Patrycja Bereznowska w marcu usłyszała, że ma nowotwór. Dwa niezależne od siebie guzy, oba złośliwe. Kilka tygodni później ta sama Patrycja poprawiła rekord Europy w biegu dobowym. Być może pobiłaby rekord świata, ale przez obrzęk rogówki nie widziała prawie nic i biegła po omacku. Patrycja od dzieciństwa musiała radzić sobie z trudnymi sytuacjami, a biegi ultra nauczyły ją sztuki cierpienia. Mimo raka i przyjmowania najpierw białej, a teraz czerwonej chemioterapii, codziennie uprawia sport. „Trzeba na co dzień żyć tak, jakbyś właśnie usłyszał najgorszą diagnozę” – przekonuje. Słucham jej historii i zastanawiam się: „Czy w przypadku raka pewnym osobom może być łatwiej, znośniej?”. Chyba jednak tak.
Wyobraźcie sobie, że przebiegacie 10 km w 55 minut, czyli ze średnią prędkością 5:30/km. Dla wielu osób, trochę biegających, to całkiem niezłe tempo. 12 maja tego roku Patrycja Bereznowska utrzymywała dokładnie takie tempo (nawet minimalnie lepsze) przez… dobę. Została mistrzynią Polski w biegu 24-godzinnym, pokonując w tym czasie 263,17 km, co oznaczało nowy rekord Europy. Po 12 godzinach miała na koncie ponad 137 km i zanosiło się, że może nawet poprawić rekord świata. Dwie godziny później jej łupem padł (przy okazji, jak to brzmi!) rekord Polski w biegu na 100 mil, bo pokonała ten dystans w 14 godzin i 7 minut. Później biegła dalej, przez niemal 10 godzin. Już samo to jest niesamowite, prawda?
Patrycja Bereznowska osiągnęła to wszystko kilka tygodni po tym, jak dowiedziała się, że ma raka.
Dwa guzy, powstałe niezależnie od siebie. Oba złośliwe. – Miałam w głowie, że to być może mój ostatni tak długi i ciężki start przed rozpoczęciem leczenia. Dlatego podjęłam ryzyko i ruszyłam w tempie na rekord świata. Przed zawodami powiedziałam mojej ekipie: „Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana” – opisuje Patrycja w rozmowie z Weszło.
„Albo grubo, albo wcale”
Był marzec tego roku. Patrycja właśnie wróciła z biegu 48h na Tajwanie, gdzie ustanowiła rekord Europy oraz rekord świata na asfalcie. W dwie doby przebiegła ponad 427 km. Brała w domu prysznic i wyczuła w lewej piersi twardą grudkę wielkości zielonego groszku. Od razu skontaktowała się z przyjaciółką, która jest pielęgniarką w szpitalu onkologicznym w Wieliszewie. Usłyszała, że powinna udać się do lekarza rodzinnego po skierowanie do chirurga onkologa. Wtedy doświadczyła gorszego oblicza polskiej służby zdrowia.
Patrycja w swoim domu w Wieliszewie, z nagrodą za sierpniowy triathlon
Patrycja: – Pani doktor w ogóle mnie nie zbadała, ale stwierdziła, że na pewno nie mam raka. Powiedziała, że nie wystawi mi takiego skierowania, bo się ośmieszy. Mocno poruszyła mnie ta sytuacja. Następnego dnia poszłam do mojej pani ginekolog, która zbadała mnie poza kolejnością i oczywiście wystawiła skierowanie. Poprosiła, żebym absolutnie tego nie zbagatelizowała. Chirurg w szpitalu od razu skierował mnie na badania. Po USG usłyszałam: „To wygląda na nowotwór złośliwy”. Biopsja potwierdziła tę diagnozę. Natomiast badanie PET wykazało, że w piersi jest jeszcze jeden guz. Również nowotworowy i też złośliwy, choć zupełnie innego rodzaju i nie przerzut. Więc finalnie wylądowałam z diagnozą dwóch jednoczesnych nowotworów złośliwych w jednej piersi. Obok siebie.
Dwa dni temu Patrycja umieściła na swojej stronie na Facebooku post o chorobie. Fragment: „Sześć miesięcy minęło od dnia, kiedy w piersi wyczułam twarde ziarenko niczym zielony groszek. Słowami ks. Kaczkowskiego, mogło by to zabrzmieć: „Szału nie ma, jest rak”, wszystko jednak zależy od tego, jak wyobrażamy sobie życie po usłyszeniu diagnozy – rak złośliwy. Dwa niezależne, różne guzy złośliwe… Rzadkość, ale u mnie tak już jest – albo grubo, albo wcale”.
Druga w swojej kategorii
Plan leczenia – 12 tygodni białej chemii, podawanej co tydzień, w każdy poniedziałek. W międzyczasie cały czas, co trzy tygodnie, immunoterapia. Patrycja ma to już za sobą. Obecnie jest po pierwszej dawce chemii czerwonej, którą dostaje co trzy tygodnie (będą cztery dawki), razem z immunoterapią. Za kilka dni dowie się, kiedy ma operację. Będzie krótka przerwa, zabieg, a później znów 12 tygodni czerwonej chemii. A co dalej? Na dziś nie wiadomo, czy będą potrzebne hormonoterapia i radioterapia. To okaże się prawdopodobnie w badaniu histopatologicznym tkanek po operacji.
Patrycja przyjmuje mnie w swoim domu w podwarszawskim Wieliszewie. Piękne, ciche miejsce. Wokół las, blisko plaża, dużo zieleni. Wychodzi z domu dziarskim krokiem, na pierwszy rzut oka nie widać po niej choroby. Mówi, że kiedy w wyniku chemii zaczęły wypadać jej włosy, poszła do fryzjera i poprosiła, by ją ogolić na zero. Włosy teraz odrastają, ale powoli. Gdy zaczynamy rozmawiać, proponuje, żebyśmy się przeszli i drugą część nagrali na zewnątrz. Myślę, że ruszymy na spokojny spacer, ale gdzie tam. „Pływałeś kiedyś na kajaku? Nie? To się nauczysz” – rzuca, po czym sama bierze swoją deskę SUP i idziemy na oddaloną o 200 metrów plażę. Na niej stawiam pierwsze kroki w kajaku, a Patrycja, stojąc na desce, pływa szybko i z dużą pewnością siebie. „Mam równy kilometr, jest ok” – mówi, gdy zbieramy się do powrotu.
Patrycja, podczas opisywanej w tekście imprezy UltraPark w Pabianicach, w tym roku (fot. Marek Janiak)
Mimo choroby, nie straciła nic ze swojej duszy sportowca. Na plaży w Wieliszewie regularnie spotyka się z grupą znajomych. Czasami prowadzi zajęcia, często wspólnie płyną na drugi brzeg – na desce, kajaku lub wpław. Patrycja ciągle biega i startuje w zawodach. W pewnym momencie, na skutek chemii, zaczęły jej się pogarszać wyniki krwi. Anemia, do tego leukopenia, czyli stan, w którym jest mniej białych krwinek. Gdy czuje się gorzej, zmniejsza objętość, przechodzi w marsz albo biegnie wolniej, ale wychodzi codziennie. Nie tak dawno temu ukończyła Parkrun na dystansie 5 km, pokonując go ze średnią 4:30 / km.
– Dało mi to satysfakcję, bo wiem, że niewiele zdrowych kobiet w moim wieku przebiegłoby go w takim tempie – mówi. W jej domu dostrzegam dyplom i nagrodę za zawody triathlonowe. 1/8 Ironmana, zawody Garmina, sierpień tego roku. Bereznowska zajęła drugie miejsce w kategorii K 45. A do tego wszystkiego Patrycja, mimo raka, jest ciągle aktywna zawodowo. Kiedyś była instruktorką jeździectwa, a teraz pracuje z młodymi końmi, ucząc je, jak powinny się zachowywać, gdy mają na sobie jeźdźca. – Takie młode zwierzęta są trochę nieprzewidywalne, więc jestem kimś na kształt kaskadera i muszę być silna fizycznie oraz stabilna – śmieje się.
Słucham tego wszystkiego, uświadamiając sobie, że rozmawiam z osobą, która ma ciało i głowę wyjątkowo przystosowane do długotrwałego cierpienia. Czy komuś takiemu jest łatwiej chorować na raka? Czy w przypadku takiej choroby można w ogóle operować terminami typu: „łatwiej, prościej, znośniej”?
W chorobie pomagają pasje
Patrycja sama chciała mieć immunoterapię. To nowy sposób leczenia, polegający na tym, że podaje się środki, sprawiające, że organizm sam walczy z komórkami nowotworowymi. – Mój układ immunologiczny działa rewelacyjnie. Przez lata intensywnych treningów, startów i wyjazdów nawet nie miałam zimą kataru, dlatego uważałam, że organizm sobie z tym świetnie poradzi. Paradoksalnie ten drugi guz, który zaświecił się na badaniu PET, sprawił, że przyznano mi immunoterapię. Mam nadzieję, że ona działa. Na razie badanie pokazało, że oba guzy się zmniejszyły, a ten pierwszy fizycznie już zupełnie zniknął. To bardzo dobra wiadomość. Chemioterapię znoszę dobrze. Ostatnio, po czerwonej chemii, dwa razy zasnęłam na sofie w ciągu dnia. Organizm widocznie tego potrzebował. Ale wstałam, ubrałam się i poszłam biegać. Moja odporność może być związana z tym, że podczas ekstremalnych biegów ultra nieraz doświadczałam już mdłości, wymiotów czy schodzących paznokci. Nawet sobie przypomniałam, że po biegu 48h na bieżni mechanicznej w Zabrzu wypadło mi sporo włosów. To było ciekawe – mówi Patrycja, uśmiechając się.
Patrycja w biegu. Mistrzostwa Polski w biegu na 100 km w 2018 roku
Karolina Sarnowska, jej przyjaciółka i serwisantka podczas zawodów, dodaje w rozmowie z Weszło: – Gdy dowiedziałam się o chorobie Patrycji, na początku był szok. Pracuję zdalnie, więc powiedziałam jej, że przez parę dni na początku leczenia chcę z nią po prostu pobyć. Pamiętam, jak w Wieliszewie był festiwal i zobaczyłam dużo osób, które zbierają dla niej pieniądze do puszki. Aż zamarłam, bo wcześniej widziałam zdjęcia różnych dzieci, jakiejś Kasi, Asi, Norberta, dla których organizuje się wsparcia, a tu zobaczyłam zdjęcie jednej z najsilniejszych kobiet, jakie znam. Patrycja ma organizm przygotowany do walki z chorobą. Dostaje teraz regularnie coś szkodliwego, ale ona zawsze miała niezwykłą zdolność regeneracji. Gdy inne rywalki miały problem z wejściem na podium po zawodach, ona robiła to dość pewnie. Dlatego jest w stanie biegać, mimo chemii. Lance Armstrong powiedział kiedyś, że w wyjściu z raka pomagała mu jazda na rowerze, bo robił to, co kocha. Patrycja też ma pasje, które sprawiają, że jest silniejsza.
Patrycja i Karolina (fot. archiwum Karoliny Sarnowskiej)
Przekazywała ludziom wiedzę
Patrycja zmagać się z trudnościami musiała od dziecka. Gdy miała pięć lat, doszło do rozstania rodziców. Ojciec był typem imprezowicza, odszedł od rodziny. Wychowywała się z mamą i siostrą. Rodzice utrzymywali kontakt, ale ona czuła, że nie jest dla taty ważna. Osiem lat później siostra w ramach buntu uciekła z domu. Trwały poszukiwania, obie z mamą przeżywały olbrzymi stres, matka kilka razy identyfikowała różne zwłoki. Siostra odnalazła się po ośmiu miesiącach. Była w ciąży. Minęło kilka kolejnych lat, Patrycja układała sobie życie, spędzała czas z narzeczonym. Dostała telefon od siostry. Mama wyszła z domu i nie wróciła. Ojczym dostał wiadomość, że ktoś popełnił samobójstwo na torach. Potwierdziło się najgorsze.
– Na pogrzebie trumna była zamknięta. Przez dwa lata dręczyły mnie sny, że może jednak nie była to mama, a pochowaliśmy wtedy obcą osobę. Nawet dziś mam gęsią skórkę, gdy o tym mówię. Nie pamiętam pogrzebu. Żadnych kolorów, kształtu trumny, przygotowań. Przez długi czas łapałam się na tym, że robiłam coś i myślałam: „Powiem o tym mamie”. Nie mogłam. Dziś patrzę na ludzi, którzy nie mają czasu dla swoich rodziców, albo źle ich traktują i myślę: „Nie wiecie, co tracicie”. Czasami jeden głupi telefon może tak wiele znaczyć – mówiła mi Patrycja w grudniu 2020 roku, gdy powstawał materiał do „Przeglądu Sportowego” z cyklu „Portrety”.
Zauważała, że jej mama w ostatnich miesiącach miała pogorszony nastrój. Wiedziała, że miała problemy z tarczycą, ale jej stan tłumaczyła bardziej tym, że mama jest zapaloną ogrodniczką i dlatego być może gorzej znosiła zimę. Nie miała pojęcia, że kłopoty z tarczycą mogą rozwijać depresję. Później, gdy to do niej dotarło, ale było już za późno, Patrycja starała się przekazywać ludziom tę wiedzę. Dziś sama zmaga się z poważną chorobą, w czym zarówno te doświadczenia z dzieciństwa, jak i pokonywanie ekstremalnych trudności na trasach biegowych, na pewno w jakimś stopniu jej pomagają. Ludziom zahartowanym jest łatwiej.
Widziała tylko plamy
Biegi ultra to bez wątpienia sztuka cierpienia. Weźmy tegoroczne mistrzostwa Polski w biegu 24h, od których zacząłem ten tekst. Patrycja w drugiej części zmagań zaczęła coraz gorzej widzieć. Dopadł ją obrzęk rogówki.
– Przez ostatnich sześć godzin biegu widziałam tylko jasne i ciemne plamy. Poruszałam się po omacku, dlatego tempo zaczęło mi trochę spadać i ostatecznie poprawiłam rekord Europy, a nie poradziłam sobie z rekordem świata. Trasa w Pabianicach jest dość prosta, ale są na niej zakręty po 90 stopni. Na szczęście znajdują się w strefie, gdzie przebywają nasi serwisanci. Dlatego moja ekipa krzyczała do mnie, gdzie mam biec. Ja nic nie widziałam poza konturami. Nie widziałam zegarka, więc przez tych kilka godzin to oni informowali mnie o tempie. Był moment, gdy przede mną nagle zatrzymał się biegacz. Chciałam go ominąć, ale uderzyłam kolanem w metalowe barierki. Centralnie, rzepką. Wystraszyłam się, bo ból był duży, ale na szczęście po kilku metrach kuśtykania okazało się, że mogę dalej biec. Jestem bardzo wdzięczna koledze, który mi pomógł w końcówce. Jest znany w mediach społecznościowych jako Cukrzyk Biega. Widząc, jaki mam problem, podbiegł i zaproponował, żebym spróbowała biec tak, abym swoim łokciem czuła jego łokieć. To sprawiło, że czułam się nieco pewniej. Trochę rozmawialiśmy, mogłam nawet lekko przyspieszyć. Wiesz, co jest śmieszne? Że trzy okrążenia ze mną okazały się jego najszybszymi w całych zawodach – opisuje Bereznowska.
– Na początku trochę nie rozumieliśmy, co się dzieje. No bo, jak to: Patrycja mówi nam, że nie widzi, a dalej biegnie? Gdy zorientowaliśmy się w sytuacji, rozstawiliśmy się strategicznie po trasie, żeby w paru punktach strefy jej pomagać. Chodziło o to, żeby bezkolizyjnie omijała ludzi. Krzyczeliśmy: „Lewa wolna!”, albo „Patrycja biegnie!”. Ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Niektórzy pytali nas, o co chodzi. Patrycja wiedziała, że żadne leki jej nie pomogą i nie ma sensu dzwonić po lekarzach. Na szczęście żaden z sędziów nie reagował, dlatego mogła kontynuować bieg. Myślę, że gdyby Patka nie miała w głowie, że ma nowotwór i nie wiadomo, kiedy będzie mogła wystartować w następnych mistrzostwach Polski w biegu 24h, być może dałaby sobie spokój – dodaje Karolina Sarnowska.
Patrycja w swojej domowej siłowni
Bereznowska podobne problemy ze wzrokiem miała już wcześniej, gdy w Dublinie startowała w biegu kwalifikującym ją do Badwater – słynnego ultramaratonu w Dolinie Śmierci, który zresztą wygrała. Z Irlandii pamięta niesamowicie mocny wiatr, do 120 km/h. Na kładkach musiała się kłaść, żeby jej nie zdmuchnęło. Momentami padał też grad i wtedy, przy ciągłym, ekstremalnym wysiłku, pojawił się obrzęk rogówki. Patrycji zostały cztery godziny biegu. Nie widziała prawie nic. Słupki z oznaczeniami szlaku często były w rowie, więc wchodziła do niego i praktycznie przykładała nos do słupka, żeby się upewnić, czy dobrze biegnie. Na mecie był lekarz, który od razu zdiagnozował na czym polega problem.
Patrycja: – Chodziłam później po praktycznie wszystkich znajomych okulistach, ale żaden nic nie zaradził. W tym obrzęku chodzi o to, że pod szkłem kontaktowym rogówka jest niedotleniona, a jednocześnie podczas wysiłku w gałce ocznej kumuluje się kwas mlekowy. Kombinacja tych dwóch czynników plus zmęczenie i np. wiatr często powodują takie objawy. A lekarze okuliści nie mają doświadczenia, bo raczej nie zdarza im się pacjent, który przychodzi i mówi: „No, panie doktorze, biegłem 100 mil i w drugiej części dystansu takie coś mi się stało”.
Kiedy w Zabrzu startowała w biegu 48h na bieżni mechanicznej, najgorsze były światełka, ciągle pojawiające się, gdy podskakiwała. Jej mózg zaczynał parować. To, w połączeniu z głośnymi dźwiękami i muzyką, lecącą przez dwie doby, sprawiło, że podczas dekoracji, kiedy ktoś coś krzyknął, po prostu wyszła i zaczęła płakać. Tak zareagował organizm. Do upałów podczas wspomnianego Badwater przygotowywała się w saunie. Spędzała w niej nawet prawie godzinę. Wchodziła w środku na drewniany stopień, czasami truchtała w miejscu.
Inna sytuacja – gdy w 2018 roku w Atenach biła rekord świata w biegu 48h i praktycznie usypiała na trasie, będąca na miejscu Karolina wymyślała jej różne zadania, by jakoś zająć głowę. Jedno z nich polegało na tym, by wymieniała sobie w głowie wszystkie kolory, zawierające literę „b”. Pomogło, ale na krótko. W pewnym momencie Patrycja wbiła sobie agrafkę w palec, bo wyszła z założenia, że bólowi trzeba zadać ból.
Patrycja podczas tegorocznej Legionowskiej Dychy
Patrycja Bereznowska jak mało kto wie, jak radzić sobie z cierpieniem.
Teraz słucha Korteza
Kiedy startowała w Ultrabalatonie, liczącym aż 222 km biegu wokół słynnego węgierskiego jeziora, była noc i widziała z boku oświetlony drugi brzeg, słuchała muzyki. Nagle przypadkowo poleciał utwór Palucha zaczynający się od słów: „Zabiorę cię na drugi brzeg, gdzie nie ma łez. Zabiorę cię na drugi brzeg, by odpocząć”. Piosenka, niezwykle pasująca do tamtego momentu, wyjątkowo jej się spodobała.
– A czego słuchasz teraz? – pytam.
Patrycja: – Dużo Korteza. To w sumie raczej smutna i sentymentalna muzyka.
Słucha też różnych podcastów onkologicznych, żeby jak najwięcej dowiedzieć się o swojej chorobie. A kiedy ma ich przesyt, wraca do podcastów biegowych i podróżniczych. Lubi też mantry, niektóre powtarza sobie w głowie. Na przykład taką: „Jestem szczęściem, jestem miłością. Z lekkością przeskakuję nad chorobą”.
– Dużo jest w mojej głowie pozytywnego myślenia. Na początku był strach, ale on wynikał z niewiedzy i niepewności. Natomiast im więcej wiem o moim raku, tym czuję się pewniej. Pomogły wizyty u pani psychoonkolog. Nasłuchałam się, że czerwoną chemię znosi się bardzo źle i zaczęłam się trochę jej bać. Projektowałam sobie w głowie, że będzie ze mną źle. Pani psychoonkolog stwierdziła: „Ale dlaczego tak zakładasz? Przecież to nie ma sensu”. Uważam, że rozmowa z psychologiem powinna być obligatoryjna w momencie, gdy dostaje się diagnozę. Wielką siłę dała mi też zbiórka, którą utworzyłam (pieniądze dla Patrycji można wpłacać tutaj). I nawet nie chodzi o to, że została zebrana duża suma na moje leczenie i rehabilitację, ale bardziej o odzew i to, jak wiele osób jest ze mną w tej walce. Odezwali się ludzie, z którymi nie miałam kontaktu przez wiele lat. Dużo osób zaoferowało pomoc, np. przy przeprowadzce. Pewna grupa ludzi zniknęła, ale po nich akurat tego się spodziewałam. Zawsze tak jest – dodaje.
Patrycja dostaje wiele wiadomości. Największe wrażenie zrobiły na niej te od kobiet, które chorowały lub dalej chorują, ale ona o tym nie wiedziała, bo one nie chciały ujawniać tego publicznie. Bereznowska nie miała z tym problemu. O jej raku najpierw dowiedzieli się najbliżsi, później sponsorzy, a po nich informacja poszła w świat. Chciała tak zrobić, poza tym miała świadomość, że dużo osób zadawałoby pytania, dlaczego nie startuje tak często i jest w gorszej formie. – Fajne są wiadomości w stylu: „Jestem zdrowa, ale gdy widzę, jak jesteś aktywna, mimo choroby, to nawet gdy mam gorszy dzień i nic mi się nie chcę, dochodzę do wniosku, że jednak muszę wyjść na trening”. Mam wtedy poczucie, że pomimo tego, co się dzieje, wciąż potrafię motywować innych do działania – mówi Patrycja.
Patrycja podczas Europejskiego Forum Regionalnego Sportu w 2023 roku
Jej sportowe cele i marzenia nie zmieniły się, daje sobie tylko na nie trochę więcej czasu. Niektóre są bardzo konkretne. – W maju przyszłego roku w Pabianicach odbędą się mistrzostwa świata w biegu 48h. Bardzo chciałabym w nich wystartować. We wrześniu, za rok, we Francji będą z kolei mistrzostwa świata w biegu dobowym. Ten niedobiegany rekord świata, na który było mnie stać już teraz, ciągle siedzi mi w głowie. Chciałabym też pobić rekord świata w biegu 48 i 72h, do tego zadebiutować w biegu sześciodobowym. W Australii mam już upatrzony bieg na 200 mil – wymienia. Jednak po chwili dodaje: – Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że być może będę potrzebowała dłuższej rekonwalescencji i dochodzenia do formy. Ale już samo myślenie o powrocie do startów i formy jest dla mnie niezwykle krzepiące.
Co rak zabrał i co dał
Patrycja zawsze lubiła podróżować. Startowanie w różnych miejscach świata łączyła z poznawaniem zabytków i lokalnej kuchni. Nawet wypady w różne miejsca w Polsce sprawiają jej wielką przyjemność. – Jeżeli mogę powiedzieć, że rak mi coś zabrał, to szczególnie przez tych pierwszych 12 tygodni, gdzie często musiałam być w konkretnym miejscu u lekarza, nie miałam czasu na żadną podróż, połączoną z biegiem. Czy to w Polskę, czy za granicę – stwierdza Bereznowska.
– A jest coś, co rak ci paradoksalnie dał?
– Myślę, że dał mi większy luz i przekonanie, że nie wszystko zależy od nas. Pozwolił serwisować koleżance w jej biegu ultra w Lądku-Zdroju, co dało mi wiele frajdy. Ale to nie jest też tak, że ja teraz dużo bardziej doceniam życie. Zawsze je doceniałam. Słuchałam kiedyś podcastu, w którym chłopak z wyciętym jednym płucem, po przerzutach i operacjach, powiedział: „Dziwię się, że wiele osób zmienia swoje życie dopiero, gdy usłyszą, że mają guza złośliwego i został im rok lub dwa lata życia. Takie osoby nagle zaczynają realizować swoje pasje. To bez sensu. Powinieneś na co dzień żyć tak, jakbyś właśnie usłyszał najgorszą diagnozę”. To bardzo mądre słowa. Nie czekajmy w życiu na diagnozę. Czasami siedzę wieczorem w domu, patrzę na zegarek i mówię: „Już biegałam, jeździłam na rowerze, zrobiłam jeszcze to”. A po chwili przychodzi myśl: „Ale przecież nadchodzi zachód słońca i na kajaku na Narwi będzie rewelacyjny”. Nie zastanawiam się wtedy długo. Wychodzę na plażę.
JAKUB RADOMSKI
Fot. Newspix.pl / Marek Janiak / archiwum Karoliny Sarnowskiej
WIĘCEJ W WESZŁO EXTRA:
- Z Rudy Śląskiej do Los Angeles. Amerykański sen Mateusza Bogusza
- Radosław Piesiewicz i absurdy polskiej koszykówki
- Polak zachwycił świat snookera w wieku 13 lat. “Tego nie zrobił nawet Ronnie O’Sullivan”