Therese Johaug jest jedną z największych biegaczek narciarskich w dziejach. To fakt, nie da się z nim dyskutować. Ponad dwa lata temu skończyła jednak karierę. Teraz wraca i już dziś czeka ją pierwszy start w Pucharze Świata. Celem Norweżki są mistrzostwa świata w jej ojczystym Trondheim, tam chce zdobyć złoto. I, patrząc na to, że z miejsca wyprzedza rywalki z kadry nawet o minuty – pewnie je zdobędzie. Sama mówi zresztą wprost: “nie zadowoli mnie miejsce w pierwszej piątce”.
Therese Johaug. Powrót mistrzyni do rywalizacji
Koniec dla dziecka
W 2022 roku Therese Johaug wreszcie dopięła swego. Choć pierwsze wielkie sukcesy w karierze odnosiła już przy okazji igrzysk w 2010 roku – złoto w rywalizacji sztafet – to na indywidualne mistrzostwo olimpijskie czekała kolejnych 12 lat. W Soczi wywalczyła srebro na 30 kilometrów i brąz na „dyszce”. W Pjongczangu – do czego jeszcze wrócimy – nie startowała. I wreszcie przyszedł Pekin.
Tam Therese pokazała, jak wielką jest biegaczką.
W biegach dystansowych zgarnęła złotego hat-tricka. Wygrała i na 10 kilometrów klasykiem, i na 15 w biegu łączonym, dwoma stylami, i wreszcie na koronnym dystansie – 30 kilometrach stylem dowolnym. Tylko w tym pierwszym rywalki były blisko. A właściwie jedna z nich – Finka Kerttu Niskanen wydawała się w pewnym momencie nawet biec po mistrzostwo olimpijskie, miała kilka dobrych sekund przewagi nad Therese. Ale ta zaliczyła wielki zryw i wygrała o… cztery dziesiąte sekundy. Minimalnie, ale jednak.
– Ta wygrana znaczy dla mnie niesamowicie wiele – mówiła Johaug po pierwszym złocie, na 15 kilometrów. – Musiałam czekać osiem lat, by dostać kolejną szansę. Teraz czuję wielką ulgę, że udało mi się osiągnąć mój cel. W ten medal zostało włożonych niesamowicie wiele godzin treningów i naprawdę długi okres, który spędziłam z dala od domu.
Sezon olimpijski – zgodnie z tym, co zapowiadała wcześniej – był jej ostatnim. Karierę skończyła ze 171 podiami w Pucharze Świata i równą setką zwycięstw. Zdobyła trzy duże i pięć małych Kryształowych Kul. Na mistrzostwach świata wygrywała 14 razy, a ogółem medali ma z nich 19. W Tour de Ski zaliczyła trzy triumfy. No i wreszcie ma sześć medali z igrzysk – cztery złota, srebro i brąz.
Kariera kompletna. Właściwie, gdyby nie istniała Marit Bjoergen, można by napisać, że największa w dziejach.
Nie dziwiło, że ją skończyła. Co prawda widać było, że ma jeszcze sporo w nogach, ale sama powtarzała, że chce założyć rodzinę, a po latach żyłowania się dla sportu, zasłużyła na odpoczynek. – Główna część mojej kariery już się definitywnie zakończyła. Nie dlatego, że brak mi motywacji, a dlatego, że nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie spróbowała zostać mamą. To pragnienie było zbyt duże – mówiła.
Z rodziną nie kłamała – w maju zeszłego roku urodziła córkę (Kristin, imię nadane po części na cześć maskotki zimowych igrzysk z Lillehammer w 1994 roku), a na przełomie 2023 i 2024 roku wzięła ślub z wieloletnim partnerem, byłym wioślarzem – Nilsem Jakobem Hoffem. O ślubie mówiła prasie, że to będzie „ostra, typowo norweska impreza”. Widać nie tylko w sporcie Therese wyznawała zasadę, że jak coś robić, to na całego.
Spróbowała też swoich sił jako ekspertka telewizyjna, choć przyznawała, że dziwnie jej z tej strony ekranu. Ale w międzyczasie cały czas trenowała. Po urodzeniu też szybko wróciła do sportu, biegała ze specjalnym wózkiem dziecięcym. Kristin często brała więc udział w jej treningach, zresztą bywa, że robi to nadal – choć niekoniecznie wtedy, gdy matka jest na zgrupowaniach kadry. Wówczas córką zajmuje się ojciec.
On bowiem faktycznie skończył już karierę. A Therese uznała, że jednak ma jeszcze coś do zaoferowania światu sportu.
Poparzone usta i ominięte igrzyska
W przeszłości była już w podobnej sytuacji, choć nie z własnej woli. W 2018 roku wracała jednak po przerwie i to takiej, gdy trenować mogła co najwyżej na własną rękę – nie z kadrą. Na trasach Pucharu Świata nie było jej wtedy przez niemal 1000 dni, mało brakowało, a już wówczas zakończyłaby zawodową karierę. Ale po kolei.
4 października 2016 roku Therese Johaug dowiedziała się, że w jej organizmie wykryto zakazaną substancję – clostebol. Dziewięć dni później poinformowała o tym świat, na zorganizowanej przez Norweski Związek Narciarski konferencji. Siedziała tam zapłakana, zrozpaczona i złamana. W niczym nie przypominała siebie z tras biegowych. Kilka dni później zawieszono ją, prowizorycznie, na dwa miesiące. W ich trakcie śledztwo miało wyjaśnić, co właściwie się stało. Choć tak naprawdę zagadki nie było. Całą winę wziął na siebie lekarz kadry, Fredrik S. Bendiksen.
– Jestem odpowiedzialny za fakt, że Therese przyjęła clostebol w kremie Trofodermin. Ona jest niezwykle bezpośrednią osobą i sportowcem, który jest ostrożny i dokładny we wszystkim, co robi. Najważniejszą rzeczą jest dla mnie teraz zrobienie wszystkiego, co tylko mogę, by jej nie ukarano, ponieważ użyła kremu, co do którego zapewniłem ją, że może to zrobić – mówił.
Kremem Norweżka smarowała usta, poparzone od słońca w trakcie zgrupowania we Włoszech. Bendiksen miał w środowisku opinię perfekcjonisty, da się zrozumieć, że Therese po prostu zaufała jego rekomendacji leku. Wszystkim trudno było jednak pojąć, jak to możliwe, że biegaczka, która kilka tygodni wcześniej mówiła w wywiadzie, że „jako sportowiec musi sprawdzać nawet herbatę, którą pije”, nie dostrzegła napisu „doping” na opakowaniu. Dlatego też sprawa nie była tak prosta – Johaug powinna być świadoma tego, co zażywa.
Opakowanie leku Trofodermin, gdy stosowała go Therese Johaug. Fot. TV2
Nikt w Norwegii jednak nie oskarżał Therese o świadomy doping. Raczej o ogromne niedopatrzenie, błąd ludzki. Norwegowie szybko rozgrzeszyli swoją gwiazdę i ulubienicę – bo taki status ma tam Johaug. Lubiana była właściwie od zawsze bardziej niż na przykład Marit Bjoergen. Bo była ładna, młoda, swojska, wesoła, typowo norweska. Ludzie to doceniali. Dlatego z dopingu i możliwego zawieszenia Therese zrobiła się w kraju sprawa o wadze narodowej.
Norweski wymiar sprawiedliwości zawiesił ją na 13 miesięcy. Idealnie dobrany wymiar kary – nieco ponad minimum (rok), ale też nie na tyle duży, by miał zakłócić jej przygotowania do igrzysk w Pjongczangu. Therese mogła się z tym pogodzić. Oczywiście, nie wszyscy na świecie dawali wiarę jej tłumaczeniom, ale na to mogła reagować tylko w jeden sposób – powtarzać, że nie zażyła tej substancji umyślnie. I tak czyniła.
Tym bardziej, że uderzało to w wizerunek Norwegów ogółem, bo ci mieli na głowie już dwie inne afery.
Po pierwsze, sprawę Martina Johnsruda Sundby’ego, który również został zdyskwalifikowany, ale za przyjęcie zbyt dużej dawki (legalnych) leków na astmę. A po drugie kwestię podawania tychże środków nawet zdrowym sportowcom, w tym juniorom. Co w teorii nie jest zabronione, ale dość mocno nagina kwestie moralne. Zresztą Johaug odgrywała w niej ważną rolę – przyznała, że jej samej zdarzało się takie brać, choć astmy nie ma. Pełniły one rolę prewencyjną, miały zapobiec jej potencjalnemu rozwojowi, tak to uzasadniano.
Dlatego gdy Therese dodatkowo wlepiono zawieszenie, Norwegię zabolało to jeszcze mocniej. I jeszcze mocniej wstawiła się za Johaug. Wsparcia udzielali jej ludzie na ulicy, profesorowie, nawet były premier. Dziennikarze – którzy normalnie powinni się na nią rzucić – też jej nie atakowali. Wszyscy dali tam wiarę jej słowom i czekali, aż wróci do startów i pobiegnie po medale na igrzyskach z 2018 roku. Therese niczego nie zarzucano. Co prawda temat żył przez wiele miesięcy, ale nie na zasadzie „Czy jednak brała?”, a „Jak to możliwe, że popełniono taki błąd?”. W Google Maps tworzono mapki z trasami, jakimi poruszał się lekarz. Robiono reportaże. Wywiady. Analizy.
Ale w gruncie rzeczy odpowiedzi nie było. Ot, po prostu błąd, wielki, ale każdemu się zdarza. Pozostało za niego odpokutować. Tak powtarzali sobie Norwegowie i sama Therese. Aż w sprawę włączyła się Międzynarodowa Federacja Narciarska i Snowboardowa (FIS).
Jej przedstawiciele uznali bowiem, że coś im w tym wszystkim śmierdzi. Skierowali więc sprawę do Trybunały Arbitrażowego ds. Sportu, uznając, że dyskwalifikacja Norweżki jest za mała. A Trybunał mógł zarządzić wyrok nawet do czterech lat. Therese mogła się bać, ale powtarzała, że na nic nie ma już wpływu.
– Gdy się obudziłam, miałam w głowie jedynie dwie litery: O i G. Olympic Games. Będę ciężko trenować i postaram się ogromnym wysiłkiem przygotować do powrotu. Nauczyłam się skupiać na rzeczach, które naprawdę mogą na mnie wpłynąć. Co mogę zrobić, to trenować dobrze i przygotować się w najlepszy możliwy sposób. Jaki będzie wyrok – na to nie mogę wpłynąć – mówiła.
Trenowała poza kadrą, na własną rękę. No, prawie. Ścigała się z koleżankami z reprezentacji (poza oficjalnymi treningami jak najbardziej mogła to robić), dostawała też rady od trenerów. Cały program miała rozpisany pod igrzyska… na które nie pojechała. Bo ostateczny wyrok brzmiał: 18 miesięcy. Skończyć miał się w kwietniu 2018 roku, niedługo po igrzyskach, ale za późno, by powalczyć o choćby jeden medal.
– Nie zakończę mojej walki dopóki nie stanę ponownie na linii startowej. Teraz celem są mistrzostwa świata w 2019 roku w Seefeld. Ta kara jest niesprawiedliwa, boli mnie przez nią serce. Nie wiem, co przyniosą najbliższe dni. Muszę ochłonąć. Jestem kompletnie rozbita. Wszystkie moje plany i marzenia legły w gruzach. Zwłaszcza start na kolejnych igrzyskach. Przygotowując się do nich, trenowałam tak intensywnie, jak nigdy wcześniej w karierze. Zrobiłam wszystko, co mogłam. Udałam się do fachowca, który dał mi maść. Gdy zapytałam, czy w składzie znajdują się środki dopingujące, usłyszałam, że nie – mówiła, po ogłoszeniu ostatecznego wyroku.
Therese Johaug na konferencji prasowej w kwietniu 2018 roku. Fot. Newspix
Brzmi jakby od razu pogodziła się z losem i postanowiła walczyć? A nie do końca tak było. Ba, myślała nawet o zakończeniu kariery, była rozbita. W dodatku w czasie jej zawieszenie w krótkim czasie zmarły jej dwie bliskie przyjaciółki, to tylko spotęgowało negatywne myśli. Pomógł jej chłopak, pomogły wyniki wewnętrznych „sparingów”, gdzie niedługo przed igrzyskami pokonała Marit Bjoergen, a ta potem zdobyła złoto. Widziała, że nadal jest mocna, mimo że od dawna nie trenuje z kadrą. Dyskwalifikacja paradoksalnie – jak mówiła – dała jej też inną perspektywę. Pokazała, że sport, narty to nie wszystko w jej życiu. Że może cieszyć się też innymi rzeczami.
– Jestem zdrowa. Otaczają mnie dobrzy ludzie. To najważniejsza rzecz – powtarzała. I może dlatego w 2022 roku skończyła karierę, choć mogła jeszcze wygrywać.
Ale w 2018 ostatecznie tego nie planowała. Wtedy chciała udowodnić wszystkim, że mimo zawieszenia i nieobecności na igrzyskach, wciąż jest najlepsza na świecie.
Wielka nawet… na bieżni
Tak naprawdę Therese Johaug na trasach biegowych pojawiła się już w kwietniu 2018 roku. Stanęła na starcie Skarverennet, biegu tradycyjnie kończącego sezon narciarski w Norwegii. Jej trener mówił wówczas, że „jej dyspozycja jest na bardzo wysokim poziomie. Pojawiają się opinie, że jej dyspozycja jest w lepszej formie niż przed zawieszeniem. Zgadzam się z tym”. Pytanie brzmiało czy pół roku później – gdy zacznie się nowy sezon – Norweżka wciąż będzie sobą.
Innymi słowy – czy będzie dominować. Okazało się, że tak, nawet bardziej niż wcześniej.
W sezonie 2018/19 zgarnęła wszystkie trzy złota mistrzostw świata na dystansach. Dwa lata później powtórzyła ten sukces, dokładając do tego złoty krążek w sztafecie. W sezonach 2018/19, 2019/20 i 2021/22 zdobywała Kryształowe Kule. Właściwie gdy stawała na starcie biegu dłuższego niż sprint, było oczywiste, że wygra, o ile tylko nie wydarzy się nic nieprzewidzianego. I zwykle tak właśnie się to kończyło.
W międzyczasie zaczęła też biegać… na stadionie. W 2020 roku – gdy pandemia wyhamowała nieco sport międzynarodowy – pojawiła się w mistrzostwach Norwegii na bieżni, wystartowała na 10000 metrów i została mistrzynią kraju, dwukrotnie dublując przy tym wicemistrzynię. Rok później wystartowała za to w mityngu Impossible Games i tam, kierowana światłami, wskazującymi jej czas, wybiegała czas 31:40.96 s. A dodajmy, że biegła sama, bez innych rywalek, a do tego w zwykłych maratońskich butach, nie lekkoatletycznych kolcach, bo te drugie mogłyby zaszkodzić jej nogom. Owszem, może nie miała poprawnej techniki, może było widać braki. Ale szybkość? Jak najbardziej, jeszcze jak.
Wiadomo, w światowej stawce furory by nie zrobiła. Ale w europejskiej – gdyby tylko trochę potrenowała – spokojnie mogłaby powalczyć o medal mistrzostw Starego Kontynentu. Ba, w 2018 roku byłaby nawet złota.
Taki rezultat był tylko kolejnym dowodem na to, jak znakomitą biegaczka jest Therese i to niezależnie od tego czy zimą na nartach, czy latem na bieżni. Ba, w Norwegii w efekcie rozpętała się dyskusja, czy Johaug nie spróbuje stać się członkinią nie tak znowu szerokiego grona osób, które startowały na igrzyskach i latem, i zimą. W końcu swoimi biegami wypełniła norweskie minimum olimpijskie na 10000 metrów. Ale wiadomo było, że najpierw musi przyjść Pekin, dlatego debatowano nad Paryżem. Sama Therese powtarzała jednak, że to tylko zabawa.
Choć myślała nawet o tym, by wystąpić w jednym z mityngów Diamentowej Ligi – w Szwecji – ale nie mogła, bo… organizatorzy mają tam zasadę, że nie zapraszają osób zawieszonych za doping. Cóż, trochę szkoda, ale wypada to uszanować. Zresztą tak właśnie postąpiła Johaug, która ostatecznie z bieżnią się rozstała, bo czekały na nią zimowe igrzyska w Pekinie – główny cel nie tylko tamtego okresu, ale i całej jej kariery.
– Myślę, że nawet gdybym wypełniła minimum na te igrzyska [musiałaby poprawić się jeszcze o 15 sekund – przyp. red.], to występ tam nie jest dla mnie realny. Już za późno, by się temu poświęcać, świat jest zbyt dobry. Wracam do treningu narciarskiego. Zimą mam mistrzostwa świata w Oberstdorfie, tam chciałabym wygrywać. Myślę jednak, że na bieżnię jeszcze wrócę. Fajnie jest dać sobie od czasu do czasu taki bodziec – mówiła wówczas.
Zaczęła więc treningi do Pekinu. A tam, jak już wiemy, była absolutnie najlepsza. Niedługo później odeszła ze świata biegów narciarskich. Mówiła, że na dobre. Słowa nie dotrzymała.
Teraz bowiem wraca. I zapowiada się, że znów będzie klasą sama dla siebie.
Czy bez tego złota będę szczęśliwsza?
Wszystko tak naprawdę zaczęło się już w marcu. Therese wystartowała wtedy w biegu na 30 kilometrów w Lillehammer i zdemolowała wszystkie rywalki. Drugą na mecie Amerykankę Sophię Laukli wyprzedziła o… niemal trzy minuty. – Myślałam, że będzie gorzej, a chyba jestem w nie najgorszej formie – żartowała potem na mecie. Niedługo potem powiedziała znacznie więcej. A przede wszystkim – jedną rzecz.
– Chcę i liczę, że tam będę – stwierdziła, zapytana, czy myśli o starcie w mistrzostwach świata, które w tym sezonie odbędą się w Trondheim. – Ale czeka mnie dużo pracy – dodała, tonując nastroje. Opowiadała też, jak to leżała w łóżku i długo rozmyślała nad tym, czy wracać do kadry. W końcu stwierdziła, że tak, chce tego i planuje to zrobić. Ale wywiad ten niedługo potem… zniknął z Internetu. Sama Therese twierdziła, że przez przeinaczenie jej wypowiedzi.
– Powiedziałam tylko, że chcę, a nie, że na pewno to zrobię, a tak to ujęto. Nie podjęłam jeszcze decyzji, zrobię to w maju – mówiła. Dodawała też jednak, że bardzo kusi ją start na mistrzostwach w ojczyźnie, zwłaszcza że po raz pierwszy ma się tam rozegrać bieg kobiet na dystansie 50 kilometrów. Co jeszcze istotnego powiedziała? Że nie wie, jak zorganizować okres treningowy, szczególnie pod kątem unikania wirusów – jej córka jesienią ma bowiem pójść do żłobka, a wiadomo, dzieci łatwo się od siebie zarażają.
W końcu wymyśliła: już w grudniu – na kilka dobrych tygodni, nawet miesięcy przed MŚ – zamknie się w górskim domku z mężem i córką. Tylko ich trójka i rodzinne życie oraz treningi. Tak Therese Johaug będzie chciała się przygotować do mistrzostw. Ale zanim to nastąpi, czeka ją kilka startów. A już przygotowania do nich były trudne.
Ostatecznie postanowiła poinformować fanów, że wraca w sierpniu. Najpierw trenowała indywidualnie, potem z kadrą. Pomaga jej też mąż, który dobrze zna sportowe życie, a teraz pracuje jako lekarz. Dzielili się obowiązkami tak, by Johaug mogła trenować w spokoju. Bywało też, że to Hoff musiał wziąć na siebie właściwie wszystko – choćby początkiem października, gdy Therese jechała na zgrupowanie z kadrą. Ale i dla niej był to trudny okres, ba, nawet płakała, bo pierwszy raz na dłuższy czas rozstawała się z córką.
Na co dzień trenuje jednak z nią. Bywało, że na trasach nartorolkowych miała nie tylko potrzebny do treningów sprzęt, ale i dziecięcy wózek. Ale Therese ma pełne wsparcie wszystkich w norweskim teamie. W tym… Marit Bjoergen, która aktualnie jest asystentką Sjura Ole Svarstada, trenera kadry Norweżek i byłego szkoleniowca Therese. Gdy Johaug zaczęła trenować z kadrą, ulubionym temat fotoreporterów były zdjęcia jej i Marit. Dwie wielkie rywalki, koleżanki, a wreszcie trenerka i zawodniczka.
Szybko okazało się jednak, że Therese właściwie nie potrzebuje, by ktokolwiek ją trenował. Po przygotowaniach, które odbywała w dużej mierze samodzielnie, nadal przerastała rywalki z kadry. Mathilde Myrhvold mówiła w rozmowie z NRK, że gdy chciała z Johaug porozmawiać w trakcie biegu, chwilę się udało, ale w końcu musiała zwolnić, bo jej tętno było po prostu za wysokie. Therese z miejsca była poza zasięgiem koleżanek.
– Myślałam, że się zasiedziałam, ale okazało się, że jest we mnie nadal nieco ognia. Jak jednak będzie, gdy stanę na starcie dłuższego biegu, zobaczymy dopiero na początku sezonu. To co innego niż treningi – mówiła Therese na konferencji prasowej. I ten start sezonu wreszcie przyszedł – w poprzedni weekend, jeszcze przed inauguracją Pucharu Świata, w zawodach w Beitostoelen, gdzie Norwegowie otwierali sezon.
Jaki był wynik?
Therese w biegu na 10 kilometrów wygrała z rywalkami o niemal minutę. Gazety i portale internetowe z miejsca rozpisywały się o tym, używając słów takich jak „zmiażdżyła” czy „znokautowała”. Bo w sumie tak właśnie było – Johaug pokazała, że jest absolutnie fenomenalna. Jakby dwóch lat przerwy w ogóle nie było. Jakby w międzyczasie nie urodziła dziecka. Jakby nie miała na karku 36 lat.
Therese Johaug po wygranej w Beitostoelen. Fot. Newspix
Choć ona sama zapewnia, że nadal ma wielkie rezerwy i to… chyba najbardziej w tym wszystkim przerażające, z perspektywy jej rywalek patrząc. Wiadomo przynajmniej tyle, że tym ostatnim nie planuje odbierać Kryształowej Kuli. Jej terminarz ma być okrojony. Pojawi się w Ruce – to już dziś – a potem planuje jeszcze starty w Lillehammer. W styczniu ma wziąć udział w mistrzostwach Norwegii, możliwe też, że pojedzie do Davos, jeszcze przed świętami. I to tyle.
Wiadomo, coś może się zmienić. Ale Therese nie ma zamiaru się żyłować. Jej celem są mistrzostwa świata i bieg na 50 kilometrów. To tam chce wygrać i mówi to wprost.
– Gdybym powiedziała, że zadowoli mnie miejsce w najlepszej piątce, nie byłabym szczera, patrząc na to, ile osiągnęłam. Marzy się o złocie mistrzostw świata, muszę to powiedzieć. Zobaczymy, czy uda mi się to osiągnąć. Trudno było mi zakończyć karierę przed dwoma laty. Odeszłam, bo chciałam być matką, a nigdy nie wiadomo, ile czasu może zająć próbowanie osiągnięcia tego. Teraz jednak musiałam zapytać samą siebie: „Czy bez tego złota będę szczęśliwsza?”. Odpowiedź brzmiała: nie, nie będę. Dlatego wróciłam. Forma jest dobra, więc czemu nie spróbować? – pytała dziennikarzy.
No właśnie, czemu nie spróbować? Mistrzostwa za kilka miesięcy, Therese faktycznie jest w formie, złoto – ba, może nawet kilka – wydają się być jej pisane. O ile wszystko pójdzie dobrze, izolacja faktycznie uchroni od chorób i nie przydarzą się żadne kontuzje. Bo Johaug w formie i bez zmartwień to Johaug wygrywająca. Zresztą wszyscy już zadają sobie pytanie – czy tylko na mistrzostwach świata? Czy może też na igrzyskach olimpijskich, które przecież ledwie rok później?
Therese mówi: nie, po Trondheim to definitywnie koniec.
Ale nawet jej mąż twierdzi, że nigdy nic wiadomo. Więc może znów padnie pytanie: „Czy bez tego złota będę szczęśliwsza?”. I dopiero od odpowiedzi na nie, będzie zależało, co zrobi Norweżka.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj też: