Nieoddawanie celnego strzału w meczu Bundesligi i ratowanie remisu z Celtikiem siłą woli w ostatniej minucie doliczonego czasu gry nie może spełniać wyśrubowanych standardów Bayernu Monachium. Mimo wszystko jego piłkarze i trener wyglądają na autentycznie zadowolonych. Nie dlatego, że nie widzą, że grają słabo. Być może przy aktualnym kalendarzu faktycznie kluczowe jest, by w trakcie nieuniknionych słabszych wieczorów nie zaprzepaścić całego sezonu.
Jedną z cech przekazywanych w Bayernie Monachium z piłkarskiego pokolenia na pokolenie jest szukanie dziury w całym. Wygrywanie zespół przyjmuje jako coś oczywistego i błyskawicznie przechodzi do myślenia o następnym zwycięstwie. A jeśli akurat nie wygrał, o radości nie może być mowy. W wewnętrznym kodeksie tego klubu nie ma zwycięskich remisów i honorowych porażek. Wygrywa się, by mieć spokój w weekend. A i tak zwykle z samego klubu popłynie jakiś krytyczny głos. Uli Hoeness stwierdzi, że styl był nieodpowiedni, Karl-Heinz Rummenigge dorzuci, że zwycięstwo było mało przekonujące, a dyrektor sportowy zauważy, że któryś z zawodników zawiódł. „Naprzód, zawsze naprzód” – jeden z najsłynniejszych cytatów przypisywanych Oliverowi Kahnowi, dobrze oddaje zbiorową mentalność tego klubu. Skoro jest po meczu, to znaczy, że jest przed meczem.
Czasem zdarzają się jednak momenty, gdy kibice i dziennikarze, przyzwyczajeni przez Bayern do wysokich standardów, krytykują go, piłkarze zaś, przeciwnie, są z siebie zadowoleni. To także pewnie dałoby się przypisać zwycięskiej mentalności. Kiedy czują, że jest wszystko dobrze, wręcz sztucznie wyolbrzymiają problemy, mnożą przed sobą wyzwania, by nie zatracić czujności. Kiedy jednak wiedzą, że im nie idzie, nie są w najlepszej formie i czuli, że rywal danego dnia był lepszy, a mimo wszystko udało się im osiągnąć korzystny wynik, wszystko inne schodzi na dalszy plan. Z jednej strony Bayern jest od już od ponad dekady przesiąknięty barcelońskim, czyli Cruyffowskim spojrzeniem na futbol, wedle którego nie liczy się tylko, czy wygrywasz, ale i jak wygrywasz. Z drugiej jednak strony, gdzieś w głębi duszy jest stereotypowo Juventusowe, albo raczej tradycyjnie Bayernowe myślenie o zwycięstwie jako jedynym, co się liczy.
Widać to wyraźnie w tych dniach, gdy żadnego piłkarza Bayernu nie przyłapie się na pomstowaniu na czym świat stoi, krytykowaniu kolegów z drużyny, uderzania w alarmujące tony. Wystarczająco wiele napływa takich głosów z zewnątrz. Gracze Bayernu sprawiają wrażenie autentycznie zadowolonych z siebie. Nie dlatego, że mają klapki na oczach i nie widzą, jak wyglądał mecz z Bayerem Leverkusen, w którym Bayern po raz pierwszy od 17 lat nie oddał w Bundeslidze celnego strzału. Albo, że nie czują, jak blisko byli przegrania u siebie z Celtikiem, co ocierałoby się o kompromitację. Jako sportowcy, którzy faktycznie byli na boisku, walczyli z tym konkretnym rywalem i widzieli, jakie sprawił im problemy, cieszą się, że mają wynik. Bayer był lepszy, ale zdołali z nim zremisować i utrzymać na dystans ośmiu punktów, co praktycznie zamyka dyskusję, kto będzie mistrzem Niemiec. Celtic grał heroicznie, ale ostatecznie awansował Bayern. Bez dogrywki. Wczołgał się do 1/8 finału, a Milan i Atalanta, choć były zdecydowanymi faworytami, się nie wczołgały, Manchesteru City lub Realu Madryt też tam nie będzie. W długim, wyniszczającym sezonie, chodzi przede wszystkim o przetrwanie.
Koniec miesiąca miodowego
Na poziomie czysto teoretycznym, piłkarskim, taktycznym, krzywa rozwoju Bayernu Monachium Vincenta Kompany’ego nie jest optymistyczna dla gospodarzy tegorocznego finału Ligi Mistrzów. W sezon wchodzili z rozmachem, polotem po miesiącach defensywnej i zachowawczej gry Thomasa Tuchela. Wypychani z klubu gracze, jak Kingsley Coman, Alphonso Davies czy Serge Gnabry wracali do dobrej formy, Joshua Kimmich przywrócony do centralnej roli, znów wyglądał jak piłkarz światowej klasy. Michael Olise, w którego gotowość do gry w Bayernie powątpiewano, momentami zachwycał. Zawodziła obrona, zabezpieczenie przed kontratakami, ale to nie było nic nowego, w Bawarii zmagali się z tym od lat. A jednak, gdy zamieniali się w walec, który zawsze był w stanie strzelić więcej goli niż rywal, przestawało to mieć znaczenie. Dwa gole stracone z Dinamem Zagrzeb nie powinny się Bayernowi zdarzyć. Ale przy dziewięciu strzelonych nikt się tym specjalnie nie przejmował.
Cezurą oddzielającą miesiąc miodowy Kompany’ego od pierwszego zderzenia z rzeczywistością można umownie uznać przegraną 1:4 w Barcelonie, sugerującą, że futbol proponowany przez belgijskiego trenera, z prowokowaniem sytuacji jeden na jednego na całym boisku, jest na tym poziomie zbyt ryzykowny, naiwny. Dopóki rywale byli indywidualnie wyraźnie słabsi od Bayernu, wszystko było w porządku. Gdy jednak przeciwnik umiał się urwać spod pressingu, nie robił sobie nic z przyklejonego do niego piłkarza Bayernu, rodziły się problemy. Wyjazd z Aston Villą wpadł jeszcze do kategorii „wypadek przy pracy”, choć we wcześniejszych latach takie Bayernowi się nie zdarzały. W Lidze Mistrzów od 2017 roku nie przegrał wszak jesienią ani razu.
Thomas Mueller rozładowywał potem atmosferę, mówiąc, że w poprzednich latach Bayern radził sobie gładko jesienią, a na wiosnę odpadał, więc tym razem postanowił zrobić odwrotnie i wszystko byłoby w porządku. Tyle że mecz z Barceloną nie był wyrwany z kontekstu. Był częścią niepokojącej tendencji, której trener nie mógł zlekceważyć. 1:1 z Bayerem, 0:1 z Aston Villą, 3:3 z Eintrachtem, 1:4 z Barceloną, przedzielone rozbiciem 4:0 Stuttgartu. Gdy klasa rywali rosła w porównaniu do początku sezonu, Bayern nadal tracił gole, ale przestał wygrywać.
Zaciąganie hamulca
Od starcia na Montjuic Kompany zaczął lekko zaciągać hamulec ręczny. Wciąż zdarzały się wysokie zwycięstwa, ale coraz częściej Bayern wygrywał po 1:0. Między końcem października i listopada przez miesiąc nie stracił gola w żadnym z siedmiu meczów na wszystkich frontach. W tej fazie stoperzy Dayot Upamecano i Kim Min-jae zaczynali wyglądać na coraz pewniejsze punkty zespołu, choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej kwestionowano decyzję o budowaniu obrony na nich, a oddaniu do Manchesteru United Mathijsa De Ligta, w zeszłym sezonie chyba najrzetelniejszego ze stoperów Bayernu. Sugerowało to, że trener jest elastyczny, wyciąga wnioski i uczy się. Bayern rzadziej zachwycał, ale sprawiał wrażenie dojrzalszego, bardziej wyrachowanego. A to w kontekście fazy pucharowej Ligi Mistrzów zawsze atut.
Z przyjemnego nastroju Bawarczycy zostali wyrwani w styczniu, gdy ulegli 0:3 Feyenoordowi. To jasne, że mieli w tym meczu mnóstwo sytuacji, a rywal wykazał się niemal stuprocentową skutecznością. Ale wynik był na tyle dotkliwy, że znów kazał inaczej spojrzeć na to, co się działo wcześniej. Na remis w Dortmundzie, na porażkę u siebie z Bayerem Leverkusen, oznaczającą odpadnięcie z Pucharu Niemiec, na beznadziejny występ w Moguncji. Ilekroć rywal stawiał jakikolwiek opór, ilekroć nie prosił Bayernu o najmniejszy wymiar kary, tylekroć był za to nagradzany. Problemy z zabezpieczeniem przed kontratakami można było od biedy wytłumaczyć w starciu z Barceloną, będącą wówczas w znakomitej formie, ale nie w starciu z czwartą drużyną ligi holenderskiej. Zwłaszcza że to właśnie tamta przegrana zamknęła Bayernowi drogę do czołowej ósemki Ligi Mistrzów. Bayern wkroczył w okres chwiejny, w którym obrona nie działała już tak dobrze jak w listopadzie, a atak tak, jak we wrześniu. Większość bawarskich zwycięstw z ostatniego miesiąca sprawiało wrażenie wymęczonych.
Bayern nie zdemolował Slovana Bratysława, jak oczekiwano, choć gdyby wygrał wyżej, wyprzedziłby Borussię Dortmund i nie ryzykowałby wpadnięcia na Real lub Manchester City już w tej fazie. Los go oszczędził, przyznając mu Celtic. W Glasgow Bayern wprawdzie dominował nad przestraszonymi Szkotami, ale jednocześnie już w pierwszej akcji stracił gola, szczęśliwie nieuznanego przez sędziego (Adam Idah, będąc na spalonym, zasłaniał widok Manuelowi Neuerowi przy strzale z dystansu). A gdy w ostatnich 30 minutach gospodarze podnieśli głowy, strzelili gola kontaktowego i byli bliscy wyrównania, przekonując się, że nie taki diabeł straszny. Do Monachium pojechali już bez kompleksów i omal nie zostali nagrodzeni. W pierwszych 20 minutach Raphael Guerreiro musiał wybijać piłkę z linii bramkowej, a dogodne szanse zmarnowali Daizen Maeda i Callum McGregor. Bayern poważniej zagroził bramce rywala dopiero w doliczonym czasie gry pierwszej połowy.
Kadra bez formy
W lidze lider niby kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa, ale z Freiburgiem wygraną musiał wyszarpać, a będący w strefie spadkowej Holstein Kilonia strzelił mu trzy gole. Do tego feralny mecz z Bayerem, być może najsłabszy w sezonie, w którym Bayern tylko szczęściu i nieskuteczności rywali (dwa strzały w poprzeczkę) zawdzięcza, że nie przegrał. Ze świecą dziś szukać graczy Bayernu w dobrej formie. Harry Kane z rzadka strzela gole z gry. Skrzydłowi na ogół zawodzą, przy czym Olise i Coman miewają jeszcze przebłyski klasy, które Leroyowi Sane i Serge’owi Gnabry’emu zdarzają się aktualnie bardzo rzadko. Pozbawieni asekuracji stoperzy raz na jakiś czas popełniają błędy. Częściej zdarzają się Kimowi, ale i Upamecano w meczu z Celtikiem dwa razy wystawiał piłkę rywalom na własnej połowie, gola Szkoci strzelili zaś po niecelnym podaniu Josipa Stanisicia blisko własnego pola karnego. Lepsze momenty miewał już Jamal Musiala, a Aleksandar Pavlović po kontuzji nie gra tak dobrze jak w poprzednim sezonie i coraz częściej traci miejsce na rzecz Leona Goretzki, który nie łapał się na początku sezonu do kadry meczowej i jest wypychany z klubu. Joao Palhinha, kupiony w lecie za 50 milionów euro, regularnie ma problemy zdrowotne, co sprawia, że jest czwarty do gry na środku pomocy.
Kadra Bayernu sprawia aktualnie wrażenie bardzo mocno zmęczonej. Joshua Kimmich przeciwko Celtikowi rozegrał 35 pełny mecz w tym sezonie. To tak, jakby do połowy lutego miał już za sobą cały sezon Bundesligi, a przecież wszystko jeszcze przed nim. Nie podlega rotacji, nie łapie kartek, nie miewa kontuzji, nie schodzi przy korzystnym wyniku. Jak u Louisa Van Gaala obowiązywała przed laty zasada „Mueller spielt immer” (Mueller gra zawsze), tak u Kompany’ego jest z Kimmichem. Harry Kane też gra zawsze, gdy tylko może. W kadrze Bayernu nie ma innego środkowego napastnika, nawet na sztukę, żadnego Erica Maxima Choupo-Motinga, żadnego starzejącego się Sandro Wagnera czy Claudio Pizarro albo pukającego do składu młodego Joshui Zirkzeego. Albo gra Kane, albo Bayern gra bez napastnika. A zarówno Musiala, jak i Gnabry czy Mueller raczej męczą się na pozycji fałszywej dziewiątki. Kiedy w grudniu krótko leczył uraz, Bayern bez niego odpadł z Pucharu Niemiec i doznał w Bundeslidze jedynej porażki. Na Celtic wyszedł, choć po starciu z Piero Hincapie z Leverkusen bolała go szczęka. Zszedł w przerwie, bo doszły problemy z łydką i kostką. Opuszczając stadion po meczu, wyraźnie utykał. Nie był w stanie powiedzieć, czy będzie gotowy na weekendowy mecz z Eintrachtem, ale dało się wyczuć, że raczej nie.
Gola na wagę awansu strzelił we wtorek Alphonso Davies, który rozegrał pierwsze minuty od porażki z Feyenoordem przed miesiącem. Odkąd go brakowało, Kompany miał problem z obsadą lewej obrony. Teoretycznie mogą tam grać Guerreiro, Hiroki Ito, dopiero wchodzący do zespołu po letnim transferze ze Stuttgartu i półrocznym leczeniu kontuzji, czy Stanisić, również mający za sobą kilka miesięcy leczenia, ale żaden w pełni tam nie przekonuje. Drugi bok obrony też nie jest optymalnie obsadzony. Sacha Boey, który na prawej obronie czuje się najlepiej, ciągle leczy kontuzje, a nawet gdy jest zdrowy, raczej ma daleko do jedenastki. Podstawowym prawym obrońcą jest więc zwykle Konrad Laimer, nominalny środkowy pomocnik, na ogół rzetelny, solidny, ale nic ponad to. Stoperzy praktycznie nie mogli dotąd odpoczywać, bo ich jedynym zmiennikiem był Eric Dier, nienadający się do gry w wysoko ustawionej linii obrony, gdy trzeba pokrywać połacie przestrzeni za plecami i wchodzić w ciągłe pojedynki z napastnikami. Mógłby go ratować Manuel Neuer, ale i on wykazuje już coraz wyraźniejsze oznaki starzenia się. Gra kilka metrów głębiej niż wcześniej, pomyłki zdarzają mu się z większą regularnością niż przyzwyczaił. Nadal jest dobry, ale coraz częściej pozostawia wrażenie, że przepuszcza strzały, które dawniej bronił.
Trudna droga do finału
Kompany obraca się więc na ogół w kręgu piętnastu graczy z pola. Między piętnastym wśród najczęściej grających Muellerem, a szesnastym Palhinhą zieje niemal 500-minutowa przepaść. Ostatni zawodnik, któremu trener w miarę ufa, ma w nogach około pięć-sześć pełnych meczów więcej od tych, którzy kadrę tylko uzupełniają. Palhinha, Boey, Dier, wcześniej Mathys Tel pojawiają się na boisku tylko, gdy naprawdę muszą. Stanisić i Ito dopiero zaczynają być dla Belga realnymi opcjami. Mecz z Celtikiem był pierwszym w tym sezonie, w którym Kompany mógł czerpać z całej kadry. I prawdopodobnie na razie ostatnim, wobec problemów zdrowotnych Kane’a. W ostatnich miesiącach na wielu pozycjach skład wybierał się sam. O występach nie decydowała forma, lecz zdrowie.
Być może to faktycznie przy tym kalendarzu nieuniknione. Być może cztery dodatkowe mecze, jakie są do rozegrania w Lidze Mistrzów dla tych, którzy nie skończyli jej w pierwszej ósemce, to naprawdę na tyle końska dawka, że o utrzymaniu błysku i dobrej formy w całym sezonie nie da się mówić. Na różnych etapach rozgrywek praktycznie każdy wielki klub miewał już wpadki i rozczarowujące okresy. Być może rację mają w Bayernie, twierdząc, że największa sztuka, to w takim złym dniu nie przegrać, nie odpaść, nie zaprzepaścić w jeden wieczór całego sezonu. Odsunąć problemy na później, licząc, że za kilka tygodni sytuacja będzie inna. Ktoś odpocznie, ktoś się wyleczy, ktoś złapie drugi oddech, z kolei rywal będzie miał gorszy moment.
Według stanu na dziś nie ma większego znaczenia, kogo Bayern wylosuje w piątek. Ani z Atletico, ani z Bayerem nie będzie faworytem. Być może brzmi to dla niektórych obrazoburczo, wszak to Bayern jest liderem Bundesligi, wszak to Bayern wciąż bije aktualnego mistrza Niemiec możliwościami finansowymi na głowę. Ale w bezpośrednich starciach zwykle to Leverkusen znajduje sposób na przeciwnika, nie odwrotnie. Xabi Alonso nie przegrał żadnego z ostatnich sześciu meczów z Bayernem i nie jest to przypadek. Regularnie sprawia wrażenie, jakby to on lepiej czytał grę, lepiej przygotowywał zespół na konkretny mecz i miał bardziej dostosowany do zespołu plan. A mowa przecież o ewentualnym przeciwniku z 1/8 finału. Ta faza to dla Bayernu tradycyjnie minimum przyzwoitości, w ostatnich latach odpadł na tym etapie tylko raz, za Niko Kovaca, gdy akurat trafił na Liverpool. Finał Ligi Mistrzów na własnym stadionie wydaje się aktualnie marzeniem ściętej głowy.
Ważne tylko tu i teraz
Kluczowe wydaje się jednak właśnie słowo „aktualnie”. W futbolu, zwłaszcza dzisiejszym, wszystko szybko się zmienia. Przed chwilą liga włoska miała mieć trzech przedstawicieli w czołowej ósemce Ligi Mistrzów, za chwilę może zostać tylko z Interem w 1/8 finału. Przed chwilą koronowana, a potem grzebana była w lidze hiszpańskiej Barcelona. Przed chwilą Paris Saint-Germain było liczone i znajdowało się na skraju odpadnięcia z Ligi Mistrzów, a jednak gra w niej nadal, a Ousmane Dembele złapał formę życia. Jeszcze bardziej niż zwykle w futbolu liczy się tylko tu i teraz. 1/8 finału dopiero 4-5 i 11-12 marca. Niby za moment, ale przy tempie, z jakim pędzi obecnie piłka nożna, to wieczność. Wszystko może do tego czasu się zmienić. Dlatego strategia przetrwania Bayernu i jego aktualna radość z przetrwania trudnych momentów może mieć uzasadnienie.
Największą zdobyczą tego trudnego momentu może być właśnie utrzymana ośmiopunktowa przewaga nad Leverkusen. Być może dzięki temu Bayernowi uda się trochę odciążyć zmęczone nogi kilku liderów. Być może Kompany będzie mógł bez większych konsekwencji i ryzyka przez kilka weekendów dać odpocząć swoim piłkarzom. Konieczność morderczej walki o paterę w kraju, przy ciągłej grze na noże w fazie pucharowej Ligi Mistrzów, byłaby dla tej kadry wyniszczająca. Minimum oddechu może przy tym kalendarzu zmienić bardzo wiele. W Bayernie, zamiast polotu i pewności, z jaką w ostatnich latach roznosili rywali pokroju Celtiku, mogą się cieszyć, że nawet w ewidentnym dołku zachowały się w klubie tradycyjne wartości. Takie jak wpychanie niemal siłą woli bramek na wagę awansu w ostatniej minucie doliczonego czasu gry.
WIĘCEJ TEKSTÓW AUTORA:
- Sprawy wewnętrzne. Pamiętne krajowe rywalizacje w Lidze Mistrzów
- Nomen omen. Piłkarze, którzy nazywają się jak znani piłkarze
- Czas Skandynawii. Jak europejski futbol zakochał się w ludach północy
Fot. Newspix