Co jakiś czas za pośrednictwem naszych piłkarzy ręcznych Polacy przypominają sobie, że wcale nie muszą wyjeżdżać w styczniu na zagraniczne wczasy aby się rozgrzać do czerwoności. Żeby poczuć prawdziwe ciepło, wystarczy po prostu włączyć mecz szczypiornistów na dużym turnieju, w tym przypadku – mistrzostwach świata. Po prawdziwym horrorze Biało-Czerwoni zremisowali dziś z Czechami 19:19. Taki wynik nie byłby możliwy, gdyby nie kapitalna gra naszego bramkarza Marcela Jastrzębskiego, który odbił w tym spotkaniu dokładnie połowę rzutów rywali!
Jastrzębski jest na co dzień zawodnikiem grającej w Lidze Mistrzów Wisły Płock. Niestety, właściwie nie występuje w tych rozgrywkach, ponieważ trener Nafciarzy woli stawiać na zagranicznych bramkarzy, czyli Mirko Alilovicia i Viktora Hallgrimssona. Tym szkoleniowiec jest Xavi Sabate, który prowadzi też… reprezentację Czech.
Być może po dzisiejszym spotkaniu Hiszpan jednak zmieni zdanie co do młodego Polaka i zacznie cenić go nieco wyżej albowiem Marcel pokazał, zresztą nie pierwszy raz w karierze, że international level go nie przerasta. Pojawił się na boisku w 30. minucie spotkania, gdy Adam Morawski miał na swoim koncie zaledwie dwie skuteczne interwencje. Nie odbił piłki w ostatniej akcji przed przerwą, ale potem naprawdę zaszalał. Zaliczył w sumie osiem skutecznych parad, bez których punkt w tym meczu po prostu nie byłby możliwy. Bo Polacy nie grali dziś tak dobrych zawodów, jak w pierwszej połowie spotkania z Niemcami, szczególnie w… pierwszej połowie właśnie.
Już przed spotkaniem było jasne, że największym atutem Czechów będzie bardzo agresywna defensywa. To drużyna, która nie ma w swoich szeregach wielkich gwiazd światowej piłki ręcznej, więc jej siłą jest właśnie mrówcza praca w obronie. Co nie dziwi – Sabate to znakomity szkoleniowiec, który słynie dokładnie z tego, że potrafi jak mało kto na świecie ustawić swoje drużyny w tyłach. Przekonał się o tym choćby Kamil Syprzak, który w pierwszej połowie długimi momentami nie radził sobie na kole z duetem środkowych obrońców rywali – Stepanem Zemanem i Matejem Havranem. Nawet zespół Ich Troje w czasach swojego prime’u nie był ze sobą tak blisko, jak to trio – rywale nie odstępowali zawodnika PSG nawet na centymetr. Gra była twarda i brzydka – wystarczy powiedzieć, że w 9. minucie spotkania sędziowie pokazali łącznie… sześć dwuminutowych kar.
W tym czasie nie było już na boisku Marka Marciniaka. Nasz skrzydłowy pacnął dłonią w twarz rywala i zasłużenie obejrzał czerwoną kartkę. Jego nieobecność bardzo mocno skomplikowała życie trenerowi Marcinowi Lijewskiemu – zawodnik Azotów Puławy pełni w naszej kadrze ważną rolę w obronie, dodatkowo w związku z jego wykluczeniem na prawe skrzydło z rozegrania musiał przejść Arkadiusz Moryto, co sprawiło, że w drugiej linii mieliśmy trzech praworęcznych zawodników. To plus wysoko ustawiona, twarda obrona rywali, sprawiło, że w 17. minucie tego spotkania Polacy mieli na swoim koncie już osiem strat, gdzie w całym meczu z Niemcami było ich 9…
Chwilę potem przegrywaliśmy 4:7 i wydawało się, że to starcie wymknie nam się spod kontroli. Jakież było nasze zdziwienie, gdy Biało-Czerwoni zdobyli wówczas… cztery kolejne gole. Naprawdę, nic tego nie zapowiadało, a ta passa nie byłaby możliwa, gdyby nie m.in. olbrzymia praca w tyłach Michała Olejniczaka i Macieja Gębali. W zapowiedzi mundialu pisaliśmy, że ten duet wyglądał bardzo obiecująco podczas towarzyskiego turnieju w Płocku, ale prawdziwym sprawdzianem będą dla nich mecze o punkty. Cóż, dziś go zdali, niestety nasza ofensywa nie poszła za ciosem i w ostatnim fragmencie pierwszej połowy zupełnie stanęła – w efekcie do przerwy przegrywaliśmy 9:12.
W drugiej odsłonie potrzebowaliśmy, żeby któryś z golkiperów obudził w sobie wewnętrznego Sławomira Szmala i – na szczęście! – tak właśnie się stało. Jastrzębski potwierdził to, co kibice w Płocku wiedzą od dawna – że jest jednym z najlepiej rokujących młodych bramkarzy na świecie. I że nie pęka w trudnych chwilach, co udowodnił już wcześniej chociażby w lutym 2023 roku, kiedy to niemal w pojedynkę zatrzymał w Orlen Arenie w Lidze Mistrzów wielki Magdeburg (25:24 dla Wisły).
Szkoda tylko, że w ataku na dłuższą metę nikt z naszych nie wspiął się na himalajski poziom Marcela. Owszem, swoje momenty mieli Piotr Jędraszczyk, Damian Przytuła czy Paweł Paterek, natomiast wysoka, konsekwentna obrona Czechów sprawiła, że żaden z nich nie dał z przodu wielkiego show. Wszystko to pozwoliło nam tylko zremisować, choć trzeba przyznać, że z przebiegu tego spotkania nie zasłużyliśmy na wygraną. To rywale prowadzili przez zdecydowanie większą część meczu, to oni mieli lepszy pomysł na grę obronną i atak pozycyjny. Gdyby nie wspaniały dzień Jastrzębskiego, schodzilibyśmy z parkietu pokonani.
Na szczęście tak się nie stało, a za nami jeszcze jeden dzisiejszy mecz grupy A – Niemców ze Szwajcarami. Wicemistrzowie olimpijscy zwyciężyli, ale zaledwie 31:29 ponieważ Helweci długimi momentami prezentowali się kapitalnie. Gdyby nie były bramkarz Industrii Kielce Andreas Wolff, który odbił 20 (!) piłek, kto wie, czy nie bylibyśmy świadkami sporej niespodzianki. Po dwóch kolejkach tabela prezentuje się więc następująco:
- Niemcy 4 pkt
- Czechy 2 pkt
- Polska i Szwajcaria 1 pkt
Nie trzeba być Willem Huntingiem z “Buntownika z wyboru”, żeby policzyć, że bój z bardzo dobrze dysponowanymi na tym turnieju Szwajcarami będzie dla Biało-Czerwonych starciem o awans do II rundy. Wygrana daje nam go z miejsca (wychodzą zespoły z miejsc 1-3), porażka sprawia, że odpadamy, wesoło może być w przypadku remisu i ewentualnej przegranej Czechów z Niemcami – wtedy trzy drużyny miałyby na swoim koncie po dwa punkty i o promocji decydowałaby mała tabela…
Fot. Newspix.pl