Dokładnie 14 lat temu cała Polska zamarła, dowiadując się o rajdowej kraksie Roberta Kubicy. Polak kolejny raz otarł się o śmierć i jednocześnie stracił ogromną szansę na sukces w Formule 1. – Nikt nie puka się w czoło, kiedy ocenia się go jako tego, który mógłby sięgnąć po tytuł. Każdy, kto jest związany z królową motorsportu, zdaje sobie sprawę, że tamto feralne zdarzenie zabrało z niej ogromny talent. Faceta, który mógł osiągnąć praktycznie wszystko – mówi nam ekspert. Czy wypadku w Ronde di Andora dało się uniknąć? Czemu właściwie do niego doszło? I czy Kubica faktycznie zostałby czempionem w F1?
W pogoni za adrenaliną
Wielki Enzo Ferrari powiedział kiedyś, że kierowcy Formuły 1 to szaleńcy. Ludzie z wyłączonym układem nerwowym, odważni, kochający ryzyko. Miłośnicy adrenaliny, której poszukują również poza piekielnie szybkimi bolidami. Wielu z nich startuje w innych zawodach, rywalizując na przykład w samochodach rajdowych. I taką też dodatkową ścieżkę w swojej karierze wybrał wiele lat temu Robert Kubica.
Ale nie był odosobnionym przypadkiem. Wręcz przeciwnie. Według Bartosza Budnika, eksperta stacji Eleven Sports, to absolutnie normalne hobby w przypadku kierowcy Formuły 1. – Robert nie był pierwszy, jedyny i nie będzie też ostatni. Kierowcy szukają innych rozrywek, a że ich życie kręci się wokół adrenaliny, bo przecież ścigają się już od dziecka, rywalizując od gokartów, przez serie juniorskie, na Formule 1 kończąc, to naturalne jest również to, że tej adrenaliny szukają w czasie wolnym – mówi Budnik. Podkreśla też, że nie zawsze pada akurat na rajdy.
– Przykłady można mnożyć praktycznie w nieskończoność. Kiedy Michael Schumacher rozstał się z Formułą 1, to w Dubaju skoczył ze spadochronem tyle razy, że kosztowało go to małą fortunę. Jeździł również bardzo dużo na motocyklach. Lewis Hamilton też uwielbia skakać ze spadochronem. Valtteri Bottas brał udział w Rajdzie Arktycznym, Kimi Raikkonen także miał swój romans z rajdami. To dla większości z kierowców jest czymś zupełnie normalnym – tłumaczy ekspert.
Normalnym, choć w dalszym ciągu obarczonym ogromnym ryzykiem. A tego przecież można – a według większości szefów zespołów F1 trzeba – unikać. Zwłaszcza że, tak jak to miało miejsce w przypadku właśnie Kubicy, dodatkowe starty stanowią jedynie kolejne źródło adrenaliny i nie są szczególnie istotne pod względem czysto sportowym. – W rajdach nigdy nie miałem celu, by wygrać mistrzostwa świata, tak naprawdę nie miałem żadnego celu. Chciałem się nauczyć tej dyscypliny – mówił krakowianin w materiale dla Polskiego Związku Motorowego.
O ryzyku mówi się, że jest jak ogień – może ogrzać, ale zarazem spalić na popiół. Kimi Raikkonen, mistrz Formuły 1 z 2007 roku, zawsze kochał adrenalinę. Na tyle, że oprócz rywalizacji w bolidzie jeździł też na motocyklach crossowych czy skuterach śnieżnych. I to właśnie podczas pobocznych aktywności złamał nadgarstek, bliznę po urazie pokazując w programie “Top Gear”. Niektórzy z kierowców płacili jednak znacznie wyższą cenę za udział w dodatkowych startach obarczonych sporym ryzykiem. Czasem nawet tę najwyższą.
– W latach 60. czy 70. kierowcy przejeżdżali dziesiątki wyścigów w roku, bo nie ścigali się tylko w Formule 1. Najlepszym przykładem jest Jim Clark, czyli dwukrotny czempion F1 mający też na koncie zwycięstwo w Indianapolis 500, który oprócz tego rywalizował w Formule 2. I to zresztą okazało się dla niego brzemienne w skutkach – zginął przecież właśnie podczas wyścigu w F2. Jasne, wtedy była to bardziej prestiżowa klasa niż teraz, ale mimo wszystko stanowiła dodatek do kariery Clarka, choć ten uwielbiał w niej startować, bo po prostu kochał się ścigać, kochał adrenalinę – mówi Bartosz Budnik.
Tej ostatniej nie brakuje z pewnością w rajdach samochodowych. Jazda z wysoką prędkością na trudnych, często bardzo wąskich trasach, które otoczone są nie przez specjalne bandy absorbujące siły w przypadku uderzenia, a po prostu drzewa, budynki czy innego rodzaju elementy infrastruktury. A to sprawia, że każdy błąd kierowcy może okazać się niesamowicie kosztowny.
Tak też było w przypadku Roberta Kubicy.
Pechowa bariera
6 lutego 2011 roku trudno było znaleźć w Polsce osobę, której nazwisko naszego jedynaka w Formule 1 nie mówiłoby kompletnie nic. Kubica cieszył się już ogromną popularnością, wszak nie tylko wszedł do królowej motorsportu, ale odnosił w niej sukcesy. Jednym z nich było zwycięstwo w Grand Prix Kanady w 2008 roku, zapisujące Roberta w historii F1. I był to zarazem moment absolutnie przełomowy dla całego sportu nad Wisłą.
6 lutego 2011 roku trudno było jednocześnie znaleźć w Polsce osobę, która mówiłaby o czymś innym, niż wypadek Roberta Kubicy na rajdzie Ronde di Andora. Media huczały, powielano niesprawdzone informacje przeplatane przerażającymi obrazkami z miejsca kraksy. Pokazywano wreszcie samego kierowcę, który został przetransportowany śmigłowcem ratunkowym do szpitala w Pietra Ligure. Tam zająć miał się nim profesor Igor Rossello.
– Pierwsza informacja, jaką dostałem rano była taka, że zdarzył się wypadek. Powiedziano mi, że transportują do nas Roberta Kubicę. Dodali jeszcze jedną rzecz: nie wiadomo, czy przywiozą go żywego – przyznawał później w rozmowie z TVP Sport.
Polak trafił do szpitala w stanie krytycznym. Stracił pięć litrów krwi, do tego miał liczne złamania prawej nogi oraz ręki. Siedmiogodzinna operacja pozwoliła zapobiec amputacji, choć nawet i ona nie byłaby w sytuacji Kubicy najgorsza. Istniało bowiem ogromne ryzyko, że Polak po prostu nie przeżyje wypadku.
Ale co tak właściwie stało się na trasie Ronde di Andora feralnego 6 lutego 2011 roku?
Pechowy okazał się piąty kilometr odcinka specjalnego Val Merula. Kubica jadący w rajdzie Skodą Fabią S2000 stracił kontrolę nad samochodem, po czym uderzył w barierę drogową. Choć słowo “uderzył” nie oddaje tak naprawdę skali wypadku, bo auto Polaka po prostu wbiło się z ogromnym impetem w metalowy element. A ten niemal przepołowił kierowaną przez Kubicę rajdówkę.
Co ciekawe, z kraksy bez szwanku wyszedł pilot, Jakub Gerber. – Zrozumiałem, że to bardzo poważne, gdy zobaczyłem Roberta. Był przytomny, ale jego ręka… wyglądała źle. Miałem tylko kilka zadrapań, ale Robert od razu wiedział, że jest źle. Powtarzał, że nie czuje ręki. Nie rozumiem, dlaczego ta bariera tak się zachowała. To było jak włócznia przebijająca samochód – opowiadał później w wywiadach Gerber.
Spekulacji na temat metalowego elementu nie brakowało. A to bariera była niedokręcona, a to miała zakończenia ze zbyt ostrym kształtem. Jedno było pewne – to właśnie ona zabrała wówczas Formule 1 Roberta Kubicę. W momencie, w którym miał stać się jej królem.
Polski mistrz F1 w Ferrari?
Gdyby Kubica był kotem, z dziewięciu żyć zostałoby mu po wypadku w Ronde di Andora już tylko siedem. Wcześniej otarł się bowiem o śmierć w 2007 roku, kiedy jego bolid uderzył… w barierę okalającą tor w Montrealu. Podczas Grand Prix Kanady polski kierowca za dziesiątym zakrętem z prędkością rzędu 230 km/h wyleciał z trasy, a jego bolid dosłownie rozleciał się na kawałki po zderzeniu z betonową przeszkodą. Krakowianin przeżył obciążenia rzędu 75 g, ostatecznie wychodząc z kraksy bez większych urazów. A rok później w tym samym miejscu odniósł swoje pierwsze – i jak się okazało ostatnie – zwycięstwo w Formule 1.
Kolejne sezony zapowiadały się bardzo interesująco. Polak miał się włączyć do walki o tytuł, ale ostatecznie utrudniały mu to między innymi problemy z bolidem. Wreszcie rozstał się z ekipą BMW Sauber, trafiając do Renault. We francuskim zespole niejednokrotnie pokazywał klasę, choć wciąż nie dysponował maszyną, która dawałaby mu szansę na rywalizowanie o najwyższe cele. Potencjał Roberta widziało jednak Ferrari. I to we włoskiej stajni miał się w kolejnych latach znaleźć Kubica.
– Okazja ku odnoszeniu sukcesów była ogromna, bo kontrakt z Ferrari był już podpisany. Wiele osób w to przez długi czas nie wierzyło, twierdząc, że to po prostu życzeniowe myślenie polskich kibiców. Po latach potwierdziło się jednak, że ta umowa została zawarta. Robert miał w 2012 roku zastąpić Felipe Massę w Ferrari i jeździć razem z Fernando Alonso. A, jak pamiętamy, Hiszpan w tamtym sezonie ostatecznie walczył z Sebastianem Vettelem o mistrzostwo do samego końca. To był jeden z tych tytułów Niemca, który udało mu się zdobyć bez dominującej maszyny, więc – biorąc pod uwagę skalę talentu i potencjał Kubicy – Polak mógłby w takich okolicznościach z pewnością myśleć o byciu czempionem Formuły 1 – mówi Bartosz Budnik.
Wszystko przerwał jednak feralny wypadek w rajdzie Ronde di Andora. Brutalnie zakończył marzenia zarówno kierowcy, jak i wszystkich polskich kibiców Formuły 1. Ba, na sukces naszego jedynaka w królowej motorsportu liczyli nie tylko jej fani, ale po prostu wszyscy. Chcieliśmy – i przede wszystkim zdecydowanie mogliśmy – mieć swojego mistrza w jednej z najważniejszych, najpopularniejszych na całym świecie dyscyplin.
Do dziś kraksa Kubicy to pole do popisu dla tych, którzy uwielbiają gdybać. Snuć rozmaite przypuszczenia i teorie na temat tego, jak wyglądałyby kolejne sezony polskiego kierowcy w bolidzie – najprawdopodobniej Ferrari. I to właśnie dobrze przygotowany samochód był kluczowym elementem w drodze krakowianina na sam szczyt F1.
– Trudno jest oczywiście po tylu latach mówić, co faktycznie mógł, a czego nie mógł osiągnąć w Formule 1 Robert Kubica. Niemniej jednak w 2008 roku pokazał, że jego sufit sięga naprawdę wysoko. Do dziś przez wielu uważany jest za najlepszego kierowcę tamtego sezonu, któremu po prostu w pewnym momencie nie wystarczyło narzędzi, bo BMW przygotowywało się już na kolejny rok. I rzeczywiście, można śmiało zakładać, że przy topowej maszynie i świetnie zorganizowanym zespole Kubica byłby w stanie powalczyć o najwyższe cele – ocenia Bartosz Budnik.
– A co do tego, jak wysoko był wtedy sufit Kubicy, zgadzają się praktycznie wszyscy. Nikt nie puka się w czoło, kiedy Polaka ocenia się jako tego, który mógłby sięgnąć po tytuł w Formule 1. I mowa tu zarówno o dziennikarzach z krótkim czy długim stażem, jak i byłych bądź obecnych kierowcach, a także szefach ekip. Każdy, kto jest związany z królową motorsportu, zdaje sobie sprawę, że tamten feralny wypadek zabrał z niej ogromny talent. Faceta, który mógł osiągnąć praktycznie wszystko – dodaje ekspert.
Rajdowa kraksa Kubicy istotnie zabrała Formule 1 ogromnie utalentowanego kierowcę. Ale jednocześnie przyczyniła się do jednego z najpiękniejszych powrotów, jakie widział sport.
Wielki comeback
Kiedy wreszcie do mediów wypłynęły szczegóły wypadku z rajdu Ronde di Andora, nie były to informacje napawające optymizmem. Robert Kubica ledwo uszedł z życiem, a jeszcze większym cudem było odratowanie jego prawej ręki i przywrócenie w niej czucia. I naprawdę trudno było sobie wyobrazić, że tak pokiereszowany człowiek będzie jeszcze w stanie wrócić nie tyle do rywalizacji w bolidzie F1 czy samochodzie rajdowym, ale po prostu do normalnego funkcjonowania.
Kubica musiał uczyć się życia na nowo. Pisał lewą ręką, miał problemy z zawiązywaniem sznurowadeł. – Musisz zaakceptować, że zostaniesz już taki, jakim się widzisz. Że nie będziesz już taki, jakim byłeś. Złość, brak akceptacji tego, jaki jestem, wpływała na moje codzienne funkcjonowanie. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłem, że wciąż mogę pewne rzeczy robić, ale już w inny sposób – mówił później w wywiadzie dla portalu WP SportoweFakty.
– Był taki moment, że mój mózg i moje myśli nie akceptowały mojego ciała. Budziłem się w nocy i miałem poczucie, że moja prawa część ciała nie należy do mnie. Czułem, jakby nie była moja. Przyznam szczerze, że nawet teraz trudno mi dobrze to opowiedzieć. Były takie momenty, że wolałem nie mieć tej prawej części ciała. To były bardzo złe myśli – przyznał w rozmowie z Przeglądem Sportowym Onet.
Emocje szukały ujścia. Pojawiały się łzy, wściekłość przeplatała się ze smutkiem. W tym wszystkim Robert Kubica nie zgubił jednak swojej najważniejszej cechy – niezłomności. To właśnie ona pozwoliła mu stanąć do walki z przeciwnościami losu i przede wszystkim czasem. A ten, w kontekście ewentualnego powrotu do sportów motorowych w charakterze kierowcy, upływał nieubłaganie i bardzo szybko.
Wiedział o tym sam Robert, który uparcie starał się zminimalizować skutki wypadku z 6 lutego 2011 roku. Zaledwie półtora roku później Kubica znów zasiadł za kółkiem rajdówki, startując w Ronde Gomitolo di Lana. Przejechał cztery oesy, wygrywając każdy z nich i triumfując w całych zawodach.
Był to wstęp do kolejnego rozdziału w niesamowitej historii polskiego kierowcy, którego życiorys mógłby posłużyć za gotowy scenariusz do filmu. Pełnego zwrotów akcji, dramatów, chwil bardzo trudnych, jak i tych przyjemnych, wyjątkowych. Nadeszły one wreszcie w 2013 roku, kiedy Polak zdobył tytuł w rajdowych samochodowych mistrzostwach świata WRC-2. Pomimo tego ogromnego sukcesu i startów również w innych seriach, wszyscy liczyli jednak na iście hollywoodzkie zakończenie rozbratu Kubicy z Formułą 1, czyli wielki powrót do królowej motorsportu.
Zaczęło się niewinnie, bo od testów w bolidzie GP3 i samochodzie Formuły E w 2017 roku. Były to tylko przebłyski, które jednak pozwalały wierzyć, że krakowianin wróci do rywalizacji w F1 po sześciu latach od rajdowej kraksy. I tak też się stało – najpierw sprawdzał się za sterami starego Lotusa, by chwilę później otrzymać od Renault najnowszy model maszyny. Oczywiście również jedynie do testów.
Te wypadały dość dobrze. Na tyle, by zadowolony ze współpracy z Polakiem Williams zaproponował mu w sezonie 2018 pozycję kierowcy rezerwowego, dbającego o rozwój bolidu brytyjskiej stajni. Reszta jest historią – w maju Robert pojechał w sesji treningowej do GP Hiszpanii, by w listopadzie otrzymać w Williamsie fotel na 2019 rok. I choć do ścigania Kubica po wypadku wrócił dość szybko, to jednak niewiele osób przypuszczało, że będzie jeszcze w stanie zaimponować któremuś z zespołów w Formule 1.
Kolejny raz udowodnił, że nie można go nigdy skreślać. Pokazał niesamowitą wolę walki, siłę charakteru, upór, zawziętość. A to, że w królowej motorsportu nigdy już nie odnosił większych triumfów? Tak naprawdę nie o to w tym wszystkim chodziło.
Brak dalszych sukcesów w F1 Kubica rekompensował sobie w innych seriach. Wygrywał w European Le Mans Series, w legendarnym 24-godzinnym Le Mans dwukrotnie stawał na drugim miejscu podium, wreszcie zwyciężył w mistrzostwach wyścigów długodystansowych WEC. Dokonywał tego, mając na karku prawie 40 lat.
Dziś, w kolejną rocznicę kraksy na Ronde di Andora, możemy oczywiście zastanawiać się w dalszym ciągu, czy gdyby nie uderzenie w barierę na rajdzie, Kubica zostałby mistrzem Formuły 1. Prawdopodobnie tak. I choć Robert nigdy już tytułu w prestiżowym cyklu nie zdobędzie, to dał nam coś równie cennego – możliwość podziwiania wyjątkowej niezłomności człowieka, który dokonał jednego z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających powrotów nie tylko w historii F1, ale i dziejach całego sportu.
BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI
Fot. Newspix
Czytaj więcej o Formule 1:
- 11 lat od wypadku Schumachera. “Nie jest już Michaelem, którego znamy z Formuły 1”
- Wychowany wśród mistrzów. Jack Doohan i jego przedwczesny debiut w F1
- Polsko-ukraińskie korzenie, Boca Juniors i niepewna przyszłość, czyli Franco Colapinto w F1
- W słabszym bolidzie, a może w innym zespole? Jaka przyszłość czeka Verstappena?