Reklama

Ryszard Gajewski: Żona Mackiewicza chciała mnie pozwać. Ale nie poszła do sądu [WYWIAD]

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

23 lutego 2025, 14:52 • 12 min czytania 19 komentarzy

Himalaizm skończył się koło 2000 roku. I zaczęło się celebryctwo – mówi w rozmowie z Weszło Ryszard Gajewski. Jeden z najsłynniejszych polskich himalaistów, który jako pierwszy wszedł zimą na ośmiotysięcznik bez używania dodatkowego tlenu, nie gryzie się w język. Opowiada o telefonie od wściekłej żony Tomasza Mackiewicza, tłumaczy też, dlaczego Elisabeth Revol zawsze była trefna i jego zdaniem wcale nie weszła na Nanga Parbat. Opisuje, jak z kolegą chodzili po szczycie jak ciule i tłumaczy, dlaczego rozumie tych, którzy podważali jedno z osiągnięć Wandy Rutkiewicz. Dziś Gajewski jest przewodnikiem i na Gerlach, najwyższą górę Tatr, wszedł już 596 razy. – Jeżeli mi nie podniosą emerytury, będę chodził tam do śmierci – deklaruje.

Ryszard Gajewski: Żona Mackiewicza chciała mnie pozwać. Ale nie poszła do sądu [WYWIAD]

JAKUB RADOMSKI: W styczniu 2021 roku udzielił mi pan, jeszcze dla „Przeglądu Sportowego”, wywiadu, który odbił się sporym echem. Powiedział w nim pan m.in., że nie wierzy Tomaszowi Mackiewiczowi i Elisabeth Revol, że w 2018 roku stanęli na szczycie Nanga Parbat [8126 m n.p.m.- przyp. red.]. Chodzi o tę wyprawę, z której Mackiewicz już nie wrócił, a Francuzkę udało się uratować. Pan miał po tym wywiadzie jakieś problemy?

RYSZARD GAJEWSKI: Oczywiście, że miałem. Dzwoniła do mnie żona Mackiewicza z wielkimi pretensjami. Groziła nawet sądem. Wytłumaczyłem jej, że nie odnosiłem się w tej wypowiedzi do niego, tylko przede wszystkim do Revol. Skoro nie było sądu, to chyba zrozumiała.

Wiesz, w dawnych czasach, gdy my się wspinaliśmy, sprzęt był przaśny. W zasadzie nie było nic oprócz jakiejś Zmiany. Tak nazywał się ruski aparat, z którego korzystaliśmy. Plastikowy, ale dobry na bardzo niskie temperatury. Teraz chodzi się z trackerami, nowoczesnymi lokalizatorami. Każdy wie, w którym miejscu się znajdujesz. Andrzej Bargiel podczas swoich wyczynów udostępniał lokalizację w internecie. Podobnie działa większość wspinaczy, która robi coś trudniejszego. Revol natomiast trackera nie miała. I jak ja mam jej zaufać? Tłumaczyła, że nie miała baterii. W to też nie uwierzę. Przecież jakieś małe „paluszki” praktycznie nic nie ważą. Pamiętam, że kiedy się wspinałem, miałem na piersiach sześć baterii, które ważyły półtora kilo. Mówienie przez Revol, że tracker nie działał, bo nie ma baterii, to jest w ogóle jakaś bzdura.

Kolejna rzecz – brak fotografii ze szczytu. Żadnej dokumentacji. Ze wszystkich szczytów, na których byłem, mam czarno-białe i kolorowe zdjęcia, mimo że zdobywaliśmy te góry w ortalionach i koszulach flanelowych. Da się więc, a Revol nie miała nic. Poza tym nie każdy pamięta, że jakiś czas wcześniej ona przekonywała, że weszła na Lhotse (8516 m n.p.m.). Wtedy Szerpowie zaczęli się wydzierać, że nikogo wtedy nie było na szczycie i ona odpuściła. Nagle przestała o tym mówić. Rok później Revol weszła jeszcze raz na to Lhotse, mimo że była pewna, że już tam była. Z jakiegoś powodu chciała to jednak powtórzyć. Rozumiesz to? Ona dla mnie już wtedy była trefna. A Nanga Parbat? Nie ma dokumentacji, zdjęcia, widoku z góry. Nie ma niczego. Może mówić, co chce, ale dla mnie w takich okolicznościach ona nie była na szczycie.

Reklama

Ryszard Gajewski, zdjęcie z 2011 roku 

Temat uczciwości himalaistów wraca co jakiś czas. Lata temu była głośna sprawa Wandy Rutkiewicz i jej wejścia na Annapurnę [8091 m n.p.m. – przyp. red.]. Chodzi o 1991 rok, kiedy miała zdobyć szczyt sama, ale to podano później w wątpliwość. Zebrała się nawet specjalna komisja, ostatecznie uznano to wejście, ale jeden ze słynnych himalaistów miał jej powiedzieć: „Uznaliśmy, że tam byłaś, ale ja ci, kurwa, nie wierzę”.

Nie byłem na tamtej wyprawie, więc mogę opierać się na informacjach od ludzi, którzy tam byli. Oni to kwestionują, bo trochę rzeczy się nie zgadzało, m.in. czas między rzekomym wejściem na szczyt a powrotem do bazy. Znam dobrze tę górę, ona jest specyficzna. Możesz tam z bazy przez lunetę spokojnie widzieć człowieka zbliżającego się do wierzchołka. I gdy ona szła, była sama, co jakiś czas ktoś do tej lunety podchodził i sprawdzał, gdzie ona jest. Mieli widzieć, że nagle zaczęła się cofać. Nie jestem w tym przypadku skrajny i nie powiem, że Rutkiewicz na 100 procent nie weszła na Annapurnę. Ale na pewno nie jest to czysta sprawa. Jej wejście kwestionował Krzysztof Wielicki. Miał do tego pełne prawo i dlatego nie widzę powodu, żebym sam trzymał stronę Wandy.

W 2022 roku w mediach zrobiło się głośno o raporcie niemieckiego kronikarza Eberharda Jurgalskiego, który przez lata dokładnie prześledził największe górskie wyczyny i wyszło mu, że zdecydowana większość słynnych himalaistów nie zdobyła Korony Himalajów i Karakorum, czyli nie weszła na wszystkie ośmiotysięczniki. Jurgalski zakwestionował dokonania Reinholda Messnera, ale też największych Polaków: Jerzego Kukuczki, Wielickiego czy Piotra Pustelnika. Tłumaczył, że najczęściej zatrzymywali się nieco poniżej najwyższego punktu danej góry. Jak pan odebrał ten raport?

Mam klientów, turystów, których prowadzę dzisiaj na różne szczyty. Gdy weszliśmy na Wysoką [góra w Tatrach Słowackich, mająca 2559 m n.p.m. – przyp. red.], oni mieli ze sobą specjalną aparaturę. Ten szczyt ma dwa wierzchołki. Wyszło im, że różnica między jednym a drugim to jakieś 38 cm. Właśnie w ten sposób podchodzę do słów Jurgalskiego.

Reklama

Pamiętam, jak z Maćkiem Pawlikowskim weszliśmy nową drogą na Cho Oyu [8201 m n.p.m. – przyp. red.]. Przeżyliśmy koszmar, bo ten szczyt to takie boisko piłkarskie i chodziliśmy po nim jak ciule. 50 metrów w tę stronę, 50 w tamtą. Kurde, gdzie ten najwyższy punkt? Tam niby wbity jakiś patyk, podchodzę, ale wydaje mi się, że inne miejsce położone jest jednak nieco wyżej. Nie wiesz, gdzie dokładnie jest szczyt. Tak to wyglądało. Podobnie jest na wierzchołku Annapurny. Pan Jurgalski najwidoczniej stwierdził, że musi zaistnieć i postanowił kwestionować wejścia na milimetry. To jest bez sensu. Zupełnie nie o to w tym wszystkim chodzi.

Pana opinia o Wojciechu Kurtyce jest taka sama, jak przed 2021 rokiem?

Masz na myśli jego wywiad dla „Gazety Wyborczej”?

Dokładnie. Rozmowę, w której mocno uderzył w wielu czołowych wspinaczy – m.in. Kukuczkę i Wielickiego – oskarżając ich o przyczynianie się do śmierci swoich partnerów.

Czytałem to i muszę przyznać, że nie zmieniłem za bardzo zdania o Wojtku. Kurtyka był herosem, naprawdę. Chodziłem po górach w jego czasach, pamiętam, co pisał i mówił. Dla mnie to postać wybitna, która ma prawo mieć swoje zdanie na pewne tematy. Doceniam to i na pewno nie stwierdzę, że gada bzdury.

W środowisku nie spodobało się, że ci, którzy już nie żyją, nie mogą się bronić. A cierpią ich bliscy.

Ale gdy jakaś osoba żyje, można stwierdzić, że tym bardziej nie wypada jej krytykować, bo się obrazi. Jeżeli ktoś nie żyje, to nie żyje, ale nie zmienia to faktu, że można analizować pewne rzeczy. Czytałeś książkę „Zaklęty w górski kamień” Krystyny Palmowskiej?

Jeszcze nie.

Polecam. Palmowska robi tam różne analizy, muszę przyznać, że jest w tym solidna, ale gdy jej powiedziałem: „Słuchaj, to jednak nie było tak”, to od razu piana na ustach i zaczęła po mnie jechać. Tak już jest – mamy zdania różnych osób. Kurtyka ma prawo do własnej opinii, bo był facetem, który otworzył drzwi na nowy himalaizm. Wchodził w kapitalnym stylu, alpejskim, na ośmiotysięczniki, a działali z nim Anglicy, jak Alex MacIntyre czy John Porter. To jest wybitny dorobek, który bardzo doceniam.

Ryszard Gajewski 

Szczerze – jest dziś w ogóle coś takiego jak prawdziwy himalaizm?

Nie ma. Himalaizm skończył się koło 2000 roku. I zaczęło się celebryctwo. Dokładnej daty nie wskażę. Nepalczycy zawsze mieli świetną kondycję i wytrzymałość. Dobrze się aklimatyzowali, bo mieszkali wysoko. Mieli więc przewagę nad tak zwanymi himalaistami z Europy czy Ameryki. Ale technicznie byli ciency. Pamiętam Everest z 1980 roku, kiedy Wielicki i Leszek Cichy dokonali pierwszego zimowego wejścia na tę górę. Było tam z nami kilku Szerpów i oni bali się iść sami przez Icefall [chodzi o lodowiec pod najwyższą górą świata – przyp. red.]. Jeżeli szedł biały, to po prostu szli z nim. Bez białego ani rusz.

Ale właśnie jakoś na początku XXI wieku Francuzi zaczęli ich szkolić i Nepalczycy otrzymywali patenty przewodnickie. Łapali wszystko bardzo szybko, robiło to spore wrażenie. Gdy później byłem z różnymi grupami w Himalajach i współpracowałem z Szerpami, widziałem jak działają, byłem pozytywnie zaskoczony. I gdy wyszkolili się, głównie technicznie, zdobywanie ośmiotysięczników drogami normalnymi to był dla nich pikuś. Dlatego zrobił się z tego rynek, tym bardziej, że coraz więcej ludzi chciało chodzić w Himalaje, płacąc coraz większą kasę. Efekt? Dziś wygląda to, jak wygląda. Ludzie wchodzą na szczyty, piszą książki, jacy to oni nie są dzielni, a prawda jest taka, że to, co zrobili, to de facto żaden wysiłek.

Może taki po prostu jest dzisiaj świat, że szukamy ułatwień i dróg na skróty?

My w latach 80. szukaliśmy trudności i robiliśmy bardzo wymagające rzeczy. Dziś robi się łatwe i tworzy się wokół tego atmosferę wielkiego wyczynu. Nie tworzy się raczej nowych dróg na najwyższe szczyty, ani nie powtarza niełatwych, które wytyczono przed laty. Warto zadać sobie pytanie, na czym polega postęp. Jeżeli ktoś stwierdzi, że postęp jest wtedy, gdy coś jest łatwiejsze, a nie trudniejsze, no to rzeczywiście może się chwalić. Ten trend się niestety nie zmieni, bo ludzie rzeczywiście są dzisiaj coraz bardziej wygodni.

Dziś jest pan cenionym przewodnikiem, zresztą mieliśmy okazję 11 lat temu wchodzić wspólnie zimą na Gerlach [2655 m n.p.m. – przyp. red.]. Jacy są obecnie ludzie w górach? Często słyszymy w mediach o absurdalnych sytuacjach. Sam widziałem człowieka w klapkach, który chciał zdobyć Giewont, albo ekipę z Mazur, która w ulewie wybierała się na ten szczyt, żeby wypić na nim po dwa piwka.

Ja mam kontakt z trochę poważniejszymi ludźmi, bo jako przewodnicy chodzimy na szczyty, gdzie nie ma szlaków, są większe trudności i trzeba się związać liną. Ludzie, którzy się do mnie zgłaszają, najczęściej chcą iść na Gerlach. Rezerwują sobie konkretne dni, dochodzi do rozmowy. Pytam, gdzie już byli w Tatrach, co zrobili i w jakim chodzą tempie. Gdy ktoś mi nie pasuje, mówię od razu: „Stary, poćwicz jeszcze. Przejdź Orlą Perć, najlepiej całą jednego dnia. A o Gerlachu pogadamy w przyszłym roku”. Niektórych biorę, innym odmawiam, dla ich dobra i bezpieczeństwa. Wolę mieć obok siebie człowieka przygotowanego i nie bojącego się przepaści. Media trąbią o absurdach, które dotyczą osób z ulicy. Tacy ludzie rzeczywiście potrafią być bardzo głupi, ale patrząc na moich klientów, uważam, że jest coraz lepiej. Wydaje mi się, że są silniejsi, mocniejsi kondycyjnie.

Kiedyś miałem klientkę, która chciała iść na Gerlach. Czepiałem się jej, że nie ma kondycji, bo jest czerwona na twarzy. Ona zaprzeczała, mówiła, że tak nie jest. Zrobiłem jej test kondycyjny. Ktoś to wszystko nagrał, wrzucił do internetu. Nie znam się na tym wszystkim, ale podobno film ma bardzo dużo wyświetleń. Coś ponad bańkę nawet. I wiesz, co? To mi bardzo pomogło. Ludzie przychodzą do mnie lepiej przygotowani i mówią: „O, to pan. Widzieliśmy pana na filmie” (śmiech).

Ile razy pan był na Gerlachu?

596.

Wow. Dobije pan do sześćsetki?

Jeżeli mi nie podniosą emerytury, będę chodził na Gerlach do śmierci. Ale szanse, że zrobi to obecna władza, raczej są małe.

Co jest takiego wyjątkowego w Gerlachu?

Jest najwyższy w całych Tatrach, po prostu. A dlaczego ludzie w Alpach chcą wejść na Mount Blanc [4807 m n.p.m. – przyp. red.]? Czemu w Himalajach ludziom szczególnie marzy się Everest i mogą wydać na niego trzy razy więcej niż na inne ośmiotysięczniki? Z tego samego powodu. Ludzie chcą tego, co najwyższe. Nawet, gdy jadą w Góry Świętokrzyskie, to nie drepczą na jakąś Miedziankę, tylko na Łysicę [614 m n.p.m. – przyp. red.].

Było już tutaj o wyprawie na Everest z 1980 roku. Szczyt zdobyli Cichy i Wielicki, którzy przeszli do historii, bo było to pierwsze w historii zimowe wejście na ośmiotysięcznik. Kilkanaście dni temu w Warszawie odbyły się obchody 45-lecia tego wydarzenia. Pan był na tamtej ekspedycji i była szansa, żeby to pan zdobył szczyt, prawda?

Spaliśmy w namiocie z Maćkiem Pawlikowskim, mieliśmy później iść do góry. Ale gdy wstałem, nie mogłem ruszać ręką, a trzeba było zasuwać po poręczówkach. Ogarnąłem się, ale po przejściu 50 metrów na jednej ręce, wiedziałem, że to jest bez sensu. Powiedziałem, że ja to pierniczę. W zasadzie wyszeptałem, bo mieliśmy tam ciągle kłopot z gardłem. Po dłuższym zastanowieniu zdecydowaliśmy się odpuścić. Poza tym ja już wtedy wiedziałem, że zostanę ojcem.

Plakat z wyprawy na Everest z 1980 roku 

Jak pan się o tym dowiedział?

Bogdan Jankowski był poniekąd geniuszem. Elektronik, informatyk, do tego jeszcze krótkofalowiec. Rok 1980, mało było wtedy ogólnie takich osób. No i on sprawił, że była łączność z bazy pod Everestem do Warszawy. Gdzieś tam napatoczyła się moja żona, powiedziała, że jest w ciąży i żeby mi to przekazać. Był mniej więcej 20 stycznia, gdy dowiedziałem się o tym. Od razu rura mi zmiękła. Gdy dostaliśmy tę informację, obok mnie było kilka osób, w tym doktor Robert Janik, który powiedział: „Słuchaj: musisz teraz uważać, by twoje dziecko nie zostało pogrobowcem”.

Wpuścił mnie tym dodatkowo w maliny. Nie wiedział, że mam w rodzinie pogrobowca. To był wujek. Kiedy byłem nastolatkiem i jemu coś nie wyszło, często słyszał od innych: „No tak, pogrobowiec. Dlatego nie dał rady”. Wiedziałem więc od lat, miałem niejako zakodowane w głowie, że ten pogrobowiec to nie jest nic fajnego. Przestałem już tak bardzo chcieć być na szpicy i stanąć jako pierwszy zimą na Evereście. To chyba normalne: gdy jesteś w trudnym momencie i zaczyna jeszcze szwankować ci głowa, zastanawiasz się nad rzeczami, które nie powinny siedzieć ci w głowie.

Ale odbił pan to sobie cztery lata później. W 1984 roku weszliście z Maciejem Berbeką na Manaslu [8156 m n.p.m.]. To było w pierwsze w historii zimowe zdobycie ośmiotysięcznika bez używania dodatkowego tlenu.

Schodząc, na przełęczy poniżej wierzchołka, wiało tak, że musieliśmy iść na czworakach. Tak bywa w Himalajach, zwłaszcza na przełęczach. Podczas wyprawy na Everest Krzysztof Żurek krzyczał przez radio, że rzucało go 20 metrów w lewo i prawo. My na zejściu z Manaslu doświadczyliśmy podobnych warunków. Mieliśmy na sobie plecaki, pojawił się opór, więc trzeba było się jeszcze bardziej obniżyć. W zasadzie czołgaliśmy się, jak w wojsku. Dopiero to było bezpieczne. Pokonanie tamtej przełęczy zajęło nam z pół godziny.

Kiedy najbardziej ryzykował pan w górach?

Szczerze? W Tatrach, na Kazalnicy, gdy miałem 18 czy 19 lat. Wcale nie w Himalajach, gdzie nie było takich trudności technicznych. Na Kazalnicy musiałem przejść 10 metrów i wiedziałem, że jak spadnę, to walnę w dół na 20 metrów. Pamiętam do dziś to zastanawianie się: „Przejdę czy spadnę?”. Głowa pracowała non stop. Ale z czasem wytworzyłem w sobie takie myślenie: „Jestem sam, nie ma nikogo. Po prostu muszę to zrobić i koniec”.

I wtedy udawało się przejść.

Fot. YouTube/SektorGości / Newspix.pl / archiwum Fundacji Himalaizmu Polskiego im. Andrzeja Zawady 

WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA:

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane