Spacery na pięknej plaży w słonecznej Marbelli. Teledysk z Matą w Maladze. Więcej czasu na rodzinę, biznesy i inne pasje. Zniesienie presji piłkarskiej na rzecz gry w golfa, klapki zamiast korków, poranny luz zamiast musztry treningowej. To hasła-klucze, które w największym stopniu określały ostatni miesiąc życia Wojtka Szczęsnego. Miesiąc, który miał być wstępem do ogłoszonej w sierpniu emerytury, ale przez totalny przypadek, przez tę jedną szansę na milion, okazał się tylko odpoczynkiem przed prawdopodobnie najbardziej ekscytującą przygodą w karierze. Do finalizacji transferu pozostały już tylko testy medyczne.
Oczywiście, żeby to musiało się wydarzyć, Wojtek musiał kompletnie zmienić swoje – zdawało się, że i tak trochę przedwczesne – postanowienie. Nie możemy przecież zapominać, że wraz z końcem sagi w Juventusie Polak poważnie rozważał przejście do Arabii Saudyjskiej. Ale to nie wypaliło, a spływające propozycje z Anglii czy Włoch nie były wystarczająco atrakcyjne – przede wszystkim pod kątem życiowym. Wojtek nie chciał przedłużać grania w piłkę wyłącznie dla samego przedłużania. Stąd stwierdzenie: „Okej, nic ciekawego już mnie w futbolu nie czeka, czuję się wypalony, nic na siłę”. Wtedy, 27 sierpnia, wydawało się, że mentalnie 34-latek faktycznie i nieodwracalnie jest po drugiej stronie rzeki.
Ale kto miałby zawrócić go z tej drogi, złapać za nogi, wstrząsnąć i namówić na „last dance”, jeśli nie jeden z dwóch największych klubów na świecie? I to w pilnej potrzebie, która gwarantuje bycie numerem jeden między słupkami przez jakieś osiem miesięcy, czyli kilkadziesiąt spotkań? „Kiedy zgłasza się po ciebie FC Barcelona lub Real Madryt, nie odmawiasz” brzmi znane piłkarskie porzekadło, niesione szczególnie przez trenerów i działaczy obu klubów. Ale też kibiców i dziennikarzy, co absolutnie nie powinno nikogo dziwić. Coś w tym jest, że mimo zmiany pokoleniowej takie nazwy wciąż rozpalają wyobraźnię, a już na pewno kręcą zawodników, którzy pamiętają Barcę Pepa Guardioli sprzed kilkunastu lat. Choćby Ilkay Gundogan przyznawał otwarcie, że sentyment do „Dumy Katalonii” z perspektywy kibicowskiej był jednym z ważnych powodów, dla których rozstał się z Manchesterem City. Ot, po prostu chciał tego zasmakować.
A takich piłkarzy było przecież więcej. Niekoniecznie z najwyższej półki, ale takich, którzy mocno naginali swoje wymagania finansowe i wywierali presję na aktualnych pracodawcach, żeby tylko trafić do Barcelony. Choćby na moment, na sezon, byle mieć ten herb w CV. Nawet wbrew wcześniejszym założeniom, choć Wojtek Szczęsny pod tym względem przebija wszystkich – wrócił z emerytury!
Czy okazał się niesłownym człowiekiem? Patrząc wyłącznie na tę sytuację, w teorii tak, bo przecież zawieszenie butów na kołek to ten decydujący glejt na liście, tuż po kropce nad „i”, który zostawia się komuś na przykład z myślą, że już nigdy się go nie zobaczy. A tu proszę – Wojtek jednak rozerwał kopertę, zmiął papier i wyrzucił wiadomość do kosza. Ale przecież kto ogląda filmy i sam poznał trochę dorosłego życia, ten wie, że istnieją okoliczności, które potrafią zmienić czyjeś zdanie. Także w sposób diametralny, odwracając życie do góry nogami, choć akurat w przypadku Szczęsnego nie ma mowy o wielkiej zmianie. Planował życie w Hiszpanii, jego syn zaczął tam edukację, a co ważne dla samej Barcelony: ostatni raz trenował profesjonalnie w sierpniu, więc nie tak dawno. Podsumowując, wszelkie problemy logistyczne i sportowe właściwie nie istnieją.
Moim zdaniem każdy, kto zarzuci Szczęsnemu brak honoru, wewnętrznie będzie hipokrytą. Gra dla Barcelony to okazja, o której sam Wojtek kiedyś marzył. A że przyszła akurat chwilę po zakończeniu kariery, czy naprawdę wielkim grzechem jest cofnięcie ostatniego zdania czy kroku, powiedzenie „głupio wyszło, ale…” i spróbowanie takiej przygody? Gdyby ter Stegen wypadł przez ciężką kontuzję kolana równo miesiąc wcześniej, też – tak jak od kilku dni – pchalibyśmy medialnie Polaka do Barcelony.
Poza tym pamiętajmy, że taka decyzja wpływa na życie prywatne jego, żony i dzieci, ale skoro została podjęta, skoro Wojtek przeniósł swoją obietnicę, co do skupienia się na rodzinie na dalszy rok, musiało to odbyć się w zgodzie ze wszystkim. Również z jego sumieniem, choć w pierwszej kolejności należałoby raczej wskazać głowę, która jeszcze miesiąc temu była wypalona, a w tym tygodniu dostała niespodziewane, niezwykłe dawki dopaminy. O nogi i ręce się nie martwimy, bo wystarczy pewnie tydzień, maksymalnie dwa, żeby 34-latek znowu wszedł na najwyższe obroty i pokazywał, że jest bramkarzem z najlepszej dwudziestki na świecie.
Wojtek Szczęsny pod każdym względem broni się tym, co zrobił. Prawdopodobnie nikt z nas, będąc na jego miejscu, nie odmówiłby Barcelonie. Jasne, że teraz dziwnie będą wyglądać te posty na Instagramie, na których Wojtek wspomina swoją karierę, wchodzi w sentymentalną wycieczkę i zbiera podziękowania od przyjaciół, kibiców oraz ludzi ze świata sportu. Jasne, że faceta poznaje się po tym, jak kończy, a nie zaczyna, a Wojtkowi w zakończeniu przeszkodził jeden ogromny zbieg okoliczności, na papierze stawiający go obok sportowców, którzy nie potrafili odciąć się grubą kreską od przeszłości i roztrwaniali magię pożegnań.
Ale przecież Szczęsny to nie Adamek. Szczęsny to nie gość, który musi sobie dorobić, albo podbić adrenalinę. Nie, Szczęsny przychodzi do Barcelony po to, żeby dopisać kapitalny rozdział pod tytułem „są faceci i jest Szczęsny – ja kończę tak”. Zgodnie z tym, co wiemy o nim wszyscy. Na własnych warunkach, w filmowym stylu. Tuż po dźwięku zdartej płyty i przerwaniu ujęcia, jak przewija pieluszki w Marbelli.
WIĘCEJ O WOJCIECHU SZCZĘSNYM:
- Transfer Szczęsnego na ostatniej prostej. Jutro testy medyczne
- Jerzy Dudek o Szczęsnym i Barcelonie: To trochę zaskakujące i niepoważne
Fot. Newspix