Reklama

Chris Hoy umiera. I uważa, że jest szczęściarzem

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

05 listopada 2024, 11:13 • 21 min czytania 16 komentarzy

Ma sześć złotych medali igrzysk olimpijskich. Już po czwartym z nich otrzymał tytuł szlachecki. W Wielkiej Brytanii został prawdziwą legendą sportu. W domu niezmiennie czeka na niego żona i dwójka dzieci. Chris Hoy od zawsze uważał się za człowieka spełnionego. Mógł robić to, co kochał i na tym zarabiać oraz spełniać marzenia. Założył szczęśliwą rodzinę, która nie miała właściwie żadnych problemów. Aż do ubiegłej jesieni. To wtedy dowiedział się, że jest chory i nie ma już możliwości wyleczenia. Wiele się jednak nie zmieniło. Bo Chris dalej uważa, że jest szczęściarzem.

Chris Hoy umiera. I uważa, że jest szczęściarzem

Chris Hoy i jego historia. Mistrz olimpijski walczy z rakiem

Ile czasu mi zostało?”

To był wrzesień ubiegłego roku. Chris Hoy pewnie pamięta to wszystko, jakby działo się dziś. A może wręcz przeciwnie – obraz w jego wspomnieniach jest zamglony, szczegóły stają się niewyraźne, a z całej sytuacji zostają tylko emocje. To dwie możliwe reakcje na wiadomość, która zmienia całe życie. A przy tym mówi, że najpewniej niewiele ci go zostało.

Chris początkowo myślał, że naciągnął mięsień ramienia w trakcie treningu. Nic szczególnego, dla byłego profesjonalnego sportowca to całkowicie normalna sprawa. Co prawda nie dźwigał wtedy wielkich ciężarów, ale też karierę skończył już ponad dekadę wcześniej, a na karku z kolei ma niemal 50 lat. Uraz mógł się przytrafić, ciało w końcu z wiekiem staje się bardziej kruche. W każdym razie – poszedł do lekarza. Spodziewał się, że dostanie zalecenia odstawienia ciężkich treningów na kilka tygodni.

Zamiast tego usłyszał, że ma w ramieniu guza.

Reklama

Dwa dni później znów był u lekarza, a ten przedstawiał mu wyniki dodatkowych badań, które zlecono po wykryciu nowotworu. Tym razem u jego boku była żona, Sarra. I ona też słyszała, jak lekarz spokojnym głosem informuje jej męża, że w jego organizmie znaleziono raka prostaty. W czwartym stadium, z przerzutami do kości. A więc za późno, by go wyleczyć. Można jedynie próbować zastopować jego rozwój.

Chris zareagował na tę wiadomość w jedyny możliwy sposób:

Ile czasu mi zostało? – zapytał.
Od dwóch do czterech lat – powiedział doktor.

Później Hoy napisze: „i tak po prostu dowiedziałem się, jak umrę”. W tamtej chwili uświadomił to sobie dobitnie. Poczuł się, jakby miał zwymiotować. Był na skraju ataku paniki. Czuł, że pokój jest za mały, a on nie może oddychać. Wręcz padł na podłogę. Gdyby nie żona, pewnie by się nie uspokoił. Dopiero po chwili mógł kontynuować rozmowę i zapytać o możliwe leczenie.

Kolejne tygodnie? Mnóstwo testów i badań. Codzienne wizyty w szpitalu – każda grożąca załamaniem nerwowym. Bezsenność. I jedno pytanie w głowie: „Jak powiem dzieciom?”. Chris ma dwójkę: dziewięcioletniego wówczas syna, Calluma, i młodszą o trzy lata córkę, Chloe. Razem z żoną zgodzili się, że muszą być z nimi szczerzy. Spokojnie tłumaczyli im, czym jest ta choroba, jak przebiega i jak ma wyglądać leczenie.

Aż w końcu Callum zadał to pytanie.

Reklama

Tato, umrzesz?
– Nikt nie żyje wiecznie. Ale mam nadzieję, że dzięki lekom będę z wami jeszcze długo.

Nadzieja. To właściwie wszystko, co zostało. I wiara w leki. Chris wkrótce rozpoczął chemioterapię. Callum bał się, że jego tata straci włosy, więc ten zaczął nosić czapkę. Zresztą miał też inny powód, bo chciał to wszystko zachować w tajemnicy, żeby media nie nękały jego rodziny. Nie udało się – wiosną wiadomość jakoś przedostała się do dziennikarzy. Dopiero wtedy Brytyjczyk oficjalnie ogłosił, że ma raka. Ale wtedy jeszcze nie poinformował, że jest on nieuleczalny, a możliwe są tylko remisje.

Dlatego, gdy pojawił się na igrzyskach w Paryżu w roli komentatora, niektórzy gratulowali mu, że tak dobrze wygląda i poradził sobie z chorobą. A on nie wiedział, co odpowiedzieć, bo w każdej takiej chwili coś ściskało go za gardło.

Choć trzeba było przyznać – i on sam to wiedział – że faktycznie wyglądał dobrze (zdjęcie główne tego tekstu zostało wykonane właśnie wtedy). Zwłaszcza w porównaniu do stanu sprzed kilku miesięcy. Druga seria chemioterapii wywołała bowiem ostrą reakcję alergiczną, przez co jedna z sesji wydłużyła się dwukrotnie. Na jej koniec czuł się, jakby nie miał sił postawić nawet kroku. Zresztą momentami bywało tak i na co dzień, w domu, bo chemia i emocje to potężne połączenie, któremu trzeba stawić czoła. Sam Brytyjczyk mówił jednak, że bitwy fizyczne to jedno, ta w jego głowie – drugie.

I to one były znacznie trudniejsze.

***

Rak prostaty ma cztery stadia. Całkowicie nieuleczalne jest dopiero to ostatnie. W Polsce codziennie – według raportu „Nowotwory złośliwe w Polsce” z 2021 roku – diagnozę o raku gruczołu krokowego otrzymuje średnio 48 mężczyzn. W Wielkiej Brytanii – ojczyźnie Chrisa Hoya – rak prostaty dotyka 55 tysięcy osób rocznie.

Na ogół nowotwór ten rozwija się u osób po 50. roku życia (99 procent rozpoznań w tej grupie wiekowej), a zwłaszcza po siedemdziesiątce (ponad 50% rozpoznań). Rak prostaty odpowiada w naszym kraju za 10% zgonów spowodowanych nowotworami złośliwymi, około 25% nowo zdiagnozowanych osób ma już przerzuty. W tej grupie często jest za późno na skuteczne leczenie.

***

Szczęściarz

Gdybym mógł cofnąć się w czasie i przeżyć jakiś moment ponownie, byłaby to chwila, gdy poznałem moją żonę. To była przypadkowa noc w Edynburgu, nie chciałem nikogo poznać, nie planowałem wchodzić w związek aż do zakończenia igrzysk w Pekinie, bo myślałem, że będzie to zbyt skomplikowane. Poznał nas ze sobą przyjaciel. Sarra słyszała o Chrisie Hoyu, ale myślała, że jest Chińczykiem. Zaczęliśmy rozmawiać i od razu… było tak, jak ludzie mówią o miłości od pierwszego wejrzenia – wspominał Chris Hoy.

Żona to jego szczęście. Dzieci to jego szczęście. Sukcesy, jakie odnosił – to też jego szczęście. Wszyscy dobrzy ludzie, jakich poznał – również szczęście. Tak przez lata patrzył na życie. – Zawsze czułem się, jakbym był Midasem, miał jego dotyk. Szczęście wszędzie za mną chodziło – mówił.

Chris Hoy z żoną

Chris Hoy z żoną na Wimbledonie 2019. Fot. Newspix

Pierwszy raz poczuł, że go opuściło, gdy urodził się jego syn.

Był wcześniakiem. Przyszedł na świat o 11 tygodni za szybko. Ważył nieco ponad kilogram i pierwszych dziewięć tygodni życia spędził w szpitalu. Chris pamięta, że nie był w stanie myśleć pozytywnie. Nie wtedy. Mówił sobie, że do tej pory życie przynosiło mu tylko szczęśliwe momenty, a świat dąży do równowagi. Więc się nie uda, Callum nie przeżyje. Ale i tym razem dotyk zadziałał. Syna uratowali lekarze. Dziś jest w pełni zdrowym dziesięciolatkiem.

Potem na świat przyszła córka. Rozwijały się też biznesy Chrisa Hoya, którymi ten zajmował się po karierze. Wszyscy w rodzinie byli zdrowi. Ale w końcu przyszedł cios, nowotwór. A potem drugi – stwardnienie rozsiane. Zdiagnozowano je u Sarry, ale Chris przez pierwszy miesiąc od telefonu ze szpitala o tym nie wiedział. Żona nie chciała go obciążać, bo wciąż był w szoku po swojej diagnozie.

W końcu mi powiedziała. To był grudniowy wieczór, Callum i Chloe już spali. Sarra popatrzyła na mnie z pełną powagą i zaczęła mówić. Szybko zorientowałem się, że to coś poważnego. Sarra jest niezwykle silna, a wtedy z trudem przychodziło jej wypowiadać kolejne słowa. „Pamiętasz skan, na który pojechałam miesiąc temu?” – powiedziała ze łzami w oczach. „Myślą, że to może być stwardnienie rozsiane”. Z miejsca się rozpłakałem, po części ze względu na tę wiadomość, a po części dlatego, że nie było mnie przy niej, gdy ją otrzymała – mówił Hoy.

Nie mógł w to uwierzyć. W środku jednego kryzysu jego rodzinie przytrafił się drugi. Podobnie jak jego rak prostaty – nieuleczalny. Na stwardnienie rozsiane nie ma skutecznego leku, są tylko środki hamujące rozwój choroby. U jednych działają lepiej, u drugich gorzej, sama choroba zresztą też może zaatakować w różny sposób i na różnym etapie życia. Nie wiadomo, ile Sarra będzie jeszcze w pełni sprawna. Jeśli chodzi o długość życia – obecnie, biorąc pod uwagę rozwój medycyny, możliwe, że będzie żyć tak długo, jak i bez tej choroby. Ale z jej objawami.

Powiedziała: „Potrzebuję, żebyś pomógł mi przez to przejść”.

Chris więc pomógł. I paradoksalnie fakt, że oboje cierpieli, zadziałał pozytywnie, jakby dwa minusy dały plus. Powiedzieli sobie, że przejdą przez to wszystko razem. Dziś twierdzą, że są szczęściarzami.

Sarra często powtarza: „Jakie szczęście mamy. Oboje chorujemy na nieuleczalne choroby, ale można z nimi walczyć lekami. Nie każda choroba taka jest. Mogło być znacznie gorzej”.

***

Jak podało brytyjskie National Health Service, od momentu kiedy Chris Hoy publicznie opowiedział o swej chorobie, na stronę opisującą jej objawy, weszło ponad trzy razy więcej osób, niż zazwyczaj w podobnym okresie. Odwiedzający dowiedzieli się z niej, że typowe oznaki świadczące o możliwym nowotworze prostaty to dolegliwości ze strony układu moczowego: głównie zaburzenia oddawania moczu i zabarwienie krwią moczu lub nasienia. Poza tym występują też bóle, parcie na pęcherz i powiększenie prostaty.

Badania warto zacząć robić już po 30. roku życia, wtedy raz na dwa lata. Im bliżej pięćdziesiątki, tym bardziej zalecane jest profilaktyczne badanie się raz w roku. Poza tym do lekarza należy udać się w razie występowania jakichkolwiek z przywołanych objawów.

Odpowiednio wczesna diagnoza znacząco zwiększa szanse na skuteczne leczenie nowotworu prostaty. Do wczesnych badań należą oznaczenie poziomu swoistego antygenu sterczowego (PSA), którego stężenie rośnie w wyniku rozwoju nowotworu, oraz badanie per rectum. Więcej badań – w tym rezonans magnetyczny lub USG – może zostać zleconych, jeśli wyniki podstawowych okażą się nieprawidłowe.

***

Kosmita na rowerze

Jak niemal każdy Szkot, twardo stąpa po ziemi. Zresztą trudno się dziwić. Pochodzi z niezbyt zamożnej rodziny. Matka była pielęgniarką, pracowała na nocnych zmianach, a i tak gotowała w domu wszystkie posiłki. Ciężka harówka. Ojciec zresztą też dawał z siebie wszystko. Poza tym, że chodził do pracy, to on jeździł z synem na wszelkie zawody (często nawet na samo południe Anglii) i wspólnie naprawiali oraz ulepszali jego rower. Zazwyczaj wieczorami, rozkładając go na drewnianym stole w kuchni.

Oczywiście dopiero po tym, jak matka Chrisa wyszła do pracy. Bo tego akurat pokazywać jej nie chcieli.

Żadne z rodziców małego Chrisa nie miało jednak wiele wspólnego z kolarstwem. Skąd więc ta pasja? Cóż, w pewnym sensie z przypadku. – Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale ważnym momentem mojego życia stało się obejrzenie „E.T.”, gdy miałem sześć lat. Nigdy wcześniej nie widziałem BMX-a, ale sposób, w jaki można było na nich jeździć, skakać i tak dalej, otworzył mi oczy na to, jak wielką frajdą może być jeżdżenie na dwóch kołach – wspominał Hoy.

Jego pierwszy rower? BMX typu “zrób to sam”. Dziecięcy rower z drugiej ręki, kupiony za pięć funtów, do którego ojciec Chrisa dorzucił nowe hamulce, naklejki i przemalował go na czarno. Hoy go pokochał. Ale z czasem zapragnął lepszej, prawdziwej „maszyny”, czarno-złotego Rayleigh Super Burner. Ten kosztował jednak 105 funtów, a Chris miał znacznie mniej oszczędności. Jak więc zbierał środki? Za każdym razem, gdy w odwiedziny do jego domu wpadł jakiś krewny, czekał, aż w butelce postawionej na stole ubędzie nieco wina i szedł do pokoju, opowiadając o swoim marzeniu. No i klucz programu: na koniec smutno dodając: „ale on kosztuje 105 funtów, a ja mam tylko 2,5”.

Działało bezbłędnie. Po chwili jego oszczędności się powiększały. Zwykle o piątaka.

Gdy miał siedem lat, pojechał na pierwsze zawody. I się zakochał. Kręciła go adrenalina, szybkość, rywalizacja, poznawanie nowych ludzi. Wkrótce podróżował z ojcem po całym kraju. Dobrze pamięta, że tata potrafił być wobec niego twardy. Gdy przegrał kiedyś w półfinale zawodów, bo popełnił błąd, choć wydawało się, że ma już właściwie pewny awans, ojciec wprost powiedział mu: „to twoja wina, zabrakło ci koncentracji”. Na początku go to bolało, potem przyznawał mu rację.

Na ogół jednak nie miał nawet szans niczego popsuć na tym etapie, bo odpadał wcześniej lub był daleko w tyle za rywalami. Nie walczył o najwyższe cele, bo – jak sam wspomina – nie był przesadnie utalentowany, ale to i tak był okres, który do dziś wspomina ze sporym uczuciem. Wkrótce zaczął też startować w MTB, potem wyścigach przełajowych i na szosie, próbował też wioślarstwa i rugby, oba te sporty zresztą bardzo polubił. Nawet po latach mówił, że tęskni za atmosferą szatni, jaką poznał w tamtych dyscyplinach.

Wreszcie trafił jednak na tor.

W 1986 roku Igrzyska Wspólnoty odbywały się w Edynburgu. Widziałem welodrom w telewizji i to obudziło moją ciekawość. Pamiętam, że oglądałem Eddiego Alexandera, gdy zdobywał brąz dla Szkocji. Byłem tym bardzo podekscytowany. Nie przeżyłem jednak żadnego oświecenia, a na pewno nie myślałem: „pewnego dnia pojadę tak na torze po złoto”. Wyścigi jednak kusiły, dlatego zmieniłem BMX-a na inne rowery.

Jak wspomnieliśmy, przeszedł właściwie przez wszystkie możliwe odmiany kolarstwa. Równocześnie pracował w sklepie rowerowym w Edynburgu, żeby móc kupić sobie części do jazdy w kolejnym sezonie. Do tego ciężko harował na treningach. Nadal twierdził, że nie ma wielkiego talentu, ale wierzył, że z porażek może wyciągnąć cenne lekcje.

Jestem wielkim zwolennikiem twierdzenia, że talent to przereklamowane określenie. Zakłada, że możesz machnąć magiczną różdżką i nagle jesteś fantastycznym kolarzem. A to, co się liczy, to praca, którą musisz wykonać, by dotrzeć do tego miejsca – mówił. I kto jak kto, ale on pracował. Trenerzy coraz częściej go zauważali. Powtarzali sobie, że jest taki dzieciak – dobry, może nie wybitny, ale cały czas się rozwija i widać, że kocha ten sport.

A on sam marzył. Ale na miarę swojego dotychczasowego życia. Czyli oszczędnie.

Nie ma mowy, bym jako nastolatek myślał o olimpijskich medalach czy mistrzostwach świata. Gdyby ktoś mi powiedział, że zdobędę sześć mistrzostw olimpijskich, nie byłbym w stanie go zrozumieć. W brytyjskim kolarstwie nie było wtedy kultury sukcesu – istnieli Graeme Obree [zresztą idol Chrisa – przyp. red.] oraz Chris Boardman. I to tyle. Od małego wmawiano nam, że kluczem do szczęścia jest dobra edukacja i niezła praca. Ja jednak odkryłem, że gdy masz pasję i chcesz nad nią pracować, to nie ma powodu, byś nie mógł zrobić z niej swojej pracy – wspominał.

Często przegrywał. Często w siebie wątpił. Często zastanawiał się, czy cokolwiek z tego będzie. Ale mimo tego nigdy, przenigdy się nie zatrzymał. Cały czas pracował, rozwijał się i walczył o swoje. Wkrótce więc znalazł się w kadrze Wielkiej Brytanii w kolarstwie torowym.

Nikt nie mógł przypuszczać, że to początek czegoś absolutnie wielkiego.

***

W przypadku raka prostaty – jak i części spośród innych nowotworów – istnieją grupy ryzyka. Znalezienie się w niej to na przykład kwestia przywołanego już wieku. Ważne są też jednak czynniki genetyczne. Jeśli w czyjejś rodzinie w przeszłości zdarzały się przypadki raka prostaty – zwłaszcza w poprzednich pokoleniach – to dana osoba będzie miała dwukrotnie powiększoną szansę na rozwój tej choroby.

Chris Hoy był w grupie ryzyka właśnie z tego powodu. W 2012 roku raka prostaty rozpoznano u jego ojca, Davida, na ledwie sześć tygodni przed igrzyskami w Londynie, gdzie młodszy z Hoyów znów miał walczyć o złoto. Zrobiono to jednak na tyle wcześnie, że nowotwór okazał się wyleczalny, a David żyje do dziś. Na raka prostaty chorował też dziadek Chrisa, a jego wujek – Derek, brat ojca – zmarł na raka mózgu w wieku 58 lat.

W Wielkiej Brytanii badania na raka prostaty – nawet dla osób w grupie ryzyka – nie są wykonywane, jeśli pacjent nie ukończył 50 lat, chyba że są do tego wskazania związane z dolegliwościami. Chris ani nie jest po pięćdziesiątce, ani nie wykryto u niego żadnych z typowych dla tego nowotworu objawów. W Polsce jest inaczej – osoby z rodzin o zwiększonym ryzyku zachorowalności mogą skorzystać z oferowanej przez Narodowy Fundusz Zdrowia opieki, w ramach której otrzymać da się skierowanie do odpowiednich poradni. Warto z takich możliwości korzystać.

***

Nigdy o tym nie marzyłem”

W 1999 roku Chris Hoy zaczął jeździć na międzynarodowe imprezy. Niespodziewanie w jednym z Pucharów Świata wywalczył srebro. Potem krążek dokładnie tego samego koloru zgarnął – wraz z kolegami, w drużynowym sprincie – na mistrzostwach świata. Nie spodziewali się tego, liczyli na miejsce w pierwszej piątce. Już to by ich zadowoliło. Nagle pojawiły się nadzieje na igrzyska w Sydney, choć sam Chris podchodził do tego raczej spokojnie. Ale i tam wpadł medal – oczywiście srebrny, w tej samej konkurencji.

I już to było absolutnym spełnieniem jego marzeń. A Brytyjczyk miał jeszcze pojechać na trzy kolejne igrzyska.

W Atenach wywalczył pierwsze złoto. Niespodziewane, bo triumfował na dystansie kilometra, w konkurencji, którą potem – co go bardzo zabolało – usunięto z programu igrzysk. Do dziś jest więc ostatnim mistrzem olimpijskim w „kilo”. To zresztą ważny moment jego kariery, zmusił go do zmiany w treningach i przygotowaniach, przez wybór nowych konkurencji, w których mógłby rywalizować. Sam wspominał, że gdyby nie wizja kolejnych igrzysk, pewnie by zrezygnował. Ale dla największej sportowej imprezy świata warto było się poświęcać.

Wróćmy jednak jeszcze do Aten. To ciekawa sprawa, bo przed greckimi igrzyskami zaczął współpracę z psychologiem, Steve’em Petersem, który potem zasłynął między innymi opieką nad Ronniem O’Sullivanem. I być może dzięki niemu wygrał. Peters zapytał go bowiem: „a co zrobisz, jeśli ktoś startujący przed tobą pobije rekord świata?”. Chris nie miał na to odpowiedzi, bo nie rozważał takiego scenariusza. Przeanalizowali więc możliwości działania, uspokojenia się i zmotywowania w tego typu sytuacji.

Przydało się. Przed Chrisem – który startował jako ostatni – rekord świata poprawiło trzech kolejnych zawodników. A on zrobił to jako czwarty.

To był pierwszy tak wielki test koncentracji i nerwów w moim życiu. To czasówka, startuje się pojedynczo i rywalizuje z zegarem. […] Jeszcze przed startem wiedziałem, że nawet mój rekord życiowy da mi co najwyżej trzecie miejsce. Gdy dojechałem do mety, spojrzałem na tablicę wyników, po czym… pojechałem dalej. Nie wierzyłem, czułem, jakby to był sen. Przejechałem dwa kółka, zobaczyłem świętujących rodziców i dopiero wtedy zrozumiałem, że jestem mistrzem olimpijskim – wspominał.

Już wtedy jego sukces celebrowała cała Wielka Brytania. Ale to cztery lata później zapracował sobie na tytuł szlachecki. W Pekinie był bowiem klasą sam dla siebie. Wystartował w trzech konkurencjach – sprincie, keirinie i sprincie drużynowym – i wrócił z igrzysk niepokonany. A przecież kilka lat wcześniej zastanawiał się, czy kontynuować karierę, bo usunięto konkurencję, w której czuł się najmocniejszy.

W Pekinie wygrywał między innymi z Jasonem Kennym, kolegą z drużyny, który osiem lat później w Rio de Janeiro stał się najbardziej utytułowanym olimpijczykiem w historii kraju (ostatecznie karierę zakończył po Tokio z bilansem 7 złotych i 2 srebrnych medali). Wyprzedził wtedy właśnie Chrisa Hoya (6-1-0). W Chinach to jednak starszy z nich miał swój moment. Rywalizował przez pięć dni bez przerwy. Przygotowywał się do tego długo, wiedział, że to będzie zupełnie nowy rodzaj wysiłku, jeszcze przez niego niezbadany.

Ale sprostał temu wyzwaniu.

Najpierw został pierwszym brytyjskim kolarzem, który na jednych igrzyskach zdobył dwa złota. Potem pierwszym, który zgarnął je trzy. Zasłużył też na tytuł najbardziej utytułowanego Szkota w historii igrzysk. A jeśli chodzi w ogóle o Brytyjczyków – nie tylko w kolarstwie – to wcześniej trzy złota na jednej olimpiadzie zdobył Henry Taylor w pływaniu. Równe… sto lat wcześniej. Chris podsumował to osiągnięcie chyba najlepiej. – To było szalonych kilka dni. Jestem wykończony – powiedział.

Nie wiedział jeszcze, co go czeka po powrocie do kraju. Zainteresowanie mediów było bowiem ogromne. Właściwie przez kilka tygodni nie miał chwili odpoczynku. Wkrótce dostał też mnóstwo odznaczeń, a od królowej nawet tytuł szlachecki. Już jako sir Chris Hoy jechał na swoje ostatnie igrzyska, najbliżej, bo do Londynu. We własnej ojczyźnie zdobył dwa złota, ale przede wszystkim – wprowadzał reprezentację na Stadion Olimpijski w roli chorążego.

Do dziś za każdym razem, gdy słyszę „Heroes” Davida Bowiego, to czuję tamte emocje! – mówił po kilku latach. To też były dla niego wspaniałe dni. Zdobył kolejne dwa złota, został – w tamtym momencie – najbardziej utytułowanym Brytyjczykiem w historii igrzysk. Mówił, że to wszystko chwile, których nawet nie potrafił wyśnić. Nie śmiał o nich marzyć. A jednak się spełniły.

Chris Hoy

Mistrzowska drużyna w sprincie z Londynu. Od lewej: Jason Kenny, Philip Hindes i Chris Hoy. Fot. Newspix

Swoją drogą z tamtymi igrzyskami wiąże się jeszcze jedno wspomnienie.

Niedługo po nich zostałem zaproszony na lot Eurofighterem Typhoon [wojskowy myśliwiec – przyp. red.]. To było niesamowite. Myślałem, że będę tam tylko siedział, przypięty pasami, ale nim sterowałem! Gdy wzlecieliśmy w powietrze, pilot powiedział: „Teraz ty go kontrolujesz”. Czułem się, jak w grze wideo. W pewnym momencie, lecieliśmy chyba nad Morzem Północnym, pilot zapytał: „Chcesz zrobić beczkę?” i każda część mojego mózgu mówiła mi: „Nie, oczywiście, że nie! Nigdy wcześniej niczym nie latałem!”. Ale w końcu pomyślałem: „Kiedy będę miał kolejną taką szansę?”. Więc to zrobiłem. I mam to na GoPro.

***

Chris wspominał, że gdy jeden z jego przyjaciół dowiedział się o diagnozie kolarza, poszedł się przebadać. Wykryto u niego raka, ale w na tyle wczesnym stadium rozwoju, że możliwe – choć nie całkowicie pewne – jest jego całkowite wyleczenie. W jaki sposób? Możliwości leczenia nowotworu prostaty są różne. Po pełnej diagnostyce ustala się przede wszystkim czy występują przerzuty, czyli nowotwór oporny na kastrację. Jeśli tak – różnymi metodami walczy się o remisje. I to sytuacja Brytyjczyka. W pewnym momencie taki nowotwór staje się jednak oporny na stosowane leczenie. Stąd nie jest możliwe zatrzymanie choroby na stałe, o ile w międzyczasie nie pojawią się nowe metody walki z nią.

Jeśli rak jest jednak miejscowy lub miejscowo zaawansowany, do potencjalnych metod leczenia należą operacja chirurgiczna, radykalna radioterapia lub terapia hormonalna. Wszystko zależy od stopnia zaawansowania nowotworu i oceny stanu zdrowia pacjenta. Zdarza się nawet, że jeśli nowotwór jest oceniony jako taki o niskiej agresywności i nie wywołuje problemów zdrowotnych, rezygnuje się z leczenia na rzecz jego regularnej obserwacji, by nie obciążać organizmu.

Rak prostaty jest nowotworem nawrotowym. Jego wyleczenie nie oznacza, że nigdy więcej się na niego nie zachoruje. Po skutecznym leczeniu nadal ważna jest profilaktyka i regularne badania. Nawroty zdarzają się średnio u 20 do 40 procent pacjentów, często nawet wiele lat po postawieniu pierwszej diagnozy. Jeśli jednak odpowiednio szybko wykryje się nawrót choroby, znów można walczyć o jej wyleczenie.

***

Cieszyć się życiem

Po igrzyskach w Londynie Chris Hoy skończył karierę. Zresztą już wcześniej powtarzał, że nie ma zamiaru nawet próbować ciągnąć jej do Rio de Janeiro. Miał nadzieję, że może uda się do Igrzysk Wspólnoty w 2014 roku, ale już w kwietniu 2013 ogłosił, że rozstaje się z zawodowym kolarstwem. Po prostu uznał, że jego ciało nie wytrzyma kolejnego roku wielkich obciążeń. Miał dość. I trudno mu się dziwić.

Na emeryturze został mówcą motywacyjnym. Zajął się komentowaniem zawodów. Założył własną markę rowerową. Wystartował też w Le Mans, bo od zawsze miał zajawkę na ściganie się samochodami. Do tego napisał kilka książek dla dzieci, o przygodach bohatera, który – nic dziwnego – jeździ na rowerze. Powtarzał, że to frajda, bo dzieci akceptują właściwie wszystko, co się im w takiej książce przedstawi, ich wyobraźnia jest nieograniczona. No i miał nadzieję, że w ten sposób zachęci je do czytania, bo sam pamięta, że o ile jego siostra książki kochała, o tyle on był wobec literatury dość oporny.

Gdy wspominał karierę, mówił, że istnieją dwa typy kolarzy – labradory, czyli ci, co robią to, co im się mówi, oraz rottweilery, ich przeciwieństwa. On był labradorem, pracował zgodnie z zaleceniami trenerów, nie buntował się. Zresztą od dziecka był skromny, przyziemny i nastawiony na ciężką harówkę. W takim środowisku się wychował, z takiej był rodziny, tak go nauczono. I choć nie każdemu da to sukces, to jemu przyniosło. A, co najważniejsze, sukces go nie zmienił.

Gdy po sukcesach na igrzyskach w Londynie dziennikarz zapytał: „Przez ostatnie 24 godziny wszyscy mieli swoje opinie na temat Chrisa Hoya. A co Chris Hoy myśli o Chrisie Hoyu?”, Brytyjczyk z miejsca odpowiedział:

Chris Hoy myśli, że dzień, w którym Chris Hoy zacznie mówić o Chrisie Hoyu w trzeciej osobie, będzie dniem, gdy Chris Hoy zniknie we własnym tyłku.

Na emeryturze Hoy chciał cieszyć się życiem razem z żoną, a wkrótce powiększoną o dzieci rodziną. I nadal chce to robić. Diagnoza niczego tu nie zmieniła. Oczywiście, że to był trudny, momentami wręcz tragiczny okres – najpierw informacja o chorobie, potem o tym, że jest śmiertelna, a na końcu leczenie, które miało swoje reperkusje. Ale przeszedł przez ten czas i wierzy, że czeka go jeszcze sporo dobrego.

W końcu uświadamiasz sobie, że tak było od zarania dziejów. Wydaje się, że to nienaturalne, ale właśnie taka jest natura. Wszyscy się rodzimy i wszyscy umrzemy. To część procesu. Wiele śmierci jest nagłych, nie zostawia możliwości powiedzenia „żegnajcie”. A ja dostałem dużo czasu. Gdy czuję się zmęczony przez leki, powtarzam sobie: „Czy to nie szczęście, że istnieje środek, który odpycha to wszystko na tak długo, jak to możliwe?” – mówił.

Przed nim jeszcze kilka lat życia. Albo i więcej, bo kto to wie – lekarze mają swoje prognozy, ale mogą się przecież mylić. Chris wie, że w ostatnich jedenastu latach jedna czwarta osób, która przeszła przez to leczenie, przez które przechodzi i on, nadal żyje. Niby niewiele, ale wlicza się w to i część z tych osób, które leczą się już od dekady. Wyrok da się przesunąć w czasie. Czy jemu się uda? Nie wiadomo, ba, nie ma nawet gwarancji, że leczenie w ogóle zadziała. Ale istnieje taka szansa.

A ta szansa to już podstawa do posiadania nadziei. A możliwość napawania się nią równa się szczęściu. Tak jak szczęściem jest każda chwila spędzona z dziećmi. Każde skomentowane zawody. Każdy kolejny poranek i wieczór, gdy organizm nie odmawia posłuszeństwa. Chris Hoy nie wie, ile takich jeszcze przed nim. Ale wie, że na razie może się nimi cieszyć.

O swoich przeżyciach z ostatnich kilkunastu miesięcy napisał książkę, która wkrótce będzie mieć swoją premierę. Chce nią zmienić postrzeganie stadium IV, pokazać, że i w nim można celebrować życie. Sześciokrotny mistrz olimpijski wierzy, że lektura jego wspomnień i doświadczeń pomoże ludziom, przechodzącym przez to samo, a także im bliskim. Wierzą w to też specjaliści i lekarze. I powtarzają, że odwaga Chrisa może uratować wiele innych osób.

I to też szczęście, że nawet w tak tragicznej sytuacji, można pomóc innym.

***

Raka nie da się uniknąć. Nie ma magicznego sposobu na to, by na niego nie zachorować, choć da się zmniejszyć niektóre z czynników ryzyka. Wiele nowotworów – z rakiem prostaty na czele – da się jednak wykryć odpowiednio wcześnie, by je wyleczyć. Warto się badać, o czym przypomina historia Chrisa Hoya. Gdy jednak wyleczenie staje się niemożliwe, można spróbować stawić chorobie czoła. Co udowadnia z kolei postawa Brytyjczyka.

Mamy już listopad. A w jego trakcie tradycyjną akcję Movember, przypominający o profilaktyce raka jąder i prostaty. Jeśli znajdujesz się w grupie podwyższonego ryzyka lub masz jakiekolwiek z objawów – daj sobie szansę badaniami.

***

W tekście wykorzystano w dużej mierze fragmenty wywiadu, jakiego Chris Hoy udzielił na łamach „The Times”. Poza tym przytoczone wypowiedzi pochodzą z social mediów Chrisa oraz Guardiana, Cyclist, Metro, Mpora.com, Sports Management, Daily Mail, BBC, Cycling Weekly, Big Issue, Cycling News, The Telegraph, Reuters, Express.co.uk, Daily Record i oficjalnej strony Brytyjczyka.

Informacje na temat raka prostaty głównie za przywołanym w tekście raportem oraz portalami Rynek Zdrowia i Puls Medycyny.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

CZYTAJ WIĘCEJ O KOLARSTWIE: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Kolarstwo

Komentarze

16 komentarzy

Loading...