Reklama

Trela: O Hoenessie znów głośno. Najgorętsze trenerskie nazwisko na niemieckim rynku

Michał Trela

Autor:Michał Trela

02 października 2024, 10:00 • 12 min czytania 4 komentarze

Kiedy zatrudniano go w rezerwach Bayernu Monachium, kibice oskarżali Ulego Hoenessa o nepotyzm. Dziś Sebastian Hoeness jest już po debiucie w Lidze Mistrzów i przymierza się go do największych niemieckich klubów. Nie za nazwisko, a mimo niego.

Trela: O Hoenessie znów głośno. Najgorętsze trenerskie nazwisko na niemieckim rynku

Trudno mówić o kryzysie, ale źródełko ewidentnie nie bije już tak mocno, jak jeszcze kilka lat temu. Na fali sukcesów Juliana Nagelsmanna w Hoffenheim, a wcześniej Thomasa Tuchela i Juergena Kloppa w FSV Mainz, niemieccy dyrektorzy zachłysnęli się młodymi trenerami nowej fali. Przeżywali dokładnie to, co dziś widać w Ekstraklasie. Chętnie dawali szansę w Bundeslidze trenerom młodszym od najstarszych zawodników, świeżo po ukończonych kursach trenerskich, z wypiekami na twarzach wysłuchując potem używanego przez nich żargonu. W pewnym momencie, gdy dany klub zmieniał trenera, wcale nie patrzył już na rynek bezrobotnych, lecz w pierwszej kolejności kierował się do anonimowego trenera własnych rezerw lub juniorów. Bundesliga wyrobiła sobie markę trenerskiej kuźni, z której chętnie czerpały potem inne kraje.

Tylko w latach 2013-2021 Ligę Mistrzów wygrywało czterech różnych niemieckich trenerów z różnych światów i pokoleń, ale umacniających renomę fachowców z tego kraju. Znakomitą passę zaczął nestor Jupp Heynckes, potem z Liverpoolem najważniejsze trofeum w klubowej piłce zdobył Juergen Klopp, Hansi Flick zrobił to z Bayernem, a wreszcie Thomas Tuchel z Chelsea. Na siedem ostatnich finałów Ligi Mistrzów, w sześciu przy ławce pracował przynajmniej jeden niemiecki trener. Do najważniejszego meczu, nie zdobywszy ostatecznie trofeum, doprowadził Borussię Dortmund w tym roku Edin Terzić, Julian Nagelsmann w 2020 roku odpadł w półfinale, pobity przez Tuchela. W międzyczasie jeszcze w piłce reprezentacyjnej po mistrzostwo świata sięgnął Joachim Loew, kolejny z Niemców pokazujących, że trenerów z tego kraju warto importować, jak przez lata robiono z Włochami czy Holendrami.

To faktycznie się wydarzyło. Dziś w każdej z najsilniejszych lig europejskich pracuje przynajmniej jeden Niemiec – najsłynniejszy Flick prowadzi Barcelonę, znacznie młodszy Fabian Huerzeler przejął Brighton po Roberto De Zerbim, nie zadebiutowawszy nawet w Bundeslidze, z kolei Kosta Runjaić, okrężną drogą przez Polskę dotarł do Serie A. Pracują też Niemcy na dość rozchwytywanych posadach trochę poza głównym nurtem. Ralf Rangnick wyszedł z Austrią z grupy mistrzostw Europy, podobnie jak Domenico Tedesco z kadrą Belgii. Matthias Jaissle w lidze saudyjskiej dowodzi piłkarzami takimi jak Roberto Firmino, Frank Kessie czy Riyad Mahrez, Daniel Farke i Tim Walter prowadzą znane angielskie kluby z Championship – derbowych rywali Leeds United i Hull City. A Rogera Schmidta dopiero przed chwilą zwolniono z Benfiki. Praktycznie każdy z tych trenerów w którymś momencie ostatniej dekady uchodził za trenerskie objawienie w Niemczech, wizjonera, nowe wielkie nazwisko.

Reklama

Hansi Flick w Barcelonie, Fabian Huerzeler w Brighton i Kosta Runjaic w Udinese. Tak wygląda lista niemieckich trenerów w innych poza Bundesligą topowych ligach Europy.

Wydrenowany rynek

Zanim każdy z nich poszedł w świat, o ich objawieniu się wiedziano już jednak w ojczyźnie. W kręgach taktycznych nerdów szeptano o ideach wprowadzanych przez Tuchela do Moguncji na dobre dwanaście lat przed tym, jak wygrał Ligę Mistrzów. Szalony futbol drużyn Waltera rozkładano na czynniki pierwsze, jeszcze gdy prowadził rezerwy Bayernu Monachium. Huerzeler od pierwszego dnia w roli trenera FC St. Pauli w 2. Bundeslidze dokonywał niezwykłych rzeczy.

Dziś jednak w Niemczech próżno szukać kolejnych gorących nazwisk, mogących zrobić w świecie piłki międzynarodowe kariery. Niemal połowę aktualnych klubów Bundesligi prowadzą obcokrajowcy. Nawet jeśli część z nich, jak Bo Svensson czy Ralph Hasenhuettl trenersko kształciło się w Niemczech, wciąż są to proporcje niespotykane jeszcze kilka lat temu. A najbardziej widać to w czołówce. Trzech głównych kandydatów do mistrzostwa – Bayern, Bayer i Borussia – ma zagranicznych trenerów. Nawet jeśli Nuri Sahin w Dortmundzie i w niemieckiej kulturze zakorzeniony jest mocno, akurat jako trener kształtował się w Turcji, a licencję UEFA Pro robi w Walii. Czwarty, czyli RB Lipsk, ma trenera, który niegdyś uchodził za wielką nadzieję, ale po pracy w Moenchengladbach, Dortmundzie i dwóch latach w Lipsku raczej wiadomo już, że Marco Rose światowej klasy raczej nie osiągnie. Kolejnych Nagelsmannów, Tuchelów i Kloppów na horyzoncie nie widać.

Spośród niemieckich trenerów przed czterdziestką, w Bundeslidze pracują obecnie tylko Ole Werner z Werderu Brema i Julian Schuster z S.C. Freiburg. Pierwszy to najdłużej w tej chwili będący w jednym klubie trener Bundesligi. Przejmował Werder w 2. Bundeslidze i w spektakularny sposób doprowadził go do awansu, a teraz zdołał go ustabilizować w środku tabeli. Niewątpliwie wykonuje dobrą pracę, ale nie na tyle spektakularną, by ktoś zaczął go przymierzać do znacznie silniejszych klubów. Schuster z kolei samodzielną karierę trenerską zaczął raptem kilka tygodni temu. To nominacja zupełnie innego typu niż większości przywołanych. Raczej w stylu Xabiego Alonso, Vincenta Kompany’ego czy Nuriego Sahina – czyli powrót do idei, że doświadczenia i charyzmy z boiska nie da się kupić. Schuster we Fryburgu spędził dekadę, rozegrał dla tamtejszego klubu blisko ćwierć tysiąca meczów. I choć starannie przygotowywał się potem do zawodu trenera, nazwisko niewątpliwie pomogło mu w szybkim otrzymaniu szansy w Bundeslidze.

Reforma szkolenia trenerów

Pozostali niemieccy trenerzy pracujący obecnie w lidze raczej nie są już młodzieniaszkami, znajdując się w średnim wieku jak na ten zawód, czyli w okolicach 45-50. 62-letni Peter Zeidler, 50-letni Frank Schmidt, 51-letni Alexander Blessin czy 45-letni Marcel Rapp prowadzą aktualnie swoje pierwsze kluby w niemieckiej elicie. Pracując odpowiednio w Bochum, Heidenheim, St. Pauli i Holsteinie Kilonia w komplecie walczą o przetrwanie, o Bayernach i Borussiach tego świata nawet nie myśląc. Najwięcej twórczego fermentu w ostatnich miesiącach wywoływały w środowisku metody Duńczyka Bo Henriksena z Moguncji, podczas gdy cały świat rozkładał na czynniki pierwsze zmiany poczynione przez Alonso w Leverkusen. Dino Toppmoeller, najbardziej pasujący do opisu typowego niemieckiego trenera nowej fali, przez cały debiutancki sezon w Eintrachcie Frankfurt walczył o przetrwanie i dopiero udanym startem obecnego trochę pewniej utrzymał się w siodle. Wciąż jest jednak bardzo daleko od wrzawy, która towarzyszyła dobrym wynikom jego poprzedników.

Niemiecki Związek Piłki Nożnej przeczuwał to już kilka lat temu, wprowadzając zmiany w systemie szkolenia trenerów akurat w momencie, gdy na absolutnym szczycie znajdowali się Klopp i Tuchel, co sprawiało, że alarmujące głosy brzmiały cokolwiek groteskowo. Faktycznie jednak już wtedy zaczęto zwracać większą uwagę na kompetencje miękkie przyszłych trenerów, na rozmowy indywidualne z zawodnikami, kształtowanie ich osobowości i stylu przywództwa, a niekoniecznie na rozwój taktyczny i analityczny. To w tej kwestii zauważono bowiem największe deficyty u młodych trenerów, którymi zachłysnął się rynek. I to one zdecydowały, że część z nich, choć znakomita merytorycznie, nie poradziła sobie w zawodowej piłce. Nastąpił więc pewien odwrót od 30-letnich trenerów juniorów czy rezerw.

Sytuacja mogłaby wyglądać inaczej, gdyby Huerzeler po awansie z St. Pauli nadal prowadził tę drużynę. Bundesliga miałaby wtedy 31-letniego trenera, którego ewentualne dobre wyniki i pomysły mogłyby tworzyć pozytywny szum widoczny jeszcze kilka lat temu. Brighton zdiagnozowało jego talent na tyle szybko, że nie pozwoliło mu jednak na razie przedstawić się szerszej publiczności w ojczyźnie. Na tym tle wyróżnia się jedno nazwisko, które jeszcze w tym tekście nie padło. Nic dziwnego, że Sebastian Hoeness to w tej chwili najgorętszy kandydat do wszelkich klubów marzących, by grać o trofea, ale też ktoś, kogo poczynania w Lidze Mistrzów na pewno są bacznie obserwowane przez kluby z innych europejskich lig.

Reklama

Fabian Huerzeler byłby trenerską gwiazdą Bundesligi, ale zanim zdążył zadebiutować, z St. Pauli wyciągnął go Brighton.

Spektakularny wynik w Monachium

To nazwisko, które w niemieckiej piłce brzmi jak instytucja, ale trenerowi VfB Stuttgart akurat bardziej przeszkadzało, niż pomagało. Jego zatrudnienie w roli trenera rezerw Bayernu Monachium wywołało protesty kibiców, którzy oskarżali Ulego Hoenessa o nepotyzm i niezasłużone forowanie bratanka. Podobne głosy musiał 42-letni dziś trener wysłuchiwać praktycznie przez całe życie. Jako syn Dietera Hoenessa, strzelca przeszło stu goli w Bundeslidze, byłego dyrektora sportowego Stuttgartu i Herthy Berlin, obecnie prowadzącego Wolfsburg w roli prezesa, ciągle słyszał, że jest ciągnięty za uszy przez tatusia. Ewentualnie stryja. Piłkarskich genów jednak po nich nie odziedziczył. Nie wyrwał się nigdy ponad III-ligowe rezerwy Herthy, szczyt jego kariery to trzyminutowy występ w pucharze przeciwko Schalke. Na rok ściągnął go do Hoffenheim Ralf Rangnick, wznoszący tam przyszłego bundesligowicza, ale Hoeness już w III lidze był dla niego za słaby. Skończyło się na ledwie trzech epizodach. Z kopaniem piłki niskiej klasy ofensywny pomocnik dał sobie spokój w wieku 28 lat.

Rangnick zapamiętał jednak inteligentnego piłkarza, który może kiepsko kopał, ale za to wiele z tego rozumiał, dostrzegając w nim przyszłego ciekawego trenera. Gdy stawiał pierwsze kroki, prowadząc drużynę U19 Herthy Zehlendorf, obecny selekcjoner reprezentacji Austrii wysyłał szpiegów na jego treningi, by ocenili, czy do czegoś się nadaje. A że werdykt był pozytywny, wciągnął go do kolejnego wielkiego projektu w swoim życiu, czyli tworzenia potęgi Lipska. Przez trzy lata młody Hoeness uczył się tam zawodu w grupach juniorskich. Opinię wyrobił sobie na tyle dobrą, że Hermann Gerland, słynny wychowawca młodzieży w Bayernie, zaczął naciskać na szefów, by ściągnęli go do Monachium. Uli Hoeness się wzbraniał, bo wiedział, z jakimi oskarżeniami się spotka. Ale upór „Tigera” przekonał go, by nie skreślić bratanka, tylko dlatego, że nosi takie samo nazwisko.

O młodym Hoenessie zrobiło się głośno w pandemicznym sezonie 2020, gdy pierwsza drużyna Bayernu zdobywała z Flickiem wszystkie możliwe trofea. Drugi zespół robił to samo. Jako beniaminek w zawodowej III lidze zanotował tak fantastyczną rundę rewanżową, że jako pierwsza drużyna rezerw w historii niemieckiej piłki… wygrały całą III ligę. Gdyby przepisy na to pozwalały, awansowałyby do 2. Bundesligi. Za sobą młodzież Bayernu zostawiła wówczas tak wielkie firmy, jak Kaiserslautern, TSV 1860, Hansa Rostock czy Eintracht Brunszwik. Wyczyny Hoenessa nie przeszły bez echa. Kilka miesięcy później bił już pierwszą drużynę Bayernu w Bundeslidze jako trener Hoffenheim. Choć momentami jego zespół wyglądał naprawdę dobrze i walczył o czołowe lokaty, ostatecznie dwa sezony tam spędzone Hoeness kończył w środku tabeli, co nikogo nie było w stanie zachwycić.

Kuźnia reprezentantów

Eksplozja talentu nastąpiła tam, gdzie dwadzieścia lat wcześniej pracował jego ojciec i gdzie za młodu odrzucono go z akademii. Stuttgart wiosną 2023 roku zatrudnił go jako już czwartego trenera w sezonie. Żaden nie był w stanie poukładać drużyny, która prostą drogą zmierzała ponownie do 2. Bundesligi. Chwilę przed nim z zadaniem nie poradził sobie Bruno Labbadia, który pracował już wszędzie i na ogół wykonywał przyzwoitą robotę. Hoeness jako strażak sprawdził się jednak znakomicie. Przegrał tylko jeden z ośmiu pozostających do końca meczów, rzutem na taśmę ratując miejsce w barażach o utrzymanie, w których bezdyskusyjnie zmiótł z boiska Hamburgera SV. Zadanie było wykonane, ale trudności się piętrzyły. Drużynę, która ledwo się utrzymała, opuściły w lecie trzy największe gwiazdy – Kostantinos Mavropanos przeniósł się do West Hamu, Borna Sosa do Ajaksu, a Wataru Endo do Liverpoolu. Wszyscy przynieśli do kasy łącznie ponad 50 milionów euro, ale pozostawili wyrwy, które wydawały się trudne do załatania.

Praca Hoenessa w kolejnym sezonie przerosła jednak najśmielsze oczekiwania. Stworzony przez niego ofensywny system, będący połączeniem pressingu, który wyniósł ze szkoły Red Bulla i dominacji z piłką przy nodze, którą szlifował w Bayernie, zrobił ze Stuttgartu jedną z najatrakcyjniejszych drużyn do oglądania. Świat słusznie zachwycał się Bayerem, w którym system Alonso został wypełniony znacznie lepszymi indywidualnie piłkarzami. Ale fachowcy zwracali uwagę, że jeśli chodzi o sposób gry, VfB jest może nawet bardziej wyrafinowane. Jego wymienność pozycji, wachlarz rozwiązań ofensywnych imponowała, biorąc pod uwagę, że po nieudanej kampanii klub raczej personalnie się osłabił, niż wzmocnił. Na nikim nie robiło wielkiego wrażenia pozyskanie anonimowego Deniza Undava z Brighton, wyciągnięcie ze zdegradowanej Herthy przeciętnego Maximiliana Mittelstaedta, czy Jamiego Lewelinga, rezerwowego w Unionie.

Rok w piłce to dużo. Maximilian Mittelstaedt w czerwcu 2023 roku był piłkarzem świeżo zdegradowanej do 2. Bundesligi Herthy BSC, natomiast w czerwcu 2024 roku grał na Euro 2024. To również zasługa Sebastiana Hoenessa.

Miarą sukcesu Hoenessa w Stuttgarcie niech będą nie wyniki, ale to, co stało się z jego zawodnikami po roku współpracy. Mittelstaedt, Stiller, Undav, Chris Fuehrich i Waldemar Anton zadebiutowali w reprezentacji Niemiec, choć nigdy wcześniej nie byli nawet w kręgu jej zainteresowań. Do kadry Nagelsmanna na Euro Stuttgart wysłał więcej reprezentantów niż finalista Ligi Mistrzów z Dortmundu i minimalnie ustąpił tylko Bayernowi. Serhou Guirassy jako czołowy strzelec ligi przeniósł się do Dortmundu, zabierając za sobą Antona. Na Hirokiego Ito połakomił się Bayern. Bramkarz Alexander Nuebel, wobec kontuzji Marca-Andre ter Stegena jest dziś głównym kandydatem, by zostać numerem jeden w reprezentacji. Na powołanie od Nagelsmanna mógłby też może liczyć Atakan Karazor, nowy kapitan, ale akurat zdecydował się na granie dla Turcji, więc w październiku prawdopodobnie dostanie do niej pierwsze powołanie. Enzo Millot, reprezentant francuskich młodzieżówek, stał się kandydatem dla największych klubów. Praktycznie każdy, kto pracował z Hoenessem, w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy urósł na poziom, który jeszcze niedawno nawet mu się nie śnił.

Powrót do Ligi Mistrzów

A równocześnie rosła również drużyna, która osiągnęła w Bundeslidze najlepszy wynik od siedemnastu lat, punktowo rozegrała najlepszy sezon w historii klubu, rzutem na taśmę wyprzedzając jeszcze Bayern i sięgając po wicemistrzostwo. Wydawało się, że wyrwanie trzech zawodników z podstawowego składu nie pozostanie bez echa, ale system Hoenessa zdaje się działać niezależnie od jednostek. W Bundeslidze wyniki może na razie nie zachwycają, lecz w stratach punktów z Mainz (3:3) czy Wolfsburgiem (2:2) więcej było pecha niż słabości. Rozbicie Dortmundu 5:1 pokazało, że z VfB wciąż trzeba się liczyć. Podobnie jak nastraszenie Bayeru Leverkusen w meczu o Superpuchar (porażka po rzutach karnych), czy Realu Madryt w pierwszej kolejce Ligi Mistrzów. Choć na Santiago Bernabeu grało w ostatnim czasie wiele niemieckich drużyn, żadna nie zaprezentowała się tak odważnie, jak VfB.

Na pierwszą wygraną w Lidze Mistrzów Hoeness jeszcze czeka, bo we wtorek, mimo miażdżącej przewagi, nie udało się złamać oporu dzielnie broniącej się Sparty Praga. Widać jednak po sposobie gry Stuttgartu, że poprzedni sezon nie był jednorazowym wyskokiem. Jeśli w lecie Bayer Leverkusen będzie szukał następcy Alonso, Hoeness będzie jednym z najbardziej naturalnych kandydatów, by go zastąpić. Jeśli w Lipsku uznają w którymś momencie, że projekt Rosego dobrnął już do ściany, ich były trener młodzieży powinien być jednym z pierwszych, do którego zadzwonią. Jeśli praca Nuriego Sahina w Dortmundzie nie będzie zmierzała w dobrą stronę, na niemieckim rynku nie będzie nikogo, kto lepiej spełniałby trudne wymagania Borussii niż właśnie Hoeness. Nawet zresztą Bayern, poszukując trenera po zwolnieniu Tuchela, miał ponoć się do niego odzywać. Na razie do powrotu nie doszło, ale w przeszłości, trudno to wykluczyć. Im dłużej pracuje na własne nazwisko, tym bardziej na niemieckim rynku staje się po prostu Sebastianem Hoenessem, a nie synem Dietera i bratankiem Ulego. A to marzenie każdego, kto całe życie wychowuje się w cieniu sławnej rodziny.

WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

4 komentarze

Loading...