rodzinie lekkoatletyka zajmowała szczególne miejsce, ale nie z tego względu, że mama czy tata trenowali na jakimś wyczynowym poziomie, tylko bardziej dlatego, że interesowali się tą dyscypliną jako kibice i chętnie o tym opowiadali – mówiła portalowi bieganie.pl.

Startować w zawodach zaczęła mając jakieś 10, może 11 lat. Kilka lat później wypatrzył ją na jednych z nich trener Edward Sudoł. Pracował w Sparcie Stalowa Wola, Ania pochodziła z pobliskiego Jeżowego. Czasem dojeżdżała na treningi do Stalowej, czasem do pobliskiej Jaty, gdzie trener uczył WF-u. Bywało też, że to on przyjeżdżał i całą swoją grupę zabierał na kolejne treningi samochodem. Do tej należał też brat Ani, więc z Jeżowego do zgarnięcia były dwie osoby.

CZYTAJ TEŻ: POLACY NIE ZAWIEDLI, ALE I NIE ZASKOCZYLI. HME KOŃCZYMY Z CZTEREMA MEDALAMI

Reklama

Ogółem miała szczęście. Niby pochodzi ze wsi, ale ze stosunkowo dużej, mającej nawet własne liceum. No i blisko do większych ośrodków miejskich, z treningami nie było więc problemu. Nie trzeba też było wybierać między wykopkami czy żniwami a bieganiem, bo Ania może i mieszka na wsi, ale nie pochodzi z rodziny rolniczej. Choć, co jasne, czasem sobie te ziemniaki pokopała.

– Mam jedynie sąsiadów rolników, więc dzieciństwo w jakiejś części spędzałam pomagając w polu, przy grabieniu siana i tak dalej. To była wielka frajda. Ale tak w ogóle, jako dziecko mieszkające na wsi to nie miałam raczej większego kontaktu ze zwierzętami typowo gospodarskimi. Kot i pies, to były główne zwierzęta, jakie na co dzień widziałam. Jak miałam 7 lat i zobaczyłam kurę to było wow, ścigałam się z nią, rodzice się ze mnie śmiali. Wykopki, czy żniwa, czasami miałam okazję w tym brać udział, bo po prostu pomagało się sąsiadom – wspominała.

W każdym razie – bieganie okazało się jej pasować, robiła postępy. Nie tak szybkie, jak wiele innych dziewczyn, ale jednak. Zresztą w Stalowej Woli miała porównanie, bo to miejsce, z którego pochodzi sporo polskich lekkoatletów. Wielgosz trenowała w tamtejszej Sparcie, a w drugim klubie – Victorii – w podobnym okresie biegały na przykład Joanna Jóźwik czy Angelika Sarna. Proponowano jej nawet w pewnym momencie zmianę barw, ale się nie zdecydowała. Wolała zostać pod okiem trenera, u którego miała zaufanie i z którym miała bliski kontakt – bo grupa w Sparcie była znacznie mniejsza niż ta w Victorii.

Inna sprawa, że poziom wyższy był raczej za miedzą. Wielgosz przez lata bowiem nie osiągała sukcesów w kategoriach młodzieżowych. Wręcz przeciwnie.

– Ja byłam zawsze trochę w cieniu koleżanek z Victorii. Dobrze mi szło, jeśli chodzi o poziom wojewódzki, ale mistrzostwa Polski w najlepszym wypadku kończyłam na 4-5. miejscu. Ale nie jest mi żal, że nie robiłam jakiś spektakularnych wyników w młodszym wieku. Mogłoby to zadziałać na mnie w ten sposób, że pomyślałabym sobie: „Zdobyłam co mogłam, więc mogę dać już sobie spokój z trenowaniem, jako seniorka”. A tak, to cały czas miałam motywację, żeby zdobyć chociaż jeden medal mistrzostw Polski i pobiec dobry wynik. To było moje marzenie – wspominała, w cytowanym już wywiadzie.

Na ten medal długo czekała. Na tyle, że wiele osób dawno dałoby sobie z tym bieganiem spokój.

Pindzią to ja nie jestem”

Wiele razy miała w życiu momenty, w których nawarstwiały się u niej problemy. 2015 rok był jednym z nich. Wykryto u niej anemię, wyniki badań krwi miała absolutnie fatalne. Poziom żelaza szorował o dno skali. Ciężko jej się biegało, ba, nawet trenowało.

– Coraz częściej męczyły mnie nawet najlżejsze treningi. Bo to, że “przytykało” mnie w trakcie treningu, brakowało mocy na zawodach kontrolnych uważałam za… zwykłe zmęczenie i dobrze wykonywaną pracę, która przyniesie efekt na docelowej imprezie. Wychodziłam z założenia, że daję z siebie wszystko – mówiła „Echu Dnia”. To „wszystko” okazywało się momentami pracą wręcz ponad siły.

W końcu jednak miała dość. Po młodzieżowych mistrzostwach Polski w biegach przełajowych uznała, że coś jest nie tak. Tam „przytkało” ją szybko, większość trasy skupiała się na tym, by w ogóle dobiec. Uznała, że to przesada. Zrobiła badania, zobaczyła wyniki i trzeba było działać. Z czasem okazało się, że to większy problem jej organizmu – ten po prostu bardzo słabo przyswajał żelazo.

Choć średnio lubiła o tym wszystkim mówić.

– Nie gadajmy dłużej o tym. Nie chcę, żeby ktoś przeczytał naszą rozmowę i stwierdził: “Ale się żali dziewuszynka. Na siłę szuka usprawiedliwienia”. W ostatnich miesiącach nieświadomie trenowałam i startowałam z anemią, ale ludzie radzą sobie z większymi kłopotami. Daleko mi do miana supertwardej dziewczyny (uśmiech). Chociaż nie ukrywam, że “pindzią” to ja nie jestem – twierdziła na łamach “Echa Dnia”.

Inna sprawa, że sama sobie nie pomagała. Treningi łączyła najpierw ze szkołą policealną, a potem ze studiami. Po tej pierwszej została technikiem-masażystą, na uniwersytecie poszła na fizjoterapię. Przy okazji studiów zmieniła też klub (na Resovię) i trenera. Mówiła, że na zmianę zdecydowała się, bo czuła, że może osiągać lepsze wyniki. Nowym został Piotr Kowal. Choć nie tak do razu.

– Zapytałam trenera Kowala, czy mogę u niego trenować, ale że miałam właśnie słabe wyniki krwi to powiedział, że nie zaczniemy trenować dopóki krew się nie poprawi. Zaczęliśmy w grudniu. To było zupełnie inne wejście w trening niż u trenera Sudoła. Samo wprowadzenie trwało dłużej, na początku robiłam głównie spokojne rozbiegania. Trener Kowal przejrzał moje stare dzienniki treningowe i wyszło mu kilka ciekawych obserwacji. Kilometraż miałam może i mały, ale za to było w nim dużo intensywnego biegania. Wcześniej często było tak, że zostawiałam formę na treningu, a na zawody jeździłam wytrzaskana z energii – ale zaczęłam być tego świadoma dopiero u trenera Kowala – wspominała na łamach bieganie.pl.

Anna Wielgosz

Wielgosz na Memoriale Janusza Kusocińskiego 2018. Jeszcze pod panieńskim nazwiskiem. Fot. Newspix

Efekt przyszły szybko. Już w pierwszym roku u trenera Kowala poprawiła rekord życiowy o pięć sekund, dzięki czemu trafiła do kadry. I nagle mogła dobrze trenować, miała wsparcie finansowe. Wcześniej bywało z tym różnie. Przez trzy lata jeździła na przykład do Niemiec na saksy. Każde wakacje, rok w rok, to pomoc w kuchni w domu spokojnej starości. Siedem godzin dziennie, od 12:30 do 19:30, przed tym treningi. Bywało, że omijały ją ze względu na to mistrzostwa Polski, bo odbywały się w terminach, w których dopiero wracała z Niemiec.

Ale pieniądze, które tam zarabiała, pomagały. Dzięki nim miała komfort psychiczny, gdy przychodziło do biegania w kraju.

Po zmianie klubu zamieszkała w akademiku, po poprawie wyników dostała stypendium. Obie te rzeczy doceniała, choć za ścianą jej pokoju trafiła ponoć na towarzystwo, które całą dobę grało w ping-ponga. Ale nie narzekała przesadnie, mogło być głośniej, tak stukała tylko piłeczka. W akademiku dorobiła się też ksywek, od swojego nazwiska. Nie Wielgosz, to przybrała po ślubie. Wcześniej nazywała się Sabat.

No to wiadomo – „Czarownica” i „Dziewczyna szamana”. Nic oryginalnego nie było. Ale pasowało do hasła, które krążyło w regionie, że „nie ma nic gorszego, niż dziewczyna z Jeżowego”. Z hasłem tym się zresztą… zgadzała.

Cóż, z czasem okazało się, że dziewczyna z Jeżowego może też być najlepsza – w całej Europie. Ale trochę wybojów jeszcze musiała do tego momentu przejść.

“Ciężko się oddychało”

Po świetnych początkach z trenerem Kowalem, drugi rok współpracy przyniósł problemy. Sama Anna z perspektywy czasu uważa, że po prostu się wtedy przepracowała.

– Jesienią 2016 już byłam w kadrze Polski. Ja nie byłam w ogóle na to przygotowana. Po tych wszystkich latach poza centralnym szkoleniem, nie byłam przyzwyczajona, że co chwila mam jakiś obóz. Dodatkowo byłam na ostatnim roku studiów, więc pochłaniało mnie pisanie pracy licencjackiej. To wszystko było dla mnie ciężkie. […] Na obozach trenowałam z trenerem Panzerem, niby w porozumieniu z moim trenerem, ale jednak to nie to samo. Na kadrze też była rywalizacja, biegałam z mocnymi dziewczynami, choćby z Syntią Ellward czy Pauliną Mikiewicz. […] Efekt obozów kadrowych był odwrotny od oczekiwanego, bo kiedy wracałam z kadry, czułam się osłabiona. Bardzo się wtedy przejęłam, że starty nie wychodzą – wspominała na łamach bieganie.pl.

Wreszcie postawiła sprawę jasno – potrzebowała przerwy i faktycznie ją zrobiła. Kilka tygodni bez startów, tylko treningi, ale lekkie. Czy to coś dało? Niespecjalnie. Nadal sobie nie radziła, na mistrzostwach Polski była szósta. W efekcie wypadła ze szkolenia centralnego, co… pomogło. Nie jeździła tak często na obozy z kadrą, mogła trenować po swojemu. W kolejnym sezonie odpoczęła i odżyła. Naprawiła też problem z plecami, które zaczęły jej doskwierać.

Efekt był taki, że w 2018 roku zdobyła pierwsze mistrzostwo Polski, pokonując nawet Angelikę Cichocką, która wówczas była (jeszcze) aktualną mistrzynią Europy z 2016 roku. Spory sukces, spełnione dziecięce marzenie. Wiadomo, to tylko mistrzostwo kraju, ale po tylu latach zasuwania, cieszyło, jakby zdobyła złoto na igrzyskach. Zresztą gwarantowało też udział w dużej imprezie – Ania pierwszy pojechała wtedy na mistrzostwa Europy. I od razu weszła do finału, zajęła tam piąte miejsce, przy okazji ustanawiając też nową życiówkę.

To właśnie wtedy objawiła się fanom jako dziewczyna z dużym potencjałem, na którą warto zwrócić uwagę.

Anna Wielgosz

Anna Wielgosz (Sabat) wygrywająca pierwsze mistrzostwo Polski. Fot. Newspix

Rok później wylądowała w półfinale mistrzostw świata, czyli zrobiła wynik, na jaki liczyła. Przeszła eliminacje, powalczyła. Źle nie było. Rozkręcała się. Tyle tylko że wkrótce przyszła kontuzja, potem zaczęła się pandemia i w końcu ją też zaatakował COVID. Trzeba było przeczekać, ale sama zachorowała i ciężko przeszła zakażenie. – Choroba na dwa tygodnie przywiązała mnie do łóżka, później chodziłam bardzo osłabiona. Niby mocniejsza grypa, a nawet czytając książkę czułam się zmęczona. Najgorszy był powrót do treningów, ciężko się oddychało. Marsze, przeplatane lekkimi biegami sprawiały duży problem. Był już kwiecień, a nie przechodziło – wspominała w rozmowie z portalem Nowiny24.pl.

Pierwsze starty po powrocie na bieżnię były słabe. Ale z czasem się rozkręciła. Nie zrobiła co prawda minimum, weszła jednak na igrzyska z rankingu. Do Tokio poleciała bez swojego trenera, bo nie należała do lekkoatletów uprzywilejowanych, którzy mogli wziąć na igrzyska więcej osób. To też odgrywało rolę w jej występie. Ten był słaby, nie przeszła eliminacji, na szybkiej tokijskiej bieżni pobiegła znacznie słabiej od życiówki. Była rozczarowana, co tu kryć.

A potem przyszedł kolejny uraz. Uszkodzenie łąkotki. Zaczęła się rehabilitacja, nie można było normalnie trenować. Kończyły się też pieniądze, bo Wielgosz (pod koniec 2021 roku wzięła ślub i zmieniła nazwisko) na sporcie nie zarabiała, a jedynie dokładała, często pieniędzmi nie swoimi, a męża. Zaczęła myśleć o końcu kariery. Spełniła w końcu marzenie, pojechała na igrzyska. Nie miałaby do siebie większych pretensji, gdyby odpuściła.

Małżonek jej na to nie pozwolił.

– Marcin bardzo jest ciekawy tego, ile jeszcze jestem w stanie osiągnąć. Wiadomo, że gdybym bardziej ukierunkowała się na życie rodzinne, to ciężko byłoby się skupić na sporcie. Ale ja i mój mąż mamy na to wspólną zajawkę. Jemu też się podoba to, że sportowcy mają takie życie. To pomaga w realizacji moich celów, bo on często wyjeżdża ze mną na treningi, a po własnej pracy poświęca swój czas na to, żeby być ze mną gdzieś na jednostkach treningowych. Kiedy na przykład mam rozbieganie, to on sobie jedzie obok mnie rowerkiem, rozmawiamy, więc to też jest fajna pomoc i spędzanie czasu razem, którego mamy tak niewiele, kiedy wracam na chwilę do domu – mówiła w wywiadzie na Weszło.

Mąż wspierał, namawiał, żeby jeszcze spróbować, żeby dać sobie szansę. Wielgosz postanowiła pójść za jego głosem. Znalazła nowego trenera – Jacka Kostrzebę – i ten z miejsca powiedział jej: „dziewczyno, masz potencjał na wielkie bieganie. Tylko za mało w siebie wierzysz”.

Wzięli się więc do pracy.

Tęcza nad stadionem

To było ledwie kilka miesięcy później. Monachium, Stadion Olimpijski. Mistrzostwa Europy w lekkoatletyce. Nad stadionem święci tęcza. Rozprasza, trudno się wręcz skupić na biegu, bo sceneria jest przepiękna. Stadion, fani – wszystko się zgadza, może poza temperaturą. Było dość chłodno, siąpił deszcz. Zawodniczki w takich okolicznościach przyrody szykują się do startu. Bieg na 800 metrów, finał, a więc walka o medale.

W końcu sygnał do rozpoczęcia rywalizacji. Podnosi się wrzawa. Niespełna dwie minuty później trybuny ponownie są głośne – fani oklaskują najlepsze zawodniczki. Mistrzynię, Keely Hodgkinson z Wielkiej Brytanii. Drugą na mecie Francuzkę Renelle Lamote.

I trzecią, brązową medalistkę. Annę Wielgosz z Polski.

Powoli do mnie dociera, że teraz mogę już zostać w sporcie na poważnie. Naprawdę rozważałam zakończenie kariery. Z własnych oszczędności nie da się tego utrzymywać. Myślę, że teraz ten medal pokazał, że warto mnie wspierać. Dziękuję miastu Rzeszów, że jako jedyne było ze mną, pomagało mi w dopłatach do obozów chociażby. To mój pierwszy medal. Jestem w szoku, że wytrzymałam psychicznie. Jestem bardzo wdzięczna trenerowi Jackowi Kostrzebie. Wskrzesił mnie do treningu, do walki o marzenia – mówiła tuż po biegu, na antenie TVP Sport.

Bieg rozegrała świetnie. Nie puściła do przodu rywalek, nie próbowała atakować z dalszych pozycji. Uznała, że stać ją, by się utrzymać tuż za ich plecami. Długo biegła po wewnętrznej. Ryzykowała, inne biegaczki mogły ją zamknąć, ale że startowała z pierwszego toru, to raczej tak trzeba było. Zaatakowała na końcu. I wyszarpała sobie medal. Wielką nagrodę za wytrwałość. Bo przecież wiele razy mogła zrezygnować z tego biegania. Sporo osób tak by właśnie zrobiło.

– Wiele osób już dawno przekreśliło moją karierę. Uważały, że bezsensownie trenuję, skoro nic z tego nie mam. A ja wyskakuje z oszczędności i dokładam do obozów i zagranicznych zgrupowań. Skromne życie zwykłego Polaka i pensja męża mnie utrzymują przy tym hobby. Chciałabym, żeby to był dla mnie zawodowy sport, ale nie mogę powiedzieć, że to moje źródło utrzymania. Ledwie wystarcza mi na dofinansowanie tych wszystkich rzeczy. Nie ma wsparcia partnera technicznego. Właściwie wszyscy sponsorzy się wycofali, kiedy zaczęło mi źle iść. Miasto Rzeszów wspiera mnie tylko do tej pory. To wystarcza na pokrycie kosztów związanych z bieganiem i nic więcej. Ja na to nie zarabiam – mówiła niedługo później „Gazecie Wrocławskiej”.

CZYTAJ TEŻ: MARZENIA O ZŁOCIE I POKONANIU HOLLOWAYA. JAK JAKUB SZYMAŃSKI ZOSTAŁ MISTRZEM EUROPY

W wielu wywiadach dodawała też, że inspirowały ją przykłady, które miała obok. Jak Anna Kiełbasińska, która też po latach zaczęła zdobywać medale. I wspominała, że po operacji kolana, którą przeszła w listopadzie, naprawdę była bliska zakończenia kariery. Cierpiała fizycznie, cierpiała psychicznie. Pomogli jednak bliscy, na czele z mężem. Potem pomógł trener. I oni wszyscy razem zdobyli ten medal.

To co, teraz już wyłącznie do przodu, prawda?

Nie no, to byłoby zbyt proste. Nie u Ani taka droga. Po medalu w Monachium rok później było wielkie rozczarowanie w Budapeszcie, na mistrzostwach świata. Fatalny bieg, odpadnięcie w eliminacjach. Załamka, tym bardziej, że wierzyła nawet w poprawę życiówki. Trudno było to przeboleć, pomogła praca z psychologiem. Dopiero po czasie, gdy to przeanalizowała, zrozumiała, że wcale nie było z jej formą tak dobrze.

– Początek przygotowań do tamtego sezonu był niewinny, łatwy i z dużymi nadziejami, że to będzie sezon życia. Nie potrwało to długo bo jednak już w listopadzie męczył mnie ból stopy – z pozoru niegroźny, więc nie odpuszczałam. Ale to była kolejna upierdliwa kontuzja, z którą męczyłam się solidne miesiące, nie mogłam wystartować w sezonie halowym. Do dzisiaj odczuwam jej skutki, bo to był nawracający problem, wynikający z jednego małego uszkodzenia. Coś takiego wyszło w badaniach, a zarazem samo się wyciszyło, więc obeszło się bez ingerencji chirurgicznej. Nie mogłam wykonywać wszystkich ćwiczeń. I taki właśnie był ten 2023 rok – wszystko robione na ostatnią chwilę. Niby zdążyliśmy z planem, ale ja wciąż nie czułam się treningowo w pełni sił. Mentalnie też było bardzo słabo. Nie było dnia, żeby to nie bolało. Widziałam jak cel mi odjeżdża – tak więc problem się nakręcał – mówiła nam w wywiadzie.

Efekt nawarstwienia problemów przyszedł w Budapeszcie. Ale i rok później, w Paryżu, nie było dobrze. Tam poległa najpierw w eliminacjach, potem w repasażach. Po prostu nie miała na bieżni sił, coś ją blokowało. Niby nic nie powinno, forma była, nauczyła się też radzić sobie ze stresem – znów: pomogła praca z psychologiem – a jednak w stolicy Francji wszystko poszło zupełnie nie tak. Wydawało się, że po brązie z Monachium nie będzie już więcej sukcesów.

A jednak Anna się uparła. Postawiła na kolejne zmiany. Jej trenerem został mąż, który i tak niemal stale był obecny przy jej kolejnych jednostkach. Wspólnie zaczęli pracować na jej sukcesy. Oczywiście, Wielgosz pomagają i inne osoby, ale to mąż jest głównym szkoleniowcem. I okazało się, że to recepta na sukces. Już w lutym w Toruniu ustanowiła nową życiówkę na hali – 2:00,38. A potem przyszły mistrzostwa Europy.

I pierwsze w karierze złoto takiej imprezy. Po wielu latach problemów, wyrzeczeń i harówki.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

CZYTAJ WIĘCEJ O LEKKOATLETYCE: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Kane krytykuje sędziego i przepisy Bundesligi. Nie zagra w meczu o mistrzostwo

Wojciech Górski
0
Kane krytykuje sędziego i przepisy Bundesligi. Nie zagra w meczu o mistrzostwo

Lekkoatletyka

Lekkoatletyka

Babiarz o aferze z igrzysk: “Wybiłem to w komentarzu, bo to jest już zatrucie”

Jakub Radomski
80
Babiarz o aferze z igrzysk: “Wybiłem to w komentarzu, bo to jest już zatrucie”
Lekkoatletyka

Przemytniku, nie wrzucaj swoich treningów do internetu

AbsurDB
4
Przemytniku, nie wrzucaj swoich treningów do internetu