Walczak. Człowiek, który nigdy się nie poddaje. Gość, którego trzeba było „zabić” na korcie, a opcjonalną pewność, że się wygrało, zyskiwało się dopiero w szatni, pod prysznicem. Rafa Nadal nigdy nie odpuszczał, ale w listopadzie – w czasie turnieju finałowego Pucharu Davisa – wyjdzie na kort po raz ostatni. Zanim to nastąpi, warto przypomnieć jego wielkie chwile. Takie, jak mecze, których w teorii nie miał prawa wygrać. A jednak triumfował.
FEDERER. WIMBLEDON 2008
W innych spotkaniach, o których napiszemy, chodziło w większości przypadków o legendarne już comebacki Rafy. W tym konkretnym meczu to Hiszpan prowadził jednak 2:0 w setach, a mimo tego omal nie przegrał. Ale tak naprawdę legendy finału Wimbledonu sprzed 16 lat nie stworzyło tylko to, co działo się już na korcie. Żeby zrozumieć, czemu było to tak historyczne zwycięstwo Nadala, trzeba nadać mu odpowiedni kontekst.
A ten jest taki, że wimbledońska trawa była królestwem Rogera Federera. Szwajcar wydawał się być zawodnikiem, który w Londynie pobije wszelkie rekordy. W 2003 roku triumfował tam po raz pierwszy, a potem nie oddał tronu do 2007 roku włącznie. Pięć wygranych z rzędu (wcześniej dokonał tego tylko Bjoern Borg), z czego dwie ostatnie po finałach właśnie z Nadalem. 65 kolejnych meczów na trawie bez porażki. Federer był na tej nawierzchni bogiem. Fakt, że Hiszpan potrafił rzucić Rogerowi wyzwanie – w 2006 roku przegrał w czterech setach, w 2007 w pięciu – ale ostatecznie w decydujących momentach nie nadążał za piłkami proponowanymi przez Szwajcara.
Zmienić miał to 2008 rok. I spotkanie, które szybko obwołano mianem meczu stulecia. Całkowicie słusznie.
Mecz zaczął się od… opóźnienia. Deszcz – wtedy Kort Centralny Wimbledonu nie miał jeszcze dachu, to ostatni taki finał – spowodował, że pierwsze punkty rozegrano 35 minut później, niż planowano. Ale gdy już spotkanie się zaczęło, to zachwycał Nadal. Pierwszego seta wygrał 6:4 i zdecyowanie przeważał. W drugim długo wydawało się, że Federer wraca na swój najwyższy poziom, prowadził już bowiem 4:1, ale od tego momentu Nadal zgarnął pięć kolejnych gemów. I drugą partię.
2:0 dla Hiszpana. O krok od sensacji, która wkrótce wydawała się niemal pewna – Rafa prowadził bowiem 40:0 przy serwisie Szwajcara i stanie 3:3 w trzeciej partii. Ale Roger się wybronił, wygrał gema, niedługo potem doprowadził do stanu 5:4. I wtedy znowu odezwał się deszcz. Tym razem przerwa trwała 80 minut, a lepiej po niej prezentował się Federer. Trzeciego seta wygrał w tie-breaku.
Czwartego – tak samo, broniąc przy okazji dwóch piłek mistrzowskich dla Rafy. Do historii przeszła zwłaszcza ta przy stanie 8:7 i serwisie Nadala – fenomenalny passing shot z backhandu, w odpowiedzi na równie genialne minięcie, które punkt wcześniej zaserwował rywalowi Hiszpan. Federer mówił po latach, że to jedno z dwóch najlepszych uderzeń, jakie zagrał w całym życiu.
Gdy Roger ostatecznie zamknął tego seta, fani byli niemal pewni, że to on wygra całe spotkanie. Ba, nawet Toni Nadal, wujek i trener Rafy, był zrezygnowany. Uspokoił go dopiero… jego podopieczny, który powiedział: „Spokojnie, nie martw się. Jestem spokojny, mogę to zrobić”.
Piąty set rozstrzygnął się dopiero na przewagi, a kursy na to, kto wygra, zmieniały się właściwie co gema. Przy 7:7 sędzia zdecydował, że obaj tenisiści rozegrają jeszcze dwa gemy i jeśli mecz się nie zakończy, to zostanie przerwany z powodu zapadających ciemności. Ale nie było takiej potrzeby. Ostatecznie 9:7 triumfował Nadal. Zakończył wielkie rządy Federera… choć tylko na rok, Roger bowiem odzyskał tron w 2009 roku (po finale z Andym Roddickiem), a potem jeszcze dwukrotnie: w 2012 i 2017. Rafa na Wimbledonie triumfował z kolei jeszcze raz – w 2010 roku.
Ale to 2008 rok zapewnił mu tam nieśmiertelność. Bo to wtedy obalił króla.
Rafa Nadal – Roger Federer 6:4, 6:4, 6:7 (5), 6:7 (8), 9:7
NALBANDIAN. INDIAN WELLS 2009
Dziś to gracz momentami nieco zapomniany, ale w pierwszej dekadzie XXI wieku David Nalbandian potrafił grać i wielkie mecze, i wielkie turnieje. Argentyńczyk w każdym z Wielkich Szlemów dochodził co najmniej do półfinału. W 2002 roku zaliczył nawet mecz o tytuł na Wimbledonie, ale lepszy okazał się od niego Lleyton Hewitt. Jasne, 11 wygranych turniejów (na 24 finały) to może nie tak dużo, ale gdy był w najlepszej formie, to nie sposób było nie podziwiać gry Davida.
Do dziś to przecież jedyny gracz – i tak już pozostanie – który w tym samym turnieju pokonał każdego z przedstawicieli Wielkiej Trójki. Na drodze do tytułu w Madrycie w 2007 roku ograł kolejno Rafę Nadala (6:1, 6:2), Novaka Djokovicia (6:4, 7:6) i Rogera Federera (1:6, 6:3, 6:3). Nalbandian potrafił być na korcie prawdziwą bestią.
2009 rok, o którym tu mowa, był jednak ostatnim, w którym grał tak pięknie. Owszem, potem miał przebłyski, wygrał jeszcze kilka turniejów. Ale właśnie w połowie 2009 doznał kontuzji biodra. I już nigdy nie wrócił na najwyższy poziom. A ten bywał wręcz nieziemski. Mało brakowało, a w Indian Wells przekonałby się o tym Nadal.
Hiszpan zaliczył wtedy wspaniały start sezonu. W Australian Open pokonał w finale Rogera Federera. Potem miało się jednak okazać, że to pierwszy rok, w którym naprawdę przegra z kontuzjami – w końcu to wtedy uległ na kortach ziemnych w Paryżu Robinowi Soderlingowi – ale w USA wciąż grał znakomicie i skutecznie.
Tyle że w IV rundzie w Indian Wells trafił na Nalbandiana, którego zwano wtedy czasem „zabójcą Rafy”. Jego styl gry doskonale bowiem kontrastował z tym Nadala, Argentyńczyk nie bał się wchodzić z Hiszpanem w długie wymiany. Nie przerażał go jego forehand i nadawane nim rotacje. No i nie przeszkadzało mu, że Rafa jest leworęczny, bo w dobrym dniu miał – w tamtym momencie w historii tenisa – być może najlepszy oburęczny backhand w tourze. Innymi słowy: wychodził na kort przekonany, że może powalczyć, ba, nawet wygrać z Hiszpanem.
I tak też było na kalifornijskich kortach 15 lat temu.
Nalbandian zaczął bowiem genialnie, od prowadzenia 3:0. I dopiero wtedy do głosu doszedł Rafa. Zmienił nieco styl gry, zaczął przedłużać wymiany jeszcze bardziej, z kolei Argentyńczyk kilka razy się pomylił. Po chwili było 3:3 i gdy wydawało się, że Rafa ruszy do ataku, to tym razem swoją grę odmienił jego rywal – zaczął częściej chodzić do siatki, wytrącił tym z równowagi Hiszpana. Na tyle skutecznie, że zdobył kolejne przełamanie. I ostatecznie wygrał całego seta 6:3.
To druga partia przeszła do historii, choć Rafa mógł w niej zyskać przewagę dość szybko – przy stanie 2:1 miał łącznie pięć break pointów. Nalbandian jednak – być może jedyny zawodnik, który był wówczas w stanie to zrobić –mimo wszystko nie oddał serwisu. A chwilę później sam prowadził 40:0 przy podaniu rywala… i gema faktycznie wygrał. Było 3:2 z przełamaniem, pierwszy raz wydawało się, że Rafa tego meczu nie wygra. Tym bardziej, że David utrzymał swój serwis. 4:2.
David Nalbandian. Fot. Newspix
Chwilę później mogło być już po wszystkim. Argentyńczyk miał bowiem break pointa, ale Rafa się obronił. Nie miało to jednak przełożenia na kolejnego gema, bo Nalbandian był w gazie i wygrał przy swoim serwisie do zera. Nadalowi pozostało zrobić to, co robił najlepiej – wierzyć do końca i walczyć o każdy punkt.
A miał o co. Już przy swoim serwisie czterokrotnie bronił piłek meczowych. Pierwszą – znakomitym forehandem. Drugą – dobrym podaniem, po którym rywal nie trafił w kort. Trzecią – świetnym forehandem po linii, po którym błąd popełnił Nalbandian. Czwartą – za sprawą kolejnego błędu rywala. Dopiero wtedy sam dostał szansę na skończenie gema i z niej skorzystał. Wciąż było jednak 5:4 dla Argentyńczyka. Rafa musiał przełamać rywala.
I to zrobił.
Pomógł Nalbandian, który po fenomenalnym meczu, pokazał, że potrafi się denerwować. A nerwy – wiadomo – przynoszą słabość. Podwójny błąd i dwie pomyłki z forehandu sprawiły, że przegrywał już 15:40. Pierwszego break pointa obronił w fenomenalnym stylu. Potem pomógł Rafa, dwoma błędami na returnie, co dało Davidowi pierwszą piłkę meczową przy swoim podaniu, a piątą ogółem. I centymetry dzieliły go wówczas od zwycięstwa – return Nadala tym razem trafił bowiem w samą linię, a chwilę później, po kiepskim odegraniu Argentyńczyka, Hiszpan skończył wymianę backhandem. Nalbandian, tak się wydaje, chyba roztrząsał ten punkt za długo. Kolejne dwie wymiany przegrał bowiem po swoich błędach. I zrobiło się 5:5.
Tego Rafa już nie planował wypuścić. Swojego gema wygrał do zera. Nalbandian zdołał jeszcze wygrać kolejną małą partię – broniąc break pointa – i doprowadził do tie-breaka. Ale w nim zaczął fatalnie. Popełnił kilka błędów, zrobiło się 0:4 z jego perspektywy. Rafa oddał potem kilka punktów, ale i tak prowadził 6:3 i miał trzy piłki setowe. Dwie Nalbandian obronił, atakując do siatki. Ale przy serwisie Rafy już nie miał nic do powiedzenia – jego błąd z returnu zakończył seta.
Po tym Argentyńczyk już się nie podniósł, a Hiszpan zagrał genialnego seta, którego wygrał do zera. A później nie stracił już partii i wygrał cały turniej, pokonując Juana Martina Del Potro, Andy’ego Roddicka i Andy’ego Murraya, którego w finale zdemolował 6:1, 6:2. Wszystkiego tego nie byłoby jednak, gdyby nie pięć obronionych piłek meczowych w starciu z Davidem Nalbandianem.
Rafa Nadal – David Nalbandian 3:6, 7:6 (5), 6:0
VERDASCO. AUSTRALIAN OPEN 2009
Dwaj Hiszpanie. Dwaj leworęczni zawodnicy. I mecz, który okazał się niewiarygodnym spektaklem, prawdopodobnie najlepszym w tamtej edycji Australian Open. Półfinał pierwszego Wielkiego Szlema w sezonie 2009 dla Rafy był – w teorii – kolejnym meczem na poziomie, który dobrze znał. Dla Fernando Verdasco było to największe spotkanie w jego karierze. To jedyny raz, gdy dotarł tak daleko w turnieju tej rangi, po drodze pokonując zresztą między innymi Andy’ego Murraya.
To był też mecz, który zniszczył jego marzenia.
95. To najbardziej pamiętna statystyka z tamtego spotkania. Tyle winnerów zagrał Fernando Verdasco. Ale okazało się, że i to za mało, by pokonać Rafę Nadala. Starszy z Hiszpanów zostawił na korcie prawdopodobnie wszystko, co w sobie miał. Całe spotkanie trwało bowiem 5 godzin i 14 minut, na tamten moment był to rekord, najdłuższy mecz w historii australijskiego turnieju. Pobili go – trzy lata później – Nadal i Novak Djoković w finale, gdy grali niemal sześć godzin.
W półfinale sprzed 15 lat już pierwszy set pokazał, czego można się spodziewać. Trwał 75 minut, skończył się tie-breakiem, w którym niespodziewanie wygrał Verdasco. Zrobił to jednak zasłużenie. Fernando grał wtedy bowiem tenis wybitny, szczególnie w kluczowych momentach. Od stanu 3:4 w tie-breaku wygrał cztery kolejne punkty. Nie było w jego grze słabego zagrania. Te pojawiły się dopiero pod koniec drugiej partii. Fernando przegrywał 4:5, ale serwował i miał już 40:15 w gemie. A potem przegrał cztery punkty z rzędu, w tym jeden – przy 40:40 – po fenomenalnym forehandzie Nadala w momencie, gdy Verdasco zagrał genialnego, płaskiego slajsa.
Trzeci set zaczął się od czterech przełamań, a skończył tie-breakiem, w którym dominował Rafa. Verdasco wydawał się za to coraz bardziej wypompowany z sił. Dwukrotnie prosił w tamtym okresie o fizjoterapeutę, który rozmasowywał mu łydkę. Starszy z Hiszpanów przegrywał ze skurczami i z rodakiem, 1:2 w setach.
Ale jeszcze się podniósł.
Czwarta partia? Znów genialny, wspaniały tenis i trzeci w meczu tie-break. Tym razem bez historii, Fernando wygrał sześć pierwszych punktów, oddał Rafie ostatecznie tylko kolejnego, a potem zakończył seta. O wszystkim miała zadecydować piąta partia. W niej lepszy okazał się Nadal, który przełamał rywala przy stanie 5:4 i tym samym zakończył mecz. Ale o tym, jak wycieńczające było to spotkanie, najlepiej świadczy fakt, że gdy doprowadził do trzech piłek meczowych – nawiasem pisząc: dwie pierwsze Verdasco obronił, a przy trzeciej… popełnił podwójny błąd serwisowy – w oczach pojawiły mu się łzy.
– To był jeden z tych meczów, który wszyscy zapamiętają na długo. W ostatnim gemie zacząłem płakać. To było za dużo napięcia. Fernando grał, tak myślę, na swoim najwyższym poziomie. Też zasługiwał na finał – mówił potem Nadal. Dodawał też, że Roger Federer, który we wcześniejszym meczu pokonał w trzech setach Andy’ego Roddicka i mógł odpoczywać, na pewno będzie miał nad nim przewagę.
I tu pisze się epilog meczu z Verdasco, który trzeba w tym wszystkim ująć. Nadal bowiem, czysto teoretycznie, patrząc na poziom zmęczenia po tym półfinale, nie miał prawa wygrać w finale z Federerem. A jednak to zrobił. I to mimo tego że obaj zagrali w meczu o tytuł pięć setów, a spotkanie trwało 4 godziny i 23 minuty. Charakter Hiszpana, jego umiejętność walki do samego końca, a także niesamowita zdolność organizmu do regeneracji, pozwoliły mu wówczas triumfować w Australii po raz pierwszy.
Trzynaście lat później dołożył drugi triumf. Znów wygrany charakterem.
Rafa Nadal – Fernando Verdasco 6:7 (4), 6:4, 7:6 (2), 6:7 (1), 6:4
MIEDWIEDIEW. AUSTRALIAN OPEN 2022
Rafa Nadal wygrał potem jeszcze Roland Garros, ale to tak naprawdę w Melbourne obejrzeliśmy jego ostatnie tak wielkie zwycięstwo. W Paryżu, wiadomo, wszyscy spodziewali się wygranej Hiszpana. W Australii – mało kto. Owszem, pod nieobecność Novaka Djokovicia (deportowanego z kraju), faworytów do tytułu było kilku. Ale raczej nikt nie myślał o tym, że Hiszpan – który w Melbourne grał wcześniej pięć razy w finale, a wygrał tylko raz – zdoła tam odnieść sukces ponownie, po trzynastu latach.
Co więcej, Rafa stracił dużą część sezonu 2021. W pierwszej połowie wygrał co prawda turnieje w Barcelonie i Rzymie, ale na Roland Garros lepszy od niego okazał się Novak Djoković, który wygrał w półfinale. Po tej porażce Hiszpan wycofał się i z Wimbledonu, i z igrzysk olimpijskich, później informując, że była to decyzja podyktowana kontuzją stopy. Wrócił jeszcze do akcji w amerykańskim Citi Open, ale że kontuzja nie odpuściła, wycofał się z kolejnego turnieju, a potem zakończył sezon.
Czy więc można było wierzyć, że wygra w Australii? Tak, ale tylko dlatego, że to Rafa Nadal. W przypadku każdego innego zawodnika – może poza Novakiem Djokoviciem i Rogerem Federerem – nikt nie postawiłby w takiej sytuacji triumf w Melbourne.
Droga Rafy do ćwierćfinału była stosunkowo prosta. Stracił jednego seta, ale poza tym prezentował się dobrze. Dopiero w ćwiartce wielkie wyzwanie rzucił mu Denis Shapovalov. Kanadyjczyk przegrywał już 0:2 w setach, ale wygrał dwie kolejne partie. W decydującej jednak lepszy był Rafa. Potem w czterech partiach odprawił Matteo Berrettiniego. I doszedł do finału, w którym jego rywalem był Daniił Miedwiediew. Rosjanin też miał problemy: w ćwierćfinale grał pięć setów z Felixem Augerem-Aliassimem, a w półfinale cztery ze Stefanosem Tsitsipasem.
Ścieżka była więc podobna. Ale Daniił jest młodszy. Znakomicie gra na kortach twardych. Już rok wcześniej był w Australii w finale, a kilka miesięcy przed meczem z Nadalem wygrał w US Open z Novakiem Djokoviciem, pozbawiając Serba szansy na Kalendarzowego Wielkiego Szlema, a przy okazji zdobywając pierwszy taki tytuł do swojej kolekcji. Przed finałem Australian Open 2022 nie było wątpliwości, że to Rosjanin będzie w tym starciu faworytem.
A gdy prowadził w nim już 2:0 w setach i 1:0 w gemach, na ekranach pokazała się kluczowa statystyka – szans na zwycięstwo, wyliczonych przez algorytm przygotowany przez organizatorów. Daniił miał ich 96%, Rafa tylko 4%. W dodatku Hiszpan wydawał się pozbawiony sił, a Miedwiediew – jak to on – wyglądał, jakby mógł biegać w nieskończoność. Nadal za to przy niemal każdym gemie serwisowym musiał bronić break pointów. Ale opłaciło się, droga przez mękę została wynagrodzona.
Przy 4:4 w trzeciej partii Rafa wreszcie dostał swoją szansę. I z niej skorzystał. Przełamał rywala, po chwili zamknął seta własnym podaniem. Czwarty partia? Coraz gorsza gra Daniiła, a coraz lepsza – i mądrzejsza – w wykonaniu Hiszpana. I tak jak w poprzednim secie, tak i teraz zadecydowało jedno przełamanie. I znów też lepszy okazał się Rafa. Pozostało więc zagrać piątego seta.
A w nim Daniił wydawał się coraz bardziej zrezygnowany i sfrustrowany. Coraz częściej wdawał się w wojenki z publiką, gestykulował, dyskutował z boksem. Rafa za to wiedział, że to jego szansa. Skoncentrował się, nie pozwalał sobie na zbędne gesty czy zagrania. Przełamał Miedwiediewa przy stanie 2:2, wygrał dwa kolejne gemy przy swoim serwisie i przy stanie 5:4 serwował po tytuł.
Nieskutecznie.
Momentum przeszło więc na stronę Miedwiediewa, który przedłużył swoje nadzieje na wygraną. Ale zupełnie z tego nie skorzystał. Po raz kolejny serwis stracił w następnym gemie i tym razem nie odrobił już strat. Rafa sięgnął po tytuł, wbrew wszystkiemu. – Półtora miesiąca temu nie wierzyłem, że w ogóle tu będę. Że zagram przy takiej publiczności. Ale od kiedy tu przyjechałem, wspieraliście mnie przy każdej piłce. To jeden z najbardziej emocjonalnych momentów w mojej karierze. Te dwa tygodnie w Melbourne zostaną w moim sercu do końca życia – mówił po meczu.
Jak się okazało – w Australian Open rozegrał potem jeszcze tylko dwa spotkania. W 2023 roku odpadł tam w drugiej rundzie. W tym roku nawet na australijskich kortach nie wystąpił. Ale za właściwy koniec jego przygody z tym turniejem wypada uznać właśnie finał z Miedwiediewem.
Rafa Nadal – Daniił Miedwiediew 2:6, 6:7 (5), 6:4, 6:4, 7:5
FEDERER. RZYM 2006
Zatoczmy w tym momencie koło. Zaczęliśmy bowiem od meczu z Federerem, więc i tak zakończmy. Spotkanie w Rzymie, rozegrane ponad 18 lat temu, było ich szóstym pojedynkiem. W pierwszych pięciu czterokrotnie lepszy okazywał się Rafa, Roger wygrał tylko w Miami w 2005 roku. Nadal wyrósł też na króla mączki, więc – co naturalne – w finale rzymskiej imprezy, rozgrywanej właśnie na nawierzchni ziemnej, był faworytem. Tym bardziej, że mecze o tytuł w turniejach rangi 1000 grano wtedy jeszcze do trzech wygranych setów. A na tym dystansie Rafa Nadal do samej gry dokładał też niesamowitą wytrzymałość.
Po latach wielu zastanawiało się, czy aby to nie był mecz, który ostatecznie zdecydował o kształcie rywalizacji tej dwójki. Czy gdyby Roger Federer wykorzystał w nim swoje szanse, to wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Czy zasiałby ziarno niepewności w głowie Rafy, które wykiełkowałoby w rozgrywanym niedługo później finale Roland Garros? Nie wiadomo. Z pewnością jednak byłoby to spotkanie, na którym sam Szwajcar mógłby budować pewność siebie.
Gdyby tylko potrafił je zamknąć.
Po tym finale „New York Times” napisał, że rywalizacja Federera z Nadalem pod kątem otoczki przypomina tę Muhammada Alego z Joe Frazierem. Przyszłość pokazała, że w pełni słusznie, aczkolwiek nie dziwi, że takie słowa padły właśnie po tym meczu. Genialnym, niesamowitym, pięciogodzinnym spotkaniu na magicznym Foro Italico. Sergio Palmieri, dyrektor turnieju, mówił jeszcze lata później, że nie jest w stanie zapomnieć tamtego dnia. To zdanie podzielało też wielu fanów. Po prostu trudno nie wspominać tak znakomitych meczów.
Roger wyszedł na to spotkanie nastawiony na to, że może w końcu pokonać Rafę na mączce. Po przegranym finale w Monte Carlo – kilka tygodni wcześniej – mówił, że był „o krok bliżej” i twierdził, że musi grać jeszcze agresywniej. W Rzymie miał dotrzymać słowa. Od samego początku ruszył do ataku, niezwykle często – szczególnie na korcie ziemnym – chodził do siatki. I to działało, wygrywał zdecydowaną większość takich wymian. W pierwszym secie grał znakomicie, w tie-breaku, do którego ostatecznie doszło wygrał do zera.
W drugim prowadził 4:2, ale Rafa zdołał wrócić do meczu. Znów doszło do tie-breaka i tym razem to Hiszpan – choć minimalnie, do pięciu – okazał się lepszy. Trzeci set wpadł na konto Nadala, a Federer wyraźnie złapał zadyszkę, oddał go wynikiem 4:6. Ale w czwartym odżył, grał cudownie, wygrał 6:2, dwukrotnie przełamując serwis Hiszpana, co na kortach ziemnych w jednej partii się niemal nie zdarzało.
I wtedy przyszła piąta partia. Decydujący set, który powinien wpaść na konto Federera. Ale tak się nie stało, bo po drugiej stronie siatki stał Rafa Nadal.
Roger wyszedł na szybkie prowadzenie, 4:1. Hiszpan odrobił straty, wygrywając trzy kolejne gemy. Federer wypracował dwie piłki setowe przy stanie 6:5. Rafa obronił obie za sprawą błędów z forehandu Szwajcara, który do tej pory funkcjonował znakomicie. – Miałem kilka swoich szans, ale za wcześnie pociągałem za spust. Grałem być może najlepszy ofensywny tenis, jaki mogłem zaprezentować na mączce. Ale Rafa broni znakomicie i sprawia, że w siebie wątpisz – mówił potem Federer.
To zwątpienie przyszło jeszcze raz, w tie-breaku, do którego Hiszpan doprowadził. Roger prowadził w nim 5:3. I od tego momentu Federer nie wygrał już punktu, a po drodze popełnił trzy błędy. Rafa po raz kolejny okazał się lepszy, a zrobił to w stylu, którym potem miał go charakteryzować: broniąc się do samego końca. Walcząc jak o życie. Do samego końca. Jego lub meczu.
Nadal nie przegrał w tamtym okresie 81 spotkań z rzędu, gdy przychodziło do gry na mączce. Tę wielką serię przerwał w końcu jedyny tenisista, który mógł to wówczas zrobić – Roger Federer w Hamburgu, rok później. Ale mało brakowało, by zrobił to dużo wcześniej. Nie udało się. Bo Rafa był Rafą.
Rafa Nadal – Roger Federer 6:7 (0), 7:6 (5), 6:4, 2:6, 7:6 (5)
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej o Nadalu: