Wim Fissette już przed tym, jak zaczął pracować z Igą Świątek, miał na koncie sześć Szlemów, zdobytych z kilkoma zawodniczkami. Gdy Iga Świątek go zatrudniała, mówiono, że to z jednej strony ruch zrozumiały, a z drugiej – ryzykowny. Bo Belg raczej szybko żegnał się z kolejnymi podopiecznymi, nigdzie nie zakotwiczał na dłużej. Z drugiej strony – dawał wyniki natychmiastowo. U Igi wyglądało to jednak inaczej i gdy wydawało się, że ta współpraca nie przyniesie rezultatów, przyszedł wygrany Wimbledon. A Fissette zrobił to, o czym od początku mówił – nauczył Polkę grać na trawie.

Skąd więc wziął się Belg? Dlaczego Qinwen Zheng nigdy mu nie wybaczy? Z kim odnosił sukcesy i dlaczego największe… z Kim?
Wim Fissette. Kariera trenera, z którym Iga Świątek wygrała Wimbledon
– Mam wieści, które obiecywałam i bardzo się cieszę na ten nowy rozdział w mojej karierze. Miło mi ogłosić, że do mojego zespołu dołącza Wim Fissette. […] Wiele razy już wspominałam, że moja kariera to dla mnie maraton, nie sprint i działam, pracuję i podejmuję decyzje właśnie z tym podejściem. Chcę dodać, że cieszę się na współpracę z Wimem. Widzę u niego bardzo dobre podejście, wizję, a dodatkowym atutem jest jego ogromne doświadczenie na najwyższym poziomie w tenisie.
Tak Iga Świątek ogłaszała zatrudnienie Wima Fissette. On sam też opublikował komunikat, w którym pisał, że miał okazję poznać Igę już w 2018 roku, gdy Świątek wygrała Wimbledon. W tej samej edycji bowiem u seniorek triumfowała podopieczna Belga, Angelique Kerber.
– Iga jest wzorem dla wielu zawodniczek. […] Tym bardziej cieszę się na tę współpracę – kończył.

Wim Fissette w rozmowie z Igą Świątek. Fot. Newspix
Wybór Igi z jednej strony nie dziwił – bo Fissette był trenerem, jak najbardziej uznanym i dostępnym w tamtym momencie – a z drugiej nieco zaskakiwał. Dziś już nie ma wątpliwości co do tego, że Polka trafiła, ale przez ponad pół roku te narastały. Dlaczego? Ot, choćby z powodu tego, jak wyglądały poprzednie współprace Wima.
Bo te często kończyły się szybko. I od tego zacznijmy.
Krótkodystansowiec
– Podczas US Open wiedziałem, że miał kontakt z zespołem Osaki. Zaraz po meczu z Sabalenką powiedział mi, że czuje, iż nie ma między nami żadnej chemii. Nigdy wcześniej mi tego nie mówił. Czułam się bardzo dziwnie. Rozmawiałem ze swoim menadżerem. Zapytałem go, czy Wim pójdzie do Osaki. Menadżer powiedział: “Nie, on nie byłby takim typem człowieka”. Ale po tygodniu nagle przekazał, że zamierza pracować z Naomi.
To słowa Qinwen Zheng z rozmowy z portalem tennis.com, któremu opowiadała o rozstaniu z Wimem Fissette. Chinka mówiła jeszcze, że było to dla niej trudne doświadczenie, które skończyło się płaczem. Głównie dlatego, że był to dla niej moment zupełnie niespodziewany, sama określiła zakończenie ich współpracy „nieetycznym”. I zapowiedziała, że nie wybaczy byłemu już trenerowi takiego ruchu. Zresztą w kolejnym sezonie to ona lepiej na tym wyszła – Naomi nie wróciła bowiem po ciąży i problemach mentalnych na swój poziom, a Qinwen została mistrzynią olimpijską.
Cała ta sytuacja wyglądała, oczywiście, inaczej z perspektywy Wima, który jednak nigdy przesadnie dużo o niej nie mówił. Belgijskie media twierdziły jednak, że rozstanie było „standardowe”, a jedyna różnica to ta, że – co rzadko się zdarza – zdecydował o nim trener, a nie zawodniczka. Tak czy siak sprawa współpracy z Zheng spowodowała, że zaczęto się przyglądać karierze Belga pod innym kątem: długości jego okresów pracy z danymi zawodniczkami.
Bo te faktycznie najdłuższe nie były. Wystarczy spojrzeć:
- Kim Clijsters (2009-2011);
- Sabine Lisicki (2013);
- Simona Halep (2014);
- Wiktoria Azarenka (2015-2016);
- Petra Kvitova (2016);
- Sara Errani (2016);
- Johanna Konta (2016-2017);
- Angelique Kerber (2017-2018);
- Wiktoria Azarenka (2018-2020);
- Naomi Osaka (2020-2022);
- Qinwen Zheng (2022-2023);
- Naomi Osaka (2023-2024).
Fissette jest więc w pewnym sensie „krótkodystansowcem”. Z drugiej strony jednak, co dla Igi musiało być kluczowe – regularnie dawał wyniki. W dodatku to też nie tak, że jego współprace kończyły się problemami. Poza Qinwen, właściwie tylko z Johanną Kontą i (za drugim razem) Naomi Osaką rozstał się przez brak rezultatów. Z Kim Clijsters, Simoną Halep, Naomi Osaką w pierwszym okresie współpracy czy w obu przypadkach z Wiktorią Azarenką decydowały względy pozasportowe. Z Angelique Kerber faktycznie rezultaty w końcu poszły w dół, ale nie na tyle, by mówić, że to tylko przez to. A Sara Errani i Petra Kvitova to współprace krótkoterminowe, na „okresie próbnym”, których po prostu nie postanowiono przedłużać.
Nie wiadomo, jak długo Belg będzie pracować z Igą Świątek. Ale wynik już dał. I choć wcześniej mogliśmy narzekać na słaby sezon, to przełamanie się Polki na wimbledońskiej trawie, to już coś „ponad”. Zresztą Fissette od początku mówił, że na tym mu zależy. W rozmowie z TVP Sport, niedługo po rozpoczęciu współpracy z Polką, twierdził:
– Im lepiej gra się na mączce, tym będzie trudniej [wygrać na trawie – przyp. red.]. Jeśli spojrzy się na ten rok, kiedy Iga zagrała tyle meczów na mączce, to dla ciała i umysłu potrzebny był czas i odpoczynek. Kiedy się z niego korzysta, nie ma wiele chwil, by przygotować się do Wimbledonu. To ta trudność. Nie sądzę, że jest wiele do zmiany w kontekście tego, co powstrzymuje ją przed byciem skuteczną. Bardziej chodzi o to, by zagrać wystarczająco dużo meczów, by być pewnym siebie na trawie przy odpowiednim planie spotkania. Może to być dla niej najtrudniejszy do wygrania turniej wielkoszlemowy, ale wierzę, że triumf w nim jest możliwy. Jeśli spojrzy się na poprzednie triumfatorki, jak Halep, Vondrousova – dlaczego kolejną nie ma być Iga?
Podjęcie pewnego ryzyka w zatrudnieniu Belga się więc opłaciło. I to szybko. Z drugiej strony… czy to naprawdę było aż takie ryzyko? Cała jego kariera to przecież głównie sukcesy.
Ta trenerska oczywiście.
Zaczęło się od Kim
Bo Fissette próbował też grać, ale kariery w roli zawodnika nie zrobił. Niby coś tam odbijał, za juniora był nawet wyróżniającym się graczem w ojczyźnie, ale przejście do seniorskiego touru zupełnie mu nie wyszło. Najwyżej w karierze doszedł na 1291. miejsce w rankingu ATP, grał wyłącznie niewielkie turnieje, nie zanotował sukcesów. Zrezygnował po dwóch latach takiej przygody.
Dziś chwalić może się co najwyżej tym, że w tym czasie rozegrał mecz – i przegrał – z przyszłym numerem trzy światowego rankingu, Nikołajem Dawydienką. Choć wtedy, gdy rywalizowali ze sobą, Rosjanin znajdował się na 1205. lokacie w światowym zestawieniu.
Co było potem? W sumie… nic. Karierę Wim planował bowiem poza tenisem. – Szczerze to nie do końca wierzyłem w możliwość zostania trenerem na poziomie międzynarodowym, bo nikt w Belgii wcześniej tego nie zrobił. Zastanawiałem się, jak można dostać się do touru. Po studiach zacząłem pracę w normalnej firmie. Trochę trenowałem w lokalnym klubie, “na boku”, żeby zarobić dodatkowe pieniądze. Pracowałem z zawodnikami od bardzo młodych, po naprawdę dobrych juniorów – wspominał.
Odmiana w jego życiu przyszła nieco z przypadku. W jego rodzinnej miejscowości organizowano turniej WTA. Niewielki, ale przyjechało kilka gwiazd, w tym Kim Clijsters. Organizatorzy szukali osób, które mogłyby przez tydzień funkcjonować jako sparingpartnerzy dla zawodniczek. Wim się zgłosił, przydzielono go właśnie do Clijsters i przez cały tydzień odbijał tylko z nią. Zresztą trochę się znali, za czasów juniorskich przez kilka lat trenowali w jednej grupie. Po tamtym turnieju, jak wspominał, wiele się zmieniło.
– Poczułem, że to może być coś dla mnie. Zacząłem rozwijać się jako trener, ukończyłem kilka szkoleń, zaliczyłem międzynarodowe seminaria. Przeczytałem prawdopodobnie wszystkie książki, jakie były dostępne. Chciałem zostać ekspertem, bo wiedziałem, że jeśli chce się coś robić, trzeba to robić na najwyższym poziomie – mówił.
Clijsters niedługo później poprosiła go o zostanie jej sparingpartnerem na stałe. Wim się zgodził, zaczął z nią jeździć po świecie. I tak to trwało do 2007 roku, gdy Kim ogłosiła – w wieku zaledwie 23 lat – zakończenie kariery. Ona przeszła na emeryturę, Wim wrócił do swojego codziennego życia i rozwijał się jako trener. Clijsters musiała to zauważyć, bo gdy po dwóch latach postanowiła wrócić do touru, niespodziewanie wzięła na szkoleniowca właśnie Fissette’a, który tym samym faktyczną trenerską karierę zaczął od prowadzenia mistrzyni wielkoszlemowej i byłej jedynki światowego rankingu.
Zaczął, dodajmy, z przytupem.
Magiczne US Open, a potem problemy
Razem z Kim przygotowywali się do powrotu przez siedem miesięcy. Oboje zgodzili się, że jeśli ma to wypalić, Belgijka musi grać inaczej. – Stworzyliśmy nową, lepszą wersję Kim. To było nieco inne, niż ta jej pierwsza kariera. Chcieliśmy, żeby była agresywna, używała nieco bardziej swojej siły. Nie chcieliśmy, by grała tak defensywnie, jak wcześniej – mówił Fissette. Clijsters nieźle zaprezentowała się już w pierwszych turniejach po powrocie – w Cincinnati (doszła do ćwierćfinału) i w Toronto (1/8 finału).
Jednak to w US Open miał się wydarzyć cud.
– Przyszło US Open, jej ulubiony turniej i niezwykle trudna drabinka. Ale tego chciała, gdy wracała – grać i wygrywać z najlepszymi na największych turniejach. Właściwie wypełniła wszystkie cele w tym jednym turnieju. Wyglądała, jakby nigdy nie zakończyła kariery. To było coś fenomenalnego – opowiadał Wim. Jego podopieczna bowiem, w zaledwie trzecim turnieju po powrocie do touru, została mistrzynią wielkoszlemową. Po drodze ograła pięć rozstawionych rywalek, w tym obie siostry Williams i Caroline Wozniacki.
Wim Fissette nagle znalazł się na trenerskim szczycie. Z Kim Clijsters osiągnął go potem jeszcze dwukrotnie – znów na US Open i w Australii. Rozstali się z kolei w sierpniu 2011 roku, nieco ponad pół roku po sukcesie w Melbourne. Do teamu Kim wrócił bowiem Carl Maes, jej były trener, przez co Fissette uznał, że brakuje dla niego miejsca i trudno zaadaptować mu się do nowego podziału obowiązków. Clijsters jednak nadal ceniła Wima, zaoferowała mu nawet ważną rolę w tworzonej przez siebie akademii. Belg zdecydował jednak, że chce skupić się na tym, by prowadzić kolejną tenisistkę z topu.
I trochę się na tym przejechał.
Bo właściwie półtora roku trwało, zanim wrócił do touru. Pracę finalnie zaproponowała mu Sabine Lisicki i Niemka raczej tego nie żałowała. Co prawda nie wygrała wraz z Fissette żadnego turnieju, ale dotarła do finału Wimbledonu (w półfinale pokonując zresztą Agnieszkę Radwańską), gdzie ostatecznie uległa Marion Bartoli. I już na zawsze zostało to jej życiowym sukcesem. Chwalić Lisicki mogła się jeszcze jednym: wcześniej, bo w IV rundzie, przerwała serię Sereny Williams, która wygrała 34. mecze z rzędu i brakowało jej jednego, by wyrównać rekordowe osiągnięcie swojej siostry, Venus.
Z Lisicki Fissette nie pracował długo, rozstali się jeszcze w tym samym sezonie. Medialne doniesienia mówiły o tym, że Sabine niekoniecznie stosowała się do poleceń szkoleniowca, a w dodatku po sukcesie na Wimbledonie zaczęła pracować znacznie gorzej na treningach. A to nie podobało się Belgowi. Współpraca została więc zakończona, tym razem Fissette szybko znalazł jednak nową podopieczną. Na początku 2014 roku został szkoleniowcem Simony Halep, znajdującej się wtedy jeszcze przed największymi sukcesami.
Od tamtej pory właściwie stale jest już w tourze.
Trener z sukcesami
Znakiem rozpoznawczym Wima Fissette wkrótce stać miało się to, że jego podopieczne niemal z miejsca notują życiowe wyniki. Simona Halep już na Australian Open 2014 doszła do ćwierćfinału – pierwszego w karierze – turnieju Wielkiego Szlema, a potem poprawiła to finałem Roland Garros i półfinałem Wimbledonu. W sierpniu została nową „dwójką” światowego tenisa. Z kolei na koniec tamtego sezonu… rozstała się z trenerem.
– Najlepsze wspomnienie z tej współpracy? Finał Roland Garros – mówił potem Wim. – Kiedy zaczęliśmy pracę, Simona mówiła mi, że trudno jej panować nad emocjami w tak dużych turniejach. To pokonało ją w ćwierćfinale Australian Open. Moim celem było sprawić, by została lepszą zawodniczką, ale przede wszystkim by grała lepiej w najważniejszych momentach. W Paryżu już dużo lepiej kontrolowała presję.
Co ciekawe, Fissette twierdził też, że nie rozmawiał z Simoną o jej doświadczeniach z poprzednimi trenerami, a skupiał się wyłącznie na swojej pracy i zadaniach. Takie podejście miało mu już towarzyszyć. Dziś o swojej filozofii opowiada w trzech punktach. Po pierwsze, pozytywne podejście, ale takie, w którym pojawia się też krytyka złych zagrań i błędów. Po drugie, zrozumienie się, bo każda zawodniczka jest inna i potrzebuje innych bodźców oraz zmian. Po trzecie, zespołowa mentalność, bo tenis – nawet jeśli na korcie jest inaczej – to sport drużynowy, w którym na sukces pracuje cały team ludzi.
U Simony to wszystko dało dobry efekt. A rozstanie? Cóż, przyszło dlatego, że Rumunka chciała pracować z trenerem z ojczyzny. Ale Fissette przez ten jeden sezon po raz kolejny się zareklamował. I wtedy stał się już całkiem rozchwytywanym nazwiskiem w świecie tenisa. Choć mało brakowało, a… skończyłby wówczas karierę szkoleniowca. Uratowała ją w pewnym sensie Wiktoria Azarenka, z którą zaczął pracować w kolejnym roku.
– Wika była dla mnie kimś specjalnym. Zaczęliśmy pracować, gdy moja żona była w ciąży i nie wierzyłem, że dam radę to pogodzić z trenowaniem kogoś na najwyższym poziomie. Gdy jej agent zadzwonił, powiedziałem, że chciałbym ją trenować, ale w tej chwili to nie jest możliwe, bo byłoby to dla mnie zbyt trudne. Od razu powiedzieli mi, że to nie problem i gdy będę musiał być w domu, to mogę tam zostać, ale jeśli będę chciał, to mogę zabierać swoją rodzinę w drogę. Byłem pozytywnie zaskoczony, bo niemal zakończyłem swoją karierę. Wika pokazała mi, że mogę ją kontynuować – wspominał Fissette.
Jego współpraca z Azarenką układała się zresztą bardzo dobrze, choć nie poszły za nią aż tak wybitne wyniki, jak można by tego oczekiwać. Białorusinka napisała co prawda historię i została trzecią zawodniczką, która wygrała tak zwane Sunshine Double (Indian Wells i Miami) w jednym sezonie, ale nie wiodło jej się w turniejach wielkoszlemowych. Być może oboje wygraliby wspólnie więcej, ale w 2016 roku Wiktoria zaszła w ciążę. Niemniej Fissette wspominał ten okres na tyle dobrze, że gdy Wika zaproponowała mu powrót do współpracy w 2019 roku, zgodził się.
Po Wiktorii były Petra Kvitova i Sara Errani, ale te współprace trwały tylko po kilka tygodni i, jak pisaliśmy, były to bardziej „okresy próbne” niż faktyczne zatrudnienie. Później trafiła się Johanna Konta, którą Wim doprowadził do kilku tytułów, półfinału Wimbledonu i czwartego miejsca na świecie. Rozstali się jednak po serii złych wyników w końcówce sezonu. I to wtedy Fissette wreszcie trafił na swoje miejsce.
Pracę zaoferowała mu bowiem Angelique Kerber. Ich współpraca ostatecznie też nie miała trwać długo – nieco ponad rok – ale okazała się idealna na tamten moment. Niemka pod jego przywództwem wygrała bowiem Wimbledon, zdobywając trzeci w karierze tytuł wielkoszlemowy. – To zawsze będzie dla mnie specjalny tytuł, bo to największy ze Szlemów. Każdy zna Wimbledon, nawet jeśli nie wie wiele o tenisie. W Niemczech to też była wielka sprawa – wspominał Fissette, nie spodziewając się jeszcze, że siedem lat później dołoży kolejny tytuł na londyńskiej trawie.
Potem szło im jednak gorzej, rozstali się, a Wim wkrótce wrócił do pracy z Azarenką. Ta poszła tym razem średnio, do tego dochodziły sprawy prywatne Białorusinki. A przed Fissettem nagle otworzyła się ciekawa perspektywa.
– Wiktoria nie wiedziała do końca, gdzie zmierza jej życie i kariera. To była duża niepewność też dla mnie i wtedy skontaktował się ze mną agent Naomi. Odbyliśmy szczerą konwersację z Wiką i zdecydowaliśmy, że lepiej dla mnie byłoby zacząć trenować Naomi. To była niezwykła szansa – pracować z kimś o tak ogromnym potencjale. Po Serenie nie było takiej zawodniczki, to była ogromna okazja – wspominał Belg.
Osakę przejął już w momencie, gdy ta była mistrzynią wielkoszlemową. Doprowadził ją jeszcze do dwóch kolejnych takich tytułów. Co ciekawe, jeden z nich – US Open 2020 – zdobyty zresztą niedługo po zakończeniu współpracy z Wiktorią, Naomi wygrała po finale… z Azarenką. Fissette szybko miał więc okazję w pewnym sensie zmierzyć się z byłą podopieczną. I wygrał ten pojedynek.
Z Naomi triumfował jeszcze w Australian Open 2021. A potem było coraz gorzej, sama Japonka mierzyła się też z wieloma problemami natury psychicznej, a w końcu ogłosiła, że jest w ciąży. Fissette rozstał się więc z nią i znalazł podopieczną w osobie będącej na fali wznoszącej Qinwen Zheng.
A jak ta współpraca się zakończyła – to już wiecie. Wim po czasie mógł zresztą ocenić, że niekoniecznie warto było zmieniać podopieczne, bo Qinwen zgarnęła olimpijskie złoto w Paryżu, a Naomi nadal nie szło – choć była o punkt od wyeliminowania Igi Świątek na Roland Garros 2024.
Jednak z dzisiejszej perspektywy chyba nie ma na co narzekać, prawda?
Długa droga do sukcesu
Gdy Fissette dołączał do sztabu Igi, przede wszystkim zwracano uwagę na to, że nie przestraszy się jej statusu. Belg prowadził przecież wcześniej pięć zawodniczek, które były liderkami rankingów. Wygrał z nimi sześć tytułów wielkoszlemowych. W dodatku sam mówił kiedyś, że marzył o prowadzeniu Marii Szarapowej lub Sereny Williams.
– Chciałem prowadzić Marię, bo była kimś więcej, niż po prostu świetną tenisistką. Była globalną gwiazdą. Gdy ktoś taki ci zaufa, to oznacza to bardzo wiele. Do tego była niezwykle interesującą zawodniczką. Byłbym niezwykle podekscytowany, mając szanse ją trenować i sprawić, by była jeszcze lepsza. A Serena? To wielka gwiazda, najlepsza zawodniczka w historii. Mam dla niej niezwykle wiele szacunku – opowiadał. Co ciekawe, aż sześć jego zawodniczek pokonało Serenę Williams, gdy siedział w ich boksie. I sam mówił, że to kolejna ze statystyk, które szczególnie sobie ceni.
Ważne było też jego podejście, że każdą zawodniczkę traktuje indywidualnie, stara się dopasować do niej, wprowadzać zmiany takie, jakich potrzebuje jego podopieczna. W przypadku Igi od początku mówił o większej różnorodności tenisa, dopasowania do innych nawierzchni, nie tylko mączki, wprowadzenia planów B, a nawet C na wypadek meczów, w których Polce nie będzie się wieść.
Jak już wiecie – z miejsca przyznał też, że chciałby, by Iga wygrywała poza Paryżem. Mówił o innych Szlemach, wierząc, że Świątek może w nich triumfować.

W dodatku jej karierę obserwował przez lata. Sprzed ekranu telewizora, jako trener jej rywalek, a czasem sparingpartnerek. Nie była dla niego zawodniczką, którą musiał dopiero poznać pod kątem gry. Wiedział, co i jak można zmienić. Tym bardziej, że Fissette to też statystyczny freak, lubuje się w cyferkach, a w tenisie te potrafią być naprawdę istotne.
– Zacząłem się interesować statystykami 11 lat temu, gdy właściwie nie mieliśmy niczego. Oglądałem rywali i zaznaczałem kropkami w notatniku, gdzie lądowały ich serwisy i returny. Szybko zorientowałem się, że informacje z jednego meczu nie wystarczą. Byłem niezwykle szczęśliwy, gdy WTA zaczęło zbierać dokładniejsze dane dla trenerów. To wszystko pomaga mi lepiej komunikować się z zawodniczką, bo nie muszę mówić, że „mam przeczucie” czy przekonywać, że powinniśmy pracować nad czymś innym, niż chce ona. Teraz mam statystyki i mogę to udowodnić, a one pomagają mi w rozwoju tenisistki. Gdy mamy 5-6 tygodni treningów, możemy obserwować jak się zmieniają i czy zbliżamy się do celu – mówił przed kilkoma laty.
Pierwsze tygodnie ich współpracy z jednej strony były obiecujące, a z drugiej – niewiele mówiły. Iga była wtedy po krótkim zawieszeniu za nieumyślne stosowanie dopingu, Fissette głównie obserwował. Oceniać mieliśmy dopiero po starcie tego sezonu. I cóż, półfinał Australian Open był niezłym wynikiem na początek – Iga wyrównała tam przecież swoją życiówkę – ale im dalej w las, tym było gorzej.
Wyników nie było, zdarzały się wysokie porażki, Świątek nie dochodziła do finałów. Pojawiały się nerwy, frustracja, podkreślano, że a to Iga nie podała ręki trenerowi, a to z boksu ktoś krzyknął do niej ostrzej, niż zazwyczaj. Generalnie długo zdawało się, że nie idzie to w dobrą stronę. Odmiana przyszła dopiero gdzieś w okolicach Roland Garros, gdy Polka jakby zaczęła rozumieć, czego wymaga od niej trener. Jasne, trzeci set meczu z Aryną Sabalenką zupełnie jej wtedy nie wyszedł, ale to był turniej, na którym test oka wskazywał, że Iga gra lepiej, mniej męczy się na korcie, niż w poprzednich imprezach.
Potwierdziło to potem Bad Homburg. A finalnie zrobił to Wimbledon, gdzie Świątek zmieniła się w specjalistkę od trawy. I to już na pewno zasługa Fissette’a, który nauczył Igę, że czasem warto zwolnić zagranie, że odjąć nieco z rotacji, że trawa jest nawierzchnią, na której trzeba więcej myśleć i grać uważniej. Efekt – sami widzieliście. Im dalej w turniej, tym Polka grała lepiej. A finał był jej absolutnym popisem.
Zgarnęła szósty tytuł wielkoszlemowy, Fissette dopisał do swojego CV siódmy. W przyszłym sezonie – jeśli ta współpraca się nie skończy – oboje mogą skompletować Karierowego Wielkiego Szlema. Polce brakuje Australian Open, a belgijskiemu trenerowi… Roland Garros. A tam, wiadomo, jeśli Iga przyjedzie w formie, a nie w jej poszukiwaniu, jak w tym roku – jest murowaną faworytką do tytułu.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix