Gdy wpisał w wyszukiwarce swoją chorobę, pojawiła się informacja, że zostały mu najpewniej dwa, może trzy miesiące życia. Tymczasem Michał Dąbrowski właśnie trzy miesiące po zakończeniu chemioterapii, o której mówi, że była straszna, wywalczył dwa medale na igrzyskach paraolimpijskich w Paryżu. W rozmowie z Weszło opowiada o wypadku, w którym złamał kręgosłup, przerażającej diagnozie, swoich stanach psychicznych, wielkim wsparciu żony i kulisach imprezy w stolicy Francji. Sukces w Paryżu pozwolił mu zebrać prawie milion złotych. Suma była niezbędna, bo Dąbrowski bierze bardzo drogi i ciągle nierefundowany lek.
Jakub Radomski: Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że zarówno po wypadku, gdy złamałeś kręgosłup, jak i wtedy, gdy usłyszałeś, że masz raka, miałeś bardzo poważny kryzys życiowy. Da się te dwa momenty w ogóle jakoś porównać?
Michał Dąbrowski, dwukrotny medalista paraolimpiady w szermierce: Gdy połamałem się 10 lat temu, byłem przekonany, że życie na wózku to koniec świata i największa możliwa tragedia, bo nie miałem skali. Kiedy zachorowałem na nowotwór, dotarło do mnie, że tamto zdarzenie nie było jednak tragedią, bo do życia na wózku można się zaadaptować. Są ograniczenia, oczywiście, ale jednak prowadzisz to życie. Tymczasem choroba, o której dowiedziałem się w listopadzie ubiegłego roku, stawiała przede mną, dość wyraźnie, koniec życia.
Dużo osób w takiej sytuacji wpisuje w wyszukiwarce swoją chorobę i ze mną nie było inaczej. Gdy wpisałem: „rak przewodów żółciowych wewnątrzwątrobowych”, pierwszą rzeczą, na jaką trafiłem, była informacja, że 90 procent osób nie dożywa szóstego miesiąca, a większość umiera po dwóch, maksymalnie trzech. Mam dwójkę dzieci, patrzyłem na nie i myślałem: „Jak im powiedzieć, że tacie został miesiąc, dwa albo trzy miesiące życia?”.
Michał podczas leczenia raka
Opowiedz najpierw o wypadku. Z czego spadłeś? W Internecie są różne wersje.
Z dachu garażu. 2014 rok. Robiliśmy z teściem garaż, taki nie za duży. Już był w zasadzie skończony, miałem tylko posprzątać jakieś kawałki, które zostały na górze. Teść mówi: „To ja idę po drabinę”. No dobra, sprzątałem dalej. Wtedy… nie wiem, co się stało. Poślizgnąłem się chyba. Zacząłem się zsuwać po tym dachu. Pamiętam, że był prawie płaski. Złapałem za krawędź, spojrzałem pod siebie. Nie było wysoko. No to mówię: „Dobra, skoczę”. Ja się bardziej nieświadomie puściłem, żeby stanąć na nogi, ale one nie zadziałały. Później teść mówił, że po upadku one nienaturalnie podskoczyły do góry.
Pamiętam jeszcze, że padał deszcz. Próbowałem się sam podnieść. Głupota, ale wtedy o tym nie wiedziałem. Może gdybym nie próbował na siłę wstawać, to by nie było aż tak drastyczne w skutkach? Oczywiście, nie byłem w stanie wstać. Poprosiłem kogoś, żeby zadzwonił na pogotowie, ostatecznie ja sam wybierałem numer. Następne, co pamiętam, to szpital. Musiałem coś podpisać. Później otwieram oczy w sali pooperacyjnej, przychodzi lekarz i mówi, że tu nie ma czego zbierać, bo wszystko się rozleciało.
Byłeś wcześniej osobą uprawiającą sport?
Niespecjalnie. On mnie nawet średnio interesował. Prowadziłem normalne życie, chodziłem do pracy, spędzałem czas z żoną, czasami jeździliśmy na grzyby, może jakaś wycieczka rowerowa. I tyle.
Michał na treningu
Kto najbardziej ci pomógł po tym, co się stało?
Zdecydowanie żona. Początek był bardzo trudny. Miałem gorszy czas, różne dziwne myśli kłębiły mi się w głowie. Straszna huśtawka nastrojów. Chodziłem w takim gorsecie, który wbijał mi się w ciało. Przesiadanie się na wózek wiązało się z bólem. Nie mogłem sobie poradzić ze świadomością, że nie jestem w stanie czegoś zrobić. Że muszę prosić innych o pomoc. Strasznie się denerwowałem. Nie wiem, jak nazwać ten czas. Okres buntu? Niech będzie.
Żona jest bardzo cierpliwa. Uratowała mnie. Gdy byłem małym dzieckiem, oglądałem kiedyś szermierkę w telewizji, przy okazji którychś igrzysk. Stwierdziłem wtedy, że jest fajna, ale oglądanie bardziej wynikało z tego, że nic innego nie było w telewizji. Przez kolejne lata nie miałem z nią żadnej styczności. Gdy po wypadku było ze mną źle, żona zawiozła mnie na zajęcia do trenera Grzegorza Pluty. Odbyłem pierwszą lekcję szablową. Szczerze? Zupełnie tego nie poczułem. Dużo gadania, mało robienia. Trener coś tam tłumaczył, poprawiał, ustawiał. Odpuściłem.
Minęły cztery miesiące, Grzesiek zadzwonił. Kolejne podejście. Trener pytał: „Przyjedziesz we wtorek?”. Mówiłem, że przyjadę. Trochę wymuszał na mnie następne treningi. Wkurzało mnie to wtedy, robiłem to za karę, ale dziś jestem mu bardzo wdzięczny. Szermierka mnie uratowała, przywróciła do życia, choć nie było łatwo, gdy dostałem kolejny cios.
Wspominałeś, co pod koniec ubiegłego roku o twoim nowotworze mówił Internet. A co na początku słyszałeś od lekarzy?
Coś w stylu: „Zobaczymy, na razie nie możemy nic powiedzieć”. Niedawno żona opowiedziała mi, że kiedy na początku choroby powiedziała lekarzowi, że szykuję się do igrzysk, jego odpowiedź była krótka: „Nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość”.
Jak zniosłeś chemię?
Musiałem podpisać zgodę na leczenie, a przy okazji dostałem kartkę z listą wszystkich skutków ubocznych. Nie polecam nikomu tego czytać. To naprawdę nie pomaga. Tam było wszystko i wszystko wyglądało źle. Zła rzecz, gorsza, jeszcze gorsza i najgorsza. Każde przeczytane słowo nie najlepiej działało na wyobraźnię. Coraz mniej chciało mi się to podpisywać, ale wiedziałem, że, jeżeli tego nie zrobię, to i tak jest po mnie. Czułem się wtedy, jakbym dokonywał wyboru między śmiercią a… śmiercią. Pierwszej chemii za bardzo nie poczułem. Byłem tylko cały czas głodny i jadłem wszystko, co mogłem. Z każdą następną chemią było jednak coraz gorzej. Czułem, że ona mnie leczy, ale jednocześnie bardzo osłabia. To specyficzny stan, który trudno jest mi opisać.
Dostawałem dużo morfiny. To było na zmianę zbijanie bólu i spanie. Spanie było najprzyjemniejszym momentem mojego chorowania. Dążyłem do tego, żeby usnąć i jak najpóźniej się obudzić. Dopiero w lutym tego roku poczułem się na tyle lepiej, że mogłem odstawić w końcu leki przeciwbólowe. Brałem je już tylko w krytycznych momentach.
Jak ciężko się wraca do sportu?
Wróciłem w kwietniu. Pojechałem z trenerem na pierwszy obóz od kilku miesięcy, jego termin zgrał się dobrze z moimi cyklami chemii. Trwał 10 dni, próbowałem coś wypracować, ale jednocześnie miałem w głowie, kiedy zaczyna się następna chemia. Wiedziałem, że ona mi to wszystko wyniszczy. Gdy bierzesz chemię, to – przynajmniej tak było u mnie – pierwsze dwa dni po są takie, że odechciewa się żyć. Nachodziły mnie myśli, o których nie chcę mówić tutaj ze szczegółami. Chemia to straszna rzecz, naprawdę. Dlatego z trenerem w pewnym momencie uznaliśmy, że odstawiamy treningi do skończenia chemii. To nie miało sensu, widać było, że zajęcia szermiercze mnie osłabiały. Pamiętam datę ostatniej chemii. To był 6 czerwca.
Niecałe trzy miesiące przed igrzyskami.
Dwa dni na przechorowanie. Później jakimś lekiem podnosiłem sobie leukocyty. Minęły dwa tygodnie, poszedłem na badania. Wyszło, że jest całkiem nieźle i wtedy wjechałem w cykl treningowy. To był początek lipca. Niedługo później odbywała się Szabla Kilińskiego, czyli międzynarodowe zawody w szermierce na wózkach. Zdobyłem brązowy medal. Duże zaskoczenie, choć wywalczyłem go rzutem na taśmę, walki były na styku. Pojechałem na te zawody głównie po to, żeby poczuć adrenalinę, te emocje, które towarzyszą startom. Czułem, że potrzebuję tego przed igrzyskami. Lipiec i sierpień były czasem intensywnych treningów. Szermierka mi się wylewała uszami. Miałem jej dość, naprawdę. Pamiętam, że w ostatnim tygodniu przed wylotem do Paryża marzyłem tylko o tym, żeby to wszystko się skończyło, żebym przegrał i wrócił do domu.
Podobno gdy zobaczyłeś drabinkę paryskich zawodów w szabli, nie do końca wierzyłeś w dobry wynik. Kiedy uwierzyłeś?
Gdy w półfinale pokonałem innego Polaka, Adriana Castro. Nie dowierzałem, że udało mi się to zrobić, bo on jest szablistą. Miałem małe szanse, wcześniej często z nim przegrywałem. Jeszcze gdy staliśmy w call roomie dwie i pół godziny, bo początek naszej walki strasznie się przedłużał, widać było po Adrianie pewność, której mi brakowało. Pokonałem go jednak. To było tak abstrakcyjne, że nawet nie byłem się w stanie cieszyć. Bardzo pomogły mi podczas tej walki wskazówki trenera.
W finale nieznacznie przegrałeś z Chińczykiem Yanke Fengiem, 14:15. Było rozczarowanie, czy po prostu cieszyłeś się ze srebra?
To była na początku dla mnie klęska, bo prowadziłem 14:13. Świetnie pamiętam końcówkę: sędzia nas ustawia, ja wiedziałem, co mój przeciwnik za chwilę zrobi i byłem pewny, że wygram. Trafiłbym go, ale wykonałem to źle technicznie i zrobiło się 14:14. Ostatnia akcja? Uleciała mi pewność siebie, popełniłem błąd i Chińczyk mnie lekko dotknął. Szkoda.
Później wywalczyłem jeszcze brąz w szpadzie. Tutaj udało mi się pokonać Brazylijczyka, który przed igrzyskami był numerem dwa na świecie. Oba medale były dla mnie niespodziewane. Nie wierzyłem w siebie. Nie sądziłem, że człowiek, który ma nowotwór, jest w stanie coś takiego osiągnąć. Wierzył natomiast, i to bardzo mocno, mój trener. Niedosyt czułem natomiast po rywalizacji w drużynie. Zajęliśmy czwarte miejsce. Trafiliśmy na Chińczyków i wiadomo było, że nie mamy z nimi większych szans, bo chłopaki sobie z ich zawodnikami nie radzą. Przegraliśmy, spadliśmy do walk o miejsca 3-4. Przyszło nam mierzyć się z Brytyjczykami i ten mecz nam po prostu nie wyszedł.
Wspomniałeś o swoim stanie przed igrzyskami. A jaki masz teraz, po nich?
Znowu mam dość szermierki (śmiech). Może inaczej – z chęcią bym sobie potrenował, ale jestem zmęczony. Fajnie było wywalczyć te medale, ale trzeba je odchorować. Po pierwszym medalu, dzień przed szpadą, spałem godzinę. Po drugim – łzy napływały mi do oczu, byłem roztrzęsiony. Też nie mogłem spać i do teraz czuję efekt tego przemęczenia pod wpływem wielkich emocji. Zawsze tak miałem, że sukces stanowił też swego rodzaju obciążenie, bo wiązał się z tym, że trzeba go przetrawić emocjonalnie.
Jak wygląda teraz twoje leczenie? Wiem, że przyjmujesz drogi lek, który nie jest refundowany. Po namowie znajomych założyłeś zbiórkę i właśnie udało się zebrać pełną sumę, czyli 850 tys. złotych.
Ten lek, niezbędny w mojej immunoterapii, jest bardzo świeży i w Polsce refundowany na razie tylko w przypadku raka płuc. W Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych używa się go powszechnie, w pierwszej linii, ale w naszym kraju stosuje się go od niedawna. Bierze się go maksymalnie przez dwa lata. Albo po prostu pomoże i go odstawiasz, albo uzyskujesz w pewnym momencie toksyczność, oznaczającą, że przestajesz na niego reagować.
Jeżeli chodzi o zbiórkę – jestem bardzo szczęśliwy, że udało się zebrać pieniądze. Wiadomo, że bardzo pomogły mi dwa medale, które napędziły zainteresowanie moją osobą. Mieszkam pod Garwolinem i mieszkańcy zrobili mi specjalne, dość huczne powitanie. Po igrzyskach chwilowo czuję się osobą publiczną, zapraszaną do radia, telewizji. Chyba wszystkie te media mnie już przetrawiły (śmiech). Nie mam z tym problemu, nawet to lubię. Na szczęście nie jestem Robertem Lewandowskim i nie zaczepia mnie każdy napotkany człowiek na ulicy.
Jakie masz najpiękniejsze wspomnienie, związane z szermierką?
Puchar Świata, Szabla Kilińskiego sprzed dwóch lat. Przegrałem wtedy z Adrianem Castro, ale mieliśmy w całości polskie podium, bo stał na nim też Grzesiek, mój obecny trener. Każdy zadowolony, ma medal. Puszczają nam Mazurka Dąbrowskiego. Drugie piękne wspomnienie to moja pierwsza wygrana w Szabli Kilińskiego. Niesamowite w tej imprezie jest to, że, gdy zwyciężasz, jest ceremonia z medalami, ale później dostajesz jeszcze szable kolekcjonerskie. Ma miejsce w zasadzie dwukrotne nagradzanie i właśnie to z tego momentu pierwszego zwycięstwa szczególnie utkwiło mi w głowie.
Słyszałem, że mocno nastawiasz się na start za cztery lata w Los Angeles.
Oczywiście, że tak. Wystartuję na kolejnych igrzyskach paraolimpijskich. Jeżeli dożyję.
Rozmawiał: JAKUB RADOMSKI
WIĘCEJ O PARAOLIMPIADZIE NA WESZŁO: