To on poprowadził Asseco Resovię Rzeszów do trzech mistrzostw Polski, jedynych w XXI wieku, by później pracować w… Rumunii. To również on miał siedem lat temu opinię najlepszego polskiego trenera i proponowano mu prowadzenie reprezentacji siatkarzy. Ale Andrzej Kowal odmówił. W dużej rozmowie z Weszło szkoleniowiec, obecnie prowadzący Cuprum Stilon Gorzów, tłumaczy, dlaczego media niszczą psychikę, opisuje, jak sędziowie nie pozwalali wygrać jego drużynie i wspomina, jak udało mu się stworzyć mistrzowską Resovię. Mówi też, jak jego zdaniem powinna wyglądać PlusLiga i rozgrywki niższego szczebla.
JAKUB RADOMSKI: Słyszałem od kilku osób, że jest pan osobą, która od dłuższego czasu praktycznie w ogóle nie śledzi mediów. To prawda?
ANDRZEJ KOWAL: Totalnie ich nie czytam, zgadza się. Ale nie chodzi o to, że się czegoś obawiam. Media to szerokie pojęcie. Z jednej strony jest ocena ludzi pracujących w siatkówce, a z drugiej te wszystkie aspekty związane z transferami czy algorytmami w internecie. Media mają dzisiaj wielki wpływ na umysł człowieka. Dają sporo pozytywnych aspektów, ale też niszczą psychikę ludzi. Siatkówki jest w nich bardzo dużo i również dlatego staram się być od tego odłączony.
Na początku pracy w Asseco Resovii, gdy byłem jeszcze asystentem Ljubomira Travicy [Kowal pełnił tę funkcję w latach 208-2011 – przyp. red.]. śledziłem jeszcze to, co pojawiało się w mediach. Ale w pewnym momencie stwierdziłem, że jest mi to niepotrzebne, bo jakieś 90% artykułów o mnie i o tym, jak podobno patrzę na siatkówkę, to były rzeczy, z którymi zupełnie się nie zgadzałem.
Poda pan jakiś przykład?
Jeden z dziennikarzy Polsatu, który ciągle pracuje w telewizji i jest bardziej ekspertem piłkarskim niż siatkarskim, stwierdził, że Kowal dalej nie wie, jaką będzie miał pierwszą szóstkę. Totalna nieprawda. Owszem, w Resovii celem moim oraz właściciela Asseco, Adama Górala, było stworzenie szerokiej kadry zawodników, którzy w trudnych momentach udźwigną ciężar grania. Ale pierwsza szóstka zawsze była. Byli siatkarze, którzy dominowali w grze – tacy liderzy, ciągnący zespół.
Mógł pan zareagować, przekazać swoją opinię.
Gdybym wszedł wtedy w polemikę z dziennikarzem, byłbym na totalnie przegranej pozycji. Miałem bardzo dużo tego typu sytuacji. Dziś ludzie działający w siatkówce, szczególnie młodzi, często nie umieją oddzielić prawdziwych informacji od fejkowych. Tego jest naprawdę sporo. Wchodzę do szatni i słyszę, jak moi współpracownicy zaczynają dyskusję, najczęściej o transferach. Dociera do mnie, kto co powiedział, który zawodnik gdzie ma iść, kto rzekomo już podpisał kontrakt, itd. To nie pomaga, a czasami może zrobić ogromną krzywdę w zespole, bo uderza w relacje interpersonalne, a te są ogromnie ważne do budowania jakości grania.
Andrzej Kowal jako trener Resovii
Dziś w PlusLidze jest tak, że zaczyna się sezon, a kluby już zajmują się kontraktowaniem graczy na kolejne rozgrywki. Niektórzy mają problem, by skupić się na grze. Da się to według pana jakoś zatrzymać, rozwiązać strukturalnie?
Myślę, że wszyscy muszą zacząć współpracować: menadżerowie, zawodnicy, związek, liga. Sytuacja, w której transfery zaczynają się miesiąc po rozpoczęciu rozgrywek, jest, delikatnie mówiąc, trudna, ale i ryzykowna. Proszę sobie wyobrazić układ, w którym jakiś siatkarz gra przeciwko swojemu potencjalnemu następnemu klubowi. I to nie jedno spotkanie, a przynajmniej dwa. Ta prędkość podejmowanych decyzji jest dla mnie szokująca. Nie mam na nią wpływu, ale jeśli już po miesiącu dowiadujemy się, że ktoś od nas odchodzi, to jest to bardzo trudne. Uważam, że powinno się to uregulować prawnie. Kiedy byłem trenerem Resovii, zamieszanie transferowe rozpoczynało się przy okazji spotkań o Puchar Polski, czyli najwcześniej na przełomie stycznia i lutego. Teraz mamy październik i dużo tematów jest albo dogranych albo zaawansowanych.
W mediach pojawiały się też informacje na pana temat. Dobrze poinformowany w środowisku użytkownik Artem napisał w serwisie X, że w nowym sezonie ma pan objąć Jastrzębski Węgiel. Spytam w ten sposób – pan dzisiaj wie, gdzie będzie pracował w kolejnych rozgrywkach?
Wiem. Ale to naprawdę nie ma najmniejszego wpływu na moje podejście do pracy. Skupiam się na tym, aby wykonywać jak najlepiej swoją pracę i wydźwignąć Cuprum Stilon Gorzów z obecnej trudnej sytuacji. To teraz mój najważniejszy cel.
Andrzej Kowal w przyszłym sezonie będzie nowym trenerem Jastrzębskiego Węgla.
— Artem (@Arteem_05) November 27, 2024
Powiedział pan kiedyś, jeszcze pracując w Resovii, że w polskiej siatkówce to, co zagraniczne, uważa się za lepsze. Chodziło o trenerów. Wciąż tak jest?
Wydaje mi się, że to się trochę zmienia. Chciałem wyraźnie zaznaczyć, że nigdy nie byłem krytykiem naprawdę dobrych zagranicznych trenerów. Tacy szkoleniowcy, jak Marcelo Mendez, Andrea Anastasi, Daniel Castellani czy Raul Lozano, to wybitni trenerzy, od których powinniśmy się uczyć i czerpać wzorce. Oni wnoszą wiele do naszej siatkówki. Rozmawiam sporo z prezesami różnych klubów i mam wrażenie, że oni zaczynają rozumieć pewną rzecz. Widzą, że jeżeli mamy trenera-obcokrajowca z ogromną wiedzą, to on da sobie radę w Polsce. Natomiast jeżeli przychodzą szkoleniowcy, którzy dopiero budują swoją wartość, wtedy uważam, że mamy dużą i jakościową grupę polskich trenerów, którzy powinni dostać szansę zamiast nich.
Jako pierwszy trener prowadził pan Resovię w latach 2011-2017, przez sześć sezonów. I to pan doprowadził zespół do trzech mistrzostw Polski, jedynych dla Resovii w XXI wieku. Do tego były jeszcze dwa srebrne medale. Gdy odchodził pan w 2017 roku z klubu, miał pan w środowisku opinię największego polskiego trenerskiego nazwiska na rynku. Czuł pan się w tamtym czasie gotowy na ewentualne objęcie reprezentacji Polski?
Podczas pracy w Rzeszowie otrzymałem nawet taką propozycję.
Kiedy dokładnie to było?
W 2013 roku. Odmówiłem, tak naprawdę za namową pana Adama Górala.
Dziś pan uważa…
Że dobrze mi wtedy doradził. W tamtym momencie wydawało mi się, że nie byłem na to gotowy. Miesiąc później pojawiła się informacja, że trenerem Polaków został Stephane Antiga. Z jednej strony – on też nie miał dużego doświadczenia, a niedługo później poprowadził Polskę do mistrzostwa świata. Ale z drugiej – widzę, że teraz moja wiedza o siatkówce jest zupełnie inna. Nie mówię tutaj o sprawach typowo techniczno-taktycznych, ale przede wszystkim o budowaniu relacji w grupie i komunikacji. To jest tak naprawdę kluczowe. Dobry trener to dziś przede wszystkim człowiek, który podniesie na bardzo wysoki poziom relacje interpersonalne w drużynie. W mocnych drużynach najczęściej jest tak, że siatkarze są przygotowani do grania o duże cele pod względem siatkarskim, ale nie są gotowi, by tworzyć prawdziwą grupę.
Dziś byłbym gotowy podjąć takie wyzwanie, choć nie ukrywam też, że jestem człowiekiem, czującym bardzo duże obciążenie sezonem klubowym, który potrzebuje wakacji jako czasu na regenerację i ładowanie baterii.
Kowal (pierwszy z prawej) i Adam Góral (drugi z prawej) w rozmowie z Aleksandrem Śliwką. Styczeń 2015 roku
Jak to się stało, że pan – człowiek kojarzony w Polsce z sukcesem i wielkim klubem – po Resovii objął rumuński Volei Municipal Zalau? Można było to odebrać jako swego rodzaju degradację. Nie przekona mnie pan, że to silna liga.
Znów wrócę do moich rozmów z prezesem Góralem. Kiedyś uznaliśmy, że wielką wartością dla trenera jest praca w różnych klubach, różnych środowiskach. W tamtym momencie nie miałem żadnej innej oferty. Pojawiła się z Rumunii. Chciałem jak najszybciej pracować, dlatego ją zaakceptowałem i dziś uważam, że była to najlepsza rzecz, jaką mogłem zrobić. Z perspektywy trenera, bo z perspektywy finansów już niekoniecznie.
Nie płacili?
Zawodnicy nie otrzymali wypłaty. Ja dostałem jedną. Mimo tej sytuacji udało nam się sięgnąć po wicemistrzostwo kraju. Podpisując umowę, nie patrzyłem aż tak bardzo na pieniądze, były dla mnie sprawą drugorzędną. Wiedziałem, że klub ma swoje problemy i moja praca w nim nie skończyła się pod tym względem dobrze. Ale nie żałuję podjętej wtedy decyzji.
Kolejny aspekt pracy w Rumunii – sędziowie. W Polsce był już system challenge, ale tam nie funkcjonował. Arbitrzy popełniali ogromną liczbę błędów, co rodziło frustrację i bezsilność. Gdy grało się z Galati, czyli najbogatszym rumuńskim klubem i jedynym, który miał wtedy prywatnego sponsora, to w ich hali nie dało się wygrać. Po prostu. Mogliśmy mieć przewagę, być lepsi, ale i tak sędziowie w końcówkach setów wyczyniali cuda. Chyba do dziś mam wycinki, fragmenty spotkań na wideo, gdzie widać jak na dłoni, co wydarzyło się na boisku, a mimo to coś innego pokazywali arbitrzy. To było niewiarygodne. Ale z drugiej strony – cztery, pięć najlepszych zespołów z Rumunii grało naprawdę na niezłym poziomie. Podobnie wyglądała sytuacja w Czechach, gdzie w ubiegłym sezonie prowadziłem Ceske Budejovice [Kowal sięgnął po mistrzostwo Czech – przyp. red.]. Obie te ligi są otwarte na obcokrajowców, co dobrze wpływa na poziom.
Porozmawiajmy o początkach. Co sprawiło, że Andrzej Kowal nie został lepszym siatkarzem?
Miałem poważny problem z odcinkiem lędźwiowym kręgosłupa i kiedy podpisałem umowę z Górnikiem Radlin, rozegrałem tam ledwie kilka spotkań na początku rozgrywek. Nie dotrwałem nawet do połowy rundy. Pojawił się tak mocny ból, że musiałem przerwać granie. Później wróciłem, ale nie byłem już w stanie trenować na 100%. Pewne znaczenie miał też odpowiedni wybór klubów. Kiedy przeniosłem się do Rzeszowa na studia, bardzo chciałem grać na wysokim poziomie w Resovii, ale posypała się sytuacja organizacyjno-finansowa klubu i zespół wypadł z najwyższej klasy rozgrywek. Gdybym wtedy trafił do stabilnej drużyny, mogłoby to wszystko potoczyć się inaczej.
Jakie ma pan najpiękniejsze wspomnienie z czasów zawodniczych?
Świetnie wspominam czas w reprezentacji Polski juniorów, prowadzonej przez trenera Bronisława Orlikowskiego. Ten okres otworzył mi drzwi na świat. Polska wyglądała wtedy trochę inaczej. Jeździliśmy na turniej do Dachau pod Monachium, były też wyjazdy do Włoch, do trenera Aleksandra Skiby, który prowadził wtedy pierwszą reprezentację Italii. To był niesamowity przeskok. Widzieliśmy wokół siebie inny świat, każdy z nas, młodych chłopaków, czuł się jak w niebie.
Był październik 2004 roku, gdy zaczął pan pracę trenerską w Resovii. Przez trzy lata był pan asystentem Jana Sucha, który – takie mam wrażenie – jest dziś trochę postrzegany jak w piłce nożnej odbierany był od pewnego czasu Franciszek Smuda. Bardziej przez pryzmat anegdot i kontrowersyjnych opinii, niekiedy rubasznych żartów. Jaki to wtedy był człowiek i trener?
Dużo się od niego nauczyłem, choć na pewno nie byłem w stanie nauczyć się równie dobrze liczyć. Trener Such już przed sezonem, mimo że jeszcze nie zaczęliśmy pierwszego meczu, wiedział, kto z kim ma szansę, kto raczej nie ma szans i jak to może się wszystko potoczyć. Często się sprawdzało. Pamiętam też, że bardzo dobrze grał w karty. A co do kwestii sportowych – miał naprawdę bardzo dużą wiedzę trenerską, choć pamiętajmy, że wtedy w siatkówce jeden trener odpowiadał praktycznie za wszystko. Dopiero później pojawiały się specjalizacje. Such był wychowany na starszej szkole. Myślę, że gdyby pracował dziś i miał do dyspozycji jakościowy i rozbudowany sztab, a on mógłby skupić się na rzeczach, w których był najmocniejszy, jego wartość byłaby jeszcze większa.
Co było kluczem do tego pierwszego mistrzostwa Polski Resovii w XXI wieku, wywalczonego w sezonie 2011/2012, gdy był pan już pierwszym trenerem?
Kilka aspektów. Podwaliny pod bardzo silną drużynę zbudowaliśmy już wcześniej. Nie było dużej rotacji, wielu zmian w składzie. Doszedł do nas rozgrywający Lukas Tichacek, był Georg Grozer, mieliśmy Olega Achrema. Mieliśmy liderów, na których budowaliśmy jakość. Czułem bardzo duże zaufanie ze strony prezesa Górala oraz cierpliwość kibiców. W fazie zasadniczej szło nam różnie, ale potrafiliśmy świetnie przygotować się do play-offów.
Wygranie wtedy mistrzostwa było pierwszym takim wyjątkowym momentem, ale jeden tytuł o niczym nie świadczy. Udało nam się to powtórzyć, a kiedy w sezonie 2013/2014 straciliśmy mistrzostwo, daliśmy radę rok później je odzyskać. To było chyba, patrząc z dzisiejszej perspektywy, największą wartością, bo pokazuje, że długofalowo szliśmy w dobrym kierunku.
Kiedy pana Resovia była bliżej wygrania Ligi Mistrzów? W 2015 roku, gdy dość gładko przegrała wielki finał 0:3 z Zenitem Kazań, czy rok później, gdy ulegliście temu samemu rywalowi, ale w półfinale, 1:3, po zaciętej walce?
Myślę, że w tym drugim przypadku. W 2015 roku, w berlińskim finale, były lepsze momenty, ale dużo traciliśmy w elemencie przyjęcia zagrywki. W trzecim secie Zenit miał serię kilku punktów, przez co straciliśmy dużo pewności siebie. Rok później mieliśmy już więcej doświadczenia, turniej finałowy rozgrywano wtedy w Krakowie. Pamiętam, że w tamtym półfinale wygraliśmy pierwszego seta, a w drugim też byliśmy bardzo blisko. Szkoda, ale gdybyśmy wtedy ich pokonali, trudno powiedzieć, co by się wydarzyło w finale.
Mecz Zenit – Resovia z 2016 roku. W ataku Wilfredo Leon, w bloku Bartosz Kurek
Gwiazdą Zenita był wtedy Wilfredo Leon. On opowiadał mi kiedyś, że kiedy przyleciał z Kuby do Polski i ćwiczył z Resovią, chciał grać w tym klubie, ale nie udało się dojść do porozumienia odnośnie do jego zarobków. To prawda?
Tak. Leon przez rok mieszkał w Rzeszowie. Trenował pod okiem Andrzeja Zahorskiego, on go przygotowywał fizycznie na wyzwania w siatkówce europejskiej. Wilfredo ćwiczył z drugim zespołem. My mieliśmy szeroką kadrę i gdybyśmy go dołączyli, byłoby ciężko o właściwą organizację treningu. Andrzej Grzyb, reprezentujący wtedy interesy Leona, zaproponował nam zakontraktowanie go. W grę wchodziły mniejsze pieniądze niż te, które później dostał w Kazaniu, ale mimo wszystko chodziło o bardzo wysokie zarobki. Nikt w Resovii wtedy tyle nie inkasował. Po prostu uznano, że byłoby to zbyt duże ryzyko.
Gdy robiłem kilka lat temu, jeszcze dla „Przeglądu Sportowego”, duży wywiad z Adamem Góralem, przekonywał mnie, że w siatkówce, żeby odnieść sukces, należy zbudować szeroki skład, nie tylko bardzo mocną pierwszą szóstkę. Pan w kilku wywiadach wspominał, że właśnie to miało spory wpływ na sukcesy Resovii w poprzedniej dekadzie. Dziś to wciąż najlepsza strategia na budowanie bardzo mocnego klubu? Mam wrażenie, że np. we Włoszech często działacze skupiają się na topowych graczach do szóstki, a na ławce są dużo słabsi siatkarze.
Ja ciągle uważam, że szerszy skład może tylko pomóc. Oczywiście, trzeba bardzo mądrze dobierać zawodników, bo mało jest graczy na wysokim poziomie, którzy będą akceptować sytuację, że mniej grają i często wchodzą na boisko z ławki rezerwowych. To jest trudne, ponieważ tacy ludzie to z reguły indywidualiści, myślący przede wszystkim o swojej karierze i swoim poziomie, a mniej o zespole. Nie powiem, że zawsze, ale często tak jest.
Nie ma jednej drogi do sukcesu, do mistrzostwa. Gdy patrzę na mój Gorzów, dochodzę do wniosku, że nie było w tym sezonie wygranego przez nas spotkania, gdzie zwyciężylibyśmy w zasadzie jedną szóstką. Spójrzmy na ZAKS-ę. Przez wiele sezonów wojowała, wykorzystując niemal wyłącznie podstawowy skład. Wygrali wszystko, udało im się, ale kiedy przyszła jedna kontuzja, przegrali mistrzostwo. Szeroki skład zabezpiecza, daje bardzo duży wentyl bezpieczeństwa, a w siatkówce ma to ogromne znaczenie.
Jaki jest cel Cuprum? Zaczęliście ten sezon naprawdę dobrze, ostatnio jest gorzej, ale wciąż macie siedem punktów przewagi nad trzema drużynami na pozycjach spadkowych.
Zanim podpisałem umowę, powtarzałem szefom klubu, że celem numer jeden powinno być utrzymanie. Spadają trzy drużyny, a my mamy nowy zespół, z nowym rozgrywającym. Stwarzanie nadmiernych oczekiwań byłoby dużym błędem. W pierwszym sezonie należy utrzymać zespół, a później rozwijać się organizacyjnie i sportowo. Skoro pierwszy raz od wielu lat spadają trzy kluby, to ryzyko jest bardzo duże. Ja przynajmniej tak do tego podchodzę. Podpowiada mi to doświadczenie: patrzę na potencjał zespołu oraz na sytuację w lidze. Nie zdziwi mnie, jak do ostatnich meczów będziemy walczyć o utrzymanie.
Kowal jako trener Cuprum
W tej chwili w PlusLidze jest 16 zespołów, w kolejnym sezonie będzie ich 14. To właściwa liczba?
Uważam, że stworzenie 12-zespołowej PlusLigi oraz 12-zespołowej, bardzo mocnej i profesjonalnej I ligi byłoby dla polskiej siatkówki świetnym rozwiązaniem.
Jakim siatkarzem jest pana syn, Michał? Ma 23 lata, podobnie jak pan przed laty jest przyjmującym i po powrocie ze studiów w USA występuje od tego sezonu w I-ligowym AZS AGH Kraków.
Trudno powiedzieć, bo on właściwie zaczyna teraz poważne granie. Myślę, że wszystko przed nim. Spędził cztery lata na uniersytecie Penn State i nauczył się tam wielu wartości. Amerykańska siatkówka funkcjonuje inaczej niż nasza. W Polsce w zawodowych klubach, w profesjonalnej lidze wartością nadrzędną jest wygrywanie, a drugą dopiero rozwój. W Stanach, na studiach, to rozwój jest najważniejszy. W USA na uczelniach drużyny funkcjonują prawie jak profesjonalne kluby, ale zawodnicy generalnie nie zarabiają pieniędzy. To się powoli zmienia, na przykład w futbolu amerykańskim, gdzie pojawiają się kontrakty, ale siatkówka jest amatorska.
Moim zdaniem to jest super, bo sprawia, że w trudnym wieku, gdy młodzież nie wie, w jakim kierunku podążać, ci ludzie są znakomicie przygotowywani do prawdziwego życia. Michał rozwinął się w USA jako człowiek, a to, jak będzie dalej się prezentował, zależy tylko od niego. Uważam, że jest bardzo dobry technicznie, ale na pewno będzie musiał dostosować się mentalnie do wymogów polskiej siatkówki.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA: