Gonitwy konne obstawiał z Georgem Bestem. Majątek stracił z Kazimierzem Deyną. Jako chłopiec pracował w Państwowym Gospodarstwie Rolnym. W Turcji odrzucił Hakana Sukura. W Stali dostał pracę, bo świetnie tapetował mieszkania. Z Widzewem wygrał dwa mistrzostwa Polski i awansował do Ligi Mistrzów. W Łodzi chcieli jego imieniem nazwać jedną z ulic. W Legii naigrywał się z niego Lucjan Brychczy. W Odrze chciał zamówić dla siebie trumnę. W Lechu wrócił na szczyt. W reprezentacji Polski z tego szczytu boleśnie spadł. W fatalnym stylu położył Euro 2012. Przez kolejną dekadę trzymał się blisko polskiej piłki, chorował na nowotwór krwi, zmarł w wieku 76 lat. To on, Franciszek Smuda.
Wspominamy blaski i cienie jego życia.
Barwnego życia.
Piłkarz z PGR-u
Piłkarską karierę Smudy brutalnie podsumowuje scenka z czasów jego trenerskich rządów w Legii. Przytaczał ją w swojej książce niezrównany Grzegorz Szamotulski.
– Kiedy ja grałem w Legii… – zaczyna Smuda.
– W Legii to ja grałem, ty byłeś – przerywa mu nagle legendarny Lucjan Brychczy.
Urodził się w Lubomi, blisko granicy z Czechami. Ojciec Gerhard był weteranem II wojny światowej, pod Monte Cassino walczył po stronie Wehrmachtu, potem wstąpił do armii generała Andersa, taka karta nie służyła przychylności władz PRL-u. Dla dzieci był srogi, wymagał dyscypliny, narzucał dryl, „Franzowi” umiłowanie do pedantyzmu zostanie na lata: przy stołach przykładowo wkurzać go będą „wióry lecące ze świeżej buły”, w szatni piłkarskiej porozrzucane przez piłkarzy „torby, koszulki, getry i inne gówna”.
W domu się nie przelewało, przyszłego selekcjonera reprezentacji Polski i trójką pozostałych dzieci wychowywała głównie mama Marta, chłopiec od dwunastego roku życia podczas wakacji pracował w pobliskim Państwowym Gospodarstwie Rolnym. – Już nigdy nie będę pracował w klubach, którym blisko do PGR-ów – złorzeczy ze znawstwem tematu już w XXI wieku po konflikcie z Antonim Ptakiem i zwolnieniu z Piotrcovii Piotrków Trybunalski. Rodzeństwo Smudy pokończy studia, on nie zrobi nawet matury, poprzestając na raciborskim technikum budowlanym i fachu murarza.
Szkołę olewał dla kopania w Unii Racibórz. Jego pierwszym poważniejszym klubem była trzecioligowa Odra Wodzisław. Potem odbił się od Ruchu Chorzów. Antoni Nieroba mówił w „Gazecie Wyborczej”, że z tamtych czasów „piłkarza o nazwisku Smuda nie pamięta”. Następnie wyleciał ze Stali Mielec, bo chciał pobić kierownika drużyny Edwarda Kieżela za nazwanie go i kilku innych górnośląskich piłkarzy „hanysami”. Dalej, w Piaście Gliwice skonfliktował się z trenerem Bogusławem Widawskim, ponoć na tle narodowościowym: wychowany w domu Ślązaków pochodzenia niemieckiego lepiej mówił w języku sąsiadów zza Odry niż w tym ojczystym, co szkoleniowcowi zupełnie się nie podobało i „obcego” na każdym kroku tępił.
Smudzie przydarzyła się w Piaście też poważna kontuzja kolana i pod znakiem zapytania stanął sens kontynuowania kariery. Przynajmniej w Polsce, gdzie piłka nożna przeżywała rozkwit. Boiska zaroiły się od gwiazd generacji Orłów Górskiego, a „Franz” niczym się w tym ekskluzywnym gronie nie wyróżniał. Był najwyżej przeciętnym stoperem, na powierzchni utrzymywały go żelazne płuca, szczere chęci i zapał do pracy, a tych często dość kolorowemu pokoleniu polskich piłkarzy brakowało. Na wielkie rzeczy to było zdecydowanie za mało, z tego okresu życia Smudy ostały się głównie barwne przydomki: „Szałot” od sałatki i rolniczego pochodzenia, „Fianek” od problemów z wymówieniem „r”, a także „Taśma” od tasiemca i wilczego apetytu.
„Murzyn z Polski” baluje z Deyną i Bestem
W poszukiwaniu zarobku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Tam zatrzymał się w Linden, w stanie New Jersey, o tym przemysłowym mieście i przystani wielu Polaków na obczyźnie śpiewa czasami na koncertach Kult. Smuda zatrudnił się w rafinerii Exxona, wielkiego koncernu naftowego, dla którego za tysiąc dolarów miesięcznie czyścił i malował wielkie zbiorniki na ropę.
Po latach relacjonował w rozmowie z „Magazynem Sportowym”:
– Tanki były wysokie, jakieś czterdzieści stóp. Paru chłopaków spadło. Śmierć na miejscu. Też malowałem. Wisiało się jak alpinista. Gdy się skończyło fragment, to przesuwali cię sznurkami w bok i dalej do roboty. Najgorsza była praca w środku. Otworem, którym wypływał olej, właziło się do wnętrza tanku. Czyściło się też pod ciśnieniem, konserwowało. Obowiązkowo w maskach, bo tam praktycznie nie było powietrza.
W książce „Deyna czyli obcy” wspomina, że była to praca dla wytrzymałych psychicznie. Tych, których nie ruszała perspektywa wielogodzinnej harówki w niehumanitarnych warunkach. Smuda przekonywał, że wielu rezygnowało po dwóch-trzech dniach. – Mówili, że nie chcą być „Murzynami z Polski”. Ja byłem twardy – podsumował w rozmowie z dziennikarzem Romanem Kołtoniem. Pół roku harowania w rafinerii Exxona ubarwiał sobie kopaniem dla polonijnej Vistuli Garfield, aż dostał ciekawą propozycję z Hartfordu Bicentennials, klubu North American Soccer League.
Polakowi w NASL mierzyć się przyszło z gwiazdami światowego formatu: z Pele w New York Cosmos i Eusebio w Boston Minutemen. Jeden z jego drużynowych kolegów opowiadał w reportażu „Przeglądu Sportowego”, że Smuda nawiązał bliskie relacje z Manfredem Schellscheidtem, szkoleniowcem Hartfordu i przy okazji selekcjonerem olimpijskiej reprezentacji USA. Według legendy tak właśnie we „Franzu” narodziła się trenerska pasja. W 1975 roku na amerykańskie tournée ruszyła za to kadra Polski, która w jednym z meczów zmierzyła się właśnie z zespołem Hartfordu. Wygrała 2:0. Smuda zagrał cały mecz. Po wszystkim podszedł do niego jednak Andrzej Strejlau. Chciał go w Legii.
Tu należy przywołać słynne „w Legii to ja grałem, ty byłeś” Brychczego. Smuda na grę przy Łazienkowskiej się zdecydował, ale przez trzy lata trapiły go kontuzje i „zagrał” dla stołecznego klubu tylko trzydzieści trzy razy. Na osłodę zaprzyjaźnił się z Kazimierzem Deyną. W „Deyna, czyli obcy” czytamy, że byli nierozłączną parą, najchętniej chodzili na śledzika w restauracji „Ambasador” i na piwo do hotelu „Victoria”. Smudzie podobało się, że „Kazik” był elegancki i poruszał się własnymi ścieżkami. „Franz” też tak się widział.
Po Legii wrócił do Stanów Zjednoczonych. W Los Angeles Aztecs trafił na George’a Besta. Północnoirlandzki gwiazdor miał do niego słabość, zabierał go choćby na gonitwy konne, innym razem zorganizował dla drużyny wyjście do pubu, w którym z piłkarzami bawiła się piosenkarka Bonnie Tyler. Ramon Mifflin, inny zawodnik Aztecs, zapoznał za to Smudę z Pele. „Franz” pierwszy raz marihuanę palił właśnie na wyraźne zaproszenie Brazylijczyka.
Dużo tragiczniej zakończyła się relacja Smudy z Deyną. Przyjaciele z Legii uwierzyli bowiem złotoustemu menadżerowi, niejakiemu Tedowi Miodońskiemu, który mamił ich wizją pomnożenia pieniędzy poprzez inwestycję w budowę hoteli. Minęły miesiące, nadszedł czas rozliczeń, a pseudobiznesmen zapadł się pod ziemię. To był szwindel, oszustwo i dramat: Smuda stracił ponad dwieście tysięcy dolarów, Deyna dużo więcej. Mówiło się, że „Kazik” nigdy się po tym nie pozbierał, zamknął się w sobie, skłócił z bliskimi, częściej sięgał po alkohol, zginął tragiczną śmiercią w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1989 roku.
Farba, pistolet i Sukur
Smudę informacja o śmierci Deyny dosięgła w Turcji. Chwilę przed debiutem w roli trenera Altayu Izmir. Przekazał mu ją Toni Schumacher, wtedy bramkarz Fenerbahce. Początkujący szkoleniowiec nie dowierzał i z każdą minutą zapadał się w sobie. Przypomniało mu się, mówił to w kilku wywiadach, że przekręt Miodońskiego go również załamał. Kiedyś nawet przyznał, że myślał o sznurze, choć z czasem zaczął się tych słów wypierać, przynajmniej publicznie.
Zdarzenie te przypadły na czas przenosin ze Stanów Zjednoczonych do Niemiec. Wyjeżdżał natchniony ciepłymi słowami byłego asystenta Helmuta Schöna w kadrze RFN i późniejszego samodzielnego trenera Bayernu Monachium, Dettmara Cramera, którego spotkał w Los Angeles: że ma potencjał na stanie się lepszym szkoleniowcem niż piłkarzem.
Smuda za Odrą skończył więc karierę i wyrobił podstawowe papiery trenerskie, żeby w niższych ligach bez większych sukcesów prowadzić Coburg, Forth i Herzogenaurach, co długo łączył z tapetowaniem i malowaniem ludziom mieszkań. „Gdy wiedział, że może nie zdążyć na trening, bo farba za długo będzie schła, to przesuwał zajęcia o dwie godziny”, czytamy o kulisach jego trenerskich początków w starym „Przeglądzie Sportowym”. Równie ciekawie „Gazeta Wyborcza” relacjonuje jego przygodę w Turcji, wtedy jeszcze bardzo dalekiej od sportowej i finansowej siły z XXI wieku. Oto fragment tekstu „Smuda, Franciszek”:
„W 1989 roku Smuda pojechał do kolejnego kraju. Pracę w Turcji załatwił mu Hans Nowak, były obrońca Schalke 04 Gelsenkirchen i uczestnik MŚ ’62. Nowak zajmował się sprzedażą za granicę wyrobów Pumy.
– Przyjeżdżali wówczas do niego działacze z różnych klubów, żeby podpisywać kontrakty na sprzęt. Przy okazji pytali Nowaka, czy nie poleciłby im jakiegoś trenera. No i pewnego dnia Nowak polecił mnie Turkom – mówi Smuda.
Turecki epizod w jego karierze to praca w dwóch słabych klubach z Izmiru: w Altay i Konyasporze. Oba wybronił przed spadkiem.
Smuda: – Turcy są trudni w prowadzeniu. Kapryśni jak wszyscy południowcy. Nie chciało im się biegać. Działacze nie byli lepsi. Kiedy wiedzieli już, że odchodzę, to nie wypłacili mi pensji za ostatnie dwa miesiące. Wtedy nauczyłem się, że w jednej ręce trzeba trzymać pieniądze, a drugą podpisywać kontrakt”.
Z Konyasporu wywiózł też historię o tureckim bandziorze, który mierzył do niego z pistoletu (w innej wersji klamka wystawała mu po prostu z kieszeni), gdy Smuda nie chciał wystawiać leniwego piłkarza, najwyraźniej mającego plecy na mieście. Zabawne, ale „Franza” zatrudniono tam… przez pomyłkę. Turkom wydawało się, że stawiają na zasłużonego polskiego piłkarza, Władysława Żmudę. A że nazwisko podobne, to wyszło jak wyszło, nikt nie drążył.
W Izmirze Smuda odstrzelił Hakana Sukura. Późniejszy kapitan reprezentacji Turcji zawalił wcześniej testy w Denizlisporze. Agent chciał go wcisnąć na próbę do Altay. Smuda do niego: „Jak tam go odstrzelili, to pierdolić go”. – Babol okrutny. Po tym zajściu obiecałem sobie, że nawet jak mi własna mama powie, że widziała jak gdzieś na łące fajny chłopak grał, to na pewno go wypróbuję – żałował z przymrużeniem oka w rozmowie z oficjalną stroną Legii. Z podkulonym ogonem i bez ścisłego planu na siebie wrócił do Polski. Słowa nie dotrzymał. Po latach twierdził, że dobrych piłkarzy rozpoznaje się po tym, jak wchodzą po schodach.
Tapeciarz i innowator Smuda
Edward Socha, prężny działacz Stali z lat dziewięćdziesiątych i były kolega Smudy z Odry Wodzisław, tak przedstawiał sprowadzenie go do Mielca: – Tapetował mi mieszkanie w Mielcu i tak dobrze tę tapetę ułożył, jak nikt inny, fachowiec! I się go wtedy zapytałem: „Franz, a ty tak tylko chcesz tapetować, czy może byś trenerem Stali został?”.
Stal Mielec przestawała być wtedy klubem fabrycznym, uzależnionym tylko od WSK, czyli Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, pogrążonej w strajkach, problemach strukturalnych i rujnowanej przez powstanie III Rzeczpospolitej. Pieniądze wykładał niemiecki biznesmen Thomas Mertel, którego do Mielca zwerbował człowiek-orkiestra Socha.
Jednym z ich pierwszych ruchów było wyposażenie drużyny w wypasiony autokar marki Mercedes. Właściwie, dokładniej: autokar FC Nuernberg. Bo zaraz okazało się, że całe rządy Mertela to jedna wielka szopka spod znaku całkiem popularnego hasełka polskiego futbolu z końcówki XX i początku XXI wieku – „nikt nie może tyle dać, ile możemy obiecać”.
Projekt nie miał żadnej przyszłości. Piłkarze grali za darmo. Eksmitowano ich z mieszkań. Przymierali głodem. Zaległości w pensjach sięgały wielu miesięcy. W klubie nie było nic, ale to kompletnie nic, brakowało dosłownie wszystkiego: ciepłej wody w kranie, posiłków, strojów, dresów. Ten autokar za milion marek, który z każdym kolejnym dniem, tygodniem i miesiącem coraz częściej bywał w Norymberdze, a coraz rzadziej w Mielcu, jawił się jako przykra zapowiedź nadchodzącego upadku, który przypadł na 1997 rok.
Zanim to się jednak stało, polska myśl szkoleniowa poznała Franciszka Smudę. W zaskakującej roli wyprzedzającego przaśną epokę innowatora. Tak, innowatora. Początkowo śmiano się z jego językowych deficytów. Krzyczał ciągle „schneller, schneller”. Zdania składał koślawo. Uciekały mu słówka. Słychać to nawet na starych nagraniach. Całe życie mówił dziwnie: ni to po polsku, ni to po śląsku, ni to po niemiecku. Ale wtedy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Piłkarzy kupił twardymi kompetencjami.
Przydługie zajęcia oparte na bieganiu zastąpił większą liczbą treningów z piłkami. Wprowadził odnowę biologiczną. To akurat była całkowita nowość. Surowo karał za nadużywanie gorzały. Dostało się młodziutkiemu Bogusławowi Wyparle, który potem stwierdzi, że rygorystyczność Smudy uratowała mu karierę. Dbał o dyscyplinę, nawet w obliczu niewypłacanych pensji. „Przegląd Sportowy” pisał, że „kiedy przychodził do sekretariatu klubu, to najpierw zawsze pytał o pieniądze zawodników, dopiero później o zaległości wobec niego samego”. W sezonie 1993/1994 zajął ze Stalą jedenaste miejsce w ekstraklasie.
Papierami rzucił wiosną 1995 roku. Konkretnie po przegranym 1:2 meczu z Legią. Już wcześniej przestał dogadywać się z Mertelem. Ale przede wszystkim twierdził, że piłkarze Stali od jakiegoś czasu za jego plecami sprzedają mecze. Kiedy Smuda przyjechał do Mielca w roli trenera Widzewa, jeden z lokalnych kibiców rzucił w niego śnieżką. Kamery TVP zarejestrowały, jak „Franz” krzyczy: – Maliny byś tu sadził, gdyby nie ja.
Widzew, czyli ul. Franciszka Smudy
Był 1995 rok, Smuda siedział w Norymberdze. Nagle otrzymał telefon od Andrzeja Grajewskiego, właściciela Widzewa. Mówi: „Jest 17.30. Jeśli jutro o 9.45 będzie pan na treningu, zostanie pan trenerem Widzewa”. „Franz” zapakował się do starego opla kadetta i ruszył w drogę do Łodzi. Przyjechał pod siedzibę RTS-u na kilkadziesiąt minut przed pierwszymi zajęciami, o nic nie pytał, tylko gdzie jest szatnia i zaczynamy. – Dzień dobry, jestem wasza nowa trenera – słyszą zawodnicy podczas oficjalnego przywitania. Śmieją się z tego strasznie, świetną historię wiele lat później opowiada Maciej Szczęsny.
„Smuda: – Muszę się języka nauczyć…
Szczęsny: – Polskiego?
Smuda: – Nie, kurwa, hiszpańskiego! Jeden klub z Hiszpanii chce mnie zatrudnić”.
„Franz” broni się jednak boiskiem. Jest twardy, autorytarny w zarządzaniu, nie znosi sprzeciwu, podważania jego decyzji, okresy przygotowawcze doprowadzają piłkarzy do wymiotów, ale takie metody działają, bo Widzew pod jego wodzą zaczyna osiągać imponujące wyniki. W sezonie 1995/96 zdobywa mistrzostwo Polski, wyprzedzając naszpikowaną gwiazdami Legię, którą pokonuje po dramatycznym meczu przy Łazienkowskiej.
„Wojskowych” w starciu o ligowe zwycięstwo wyprzedza też rok później. Szaleństwo: 0:2 do 87. minuty, a po wszystkim 3:2. Po drodze z piekła do nieba Smuda krzyczy już: „Już po nas, sprzedali mnie, sprzedali!”. A potem jest bohaterem, kibice RTS-u jedną z ulic miasta przerabiają nawet na ul. Franciszka Smudy.
W sezonie 1996/97 kupuje całą piłkarską Polskę, kiedy wygrywa dwumecz z Broendby w eliminacjach Ligi Mistrzów. Tomasz Zimoch unieśmiertelnia ten moment legendarnym: „Panie Turek, niech pan kończy to spotkanie!” i „Turku, kończ ten mecz!”. Smuda szaleje przy linii bocznej, taki ma styl: jest cały czerwony, krzyczy, klnie, obraża, kłóci się. Ludzie dziwią się, że po ostatnim gwizdku zmienia się w inną wersję „Franz”: łagodną jak baranek.
Kierownik drużyny Tadeusz Gapiński w „Przeglądzie Sportowym”: – Franek bardzo często brał delegację i jeździł do Białegostoku. Tłumaczył, że ogląda tam piłkarza, ale im więcej było takich wyjazdów, tym narastały wątpliwości. „Franek ma tam rodzinę i pewnie załatwia prywatne sprawy na koszt klubu” – podejrzewaliśmy. Franek tłumaczył, że ogląda tam świetnego piłkarza. W końcu poszedł do prezesa prosić o transfer. Obserwowany nazywał się Marek Citko. Franek miał nosa do piłkarzy, Sławka Majaka wyciągnął z rezerw Hannoveru.
To był okres, kiedy w Polsce zapanowała „Citkomania”. Citko strzelił gola nie tylko dla reprezentacji Polski na Wembley z Anglią, ale też chociażby z Atletico Madryt w Lidze Mistrzów. Widzew z Champions League odpadł po fazie grupowej, ale w niej też wcale się nie skompromitował, bo potrafił wygrać ze Steauą Bukareszt i… zremisować z późniejszym triumfatorem elitarnych rozgrywek Borussii Dortmund. Potem na wiele lat Liga Mistrzów była dla polskich drużyn niedostępnym rajem.
Najgorętsze nazwisko w Polsce
– To mój pierwszy kontrakt trenerski w karierze! – śmiał się Smuda po podpisaniu dwuletniej umowy z Wisłą Kraków. Był najgorętszym nazwiskiem na trenerskim rynku w Polsce. I nie zawiódł: „Franz” zdobył dla klubu pierwsze mistrzostwo Polski od dwudziestu jeden lat, w sezonie ligowym 1998/99 przegrał zaledwie trzy mecze, a piłkarze „Białej Gwiazdy” podkreślali, że odpowiednio dobierał ofensywną taktykę pod ich umiejętności i aspiracje. Bogusław Cupiał pragnął jednak czegoś znacznie większego – Ligi Mistrzów.
Smudę zatrudniał w tym celu dwukrotnie. Za pierwszym razem zwolnił go niespodziewanie, po ośmiu kolejkach rozgrywek 1999/00 i zakończonym wynikiem 2:3 meczu z Polonią Warszawa, co było… pierwszą porażką drużyny w sezonie. Wisła nie mogła wziąć też udziału w eliminacjach do Champions League, bo rok wcześniej „Misiek” rzucił nożem w głowę Dino Baggio. Inna głowa, Smudy, nie poleciała jednak wcale za wpadkę z „Czarnymi Koszulami”, a jakieś gabinetowe sprawy: stanięcie pomiędzy Cupiałem a współudziałowcem Stanisławem Ziętkiem.
Wrócił na sezon 2001/02. Był po nieudanej przygodzie w Legii. Środowisko Wisły traktowało go jak zdrajcę. Wywieszono nawet transparent: „Smuda, Judasz”. Straszono go tekstami: „Wiemy, gdzie w pracuje twoja żona”. Ponowna współpraca z pieniędzmi Cupiała obiecywała jednak perspektywę ponownego ulokowania się na tronie. Tylko że Smuda stracił szczęście.
W eliminacjach Ligi Mistrzów trafił na Barcelonę. W pierwszym meczu było 3:4. W drugim „Biała Gwiazda” musiała wygrać, a skończyło się 0:1. Cupiał uważał, że jego trener położył ten mecz asekurancką taktyką. Smuda częściej niż wcześniej przegrywał też w ekstraklasie, nadaremno przemęczył zespół podczas okresów przygotowawczych, nie trafiał z decyzjami personalnymi, był chociażby blisko odstrzelenia Kalu Uche, który u Henryka Kasperczaka stał się gwiazdą. W konsekwencji na stanowisku przy Reymonta nie wytrwał nawet roku.
Na domiar złego Smuda na przełomie XX i XXI wieku przestał gonić za trenerskimi nowinkami. Przestał być innowatorem, za którego uchodził, gdy na początku lat dziewięćdziesiątych obejmował Stal Mielec. Barwnie jego małopolskie losy opisane są w książce „Wisła Kraków. Sen o potędze” Mateusza Migi, świetny jest na przykład ten fragment:
„Musiał zaakceptować obecność w sztabie trenerskim Ryszarda Szula, za którym nie przepadał. Podczas jednej z odpraw Szul zaczął mówić o sport testerach, o monitorach serca, o komputerach… Smuda nie mógł tego słuchać, gotował się w środku, w końcu nie wytrzymał.
– Rysiu, po chuj te kompjutery?
Na to głos zabrał Maciej Szczęsny.
– Trenerze, komputery czy kompjutery? Bo jeśli kompjutery, to ja mam to w djupie!” .
Powstała w Polsce moda na SMS-y. Smuda pierwszą wiadomość wystukał do Kazimierza Kmiecika, swojego asystenta, brzmiała ona tak: „Ty chuju!!!”. Taktycznie też zostawał w tyle, mówił: „Macie jak oni po dwie nogi i dwa jaja, to zapierdalać!”. „Może powiemy coś o rywalach?”, padła pewnego razu nieśmiała propozycja ze strony kogoś ze sztabu Wisły. „Co, kurwa? Ja się nie będę przejmował kimś z KSZO Ostrowiec, przecież oni nie potrafią grać w piłkę”, szef uciął pomysł w zarodku.
W Wiśle zastanawiano się, dlaczego choć niechętnie stawia na młodych, to ciągnie za uszy Dominika Husejko. „Sen o potędze” wyjaśnia powody. Otóż, Husejko pobił się z kimś na imprezie. – Lubię takich chłopaków. Widać, że ma charakter – skomentował Smuda. Facet oczywiście nijak w polskiej piłce nie zaistniał. Ale miał charakter.
Ukradziony zeszyt
To jednak nie drugie podejście do Wisły, a wspomniana Legia była w karierze Smudy jak dla kierowcy sportowego samochodu gwałtowne wciśnięcie hamulca na autostradzie. Anegdota z „Szamo”:
„Smuda zazwyczaj niespecjalnie przygotowywał się do treningów i jechał z głowy. W Legii zawsze Lucjan Brychczy pytał:
– Co dzisiaj robimy?
A Smuda się irytował:
– W swoim czasie się dowiesz!
– A jutro co? – zgrywał się Lucek.
– Mam zapisane w zeszycie. Później ci powiem!
– Wiesz co, Franiu… Mnie to się zdaje, że ci ten zeszyt ukradli”.
Metody treningowe „Franza” coraz częściej określane były jako toporne: gierki, dziadek, gierki. Do znużenia. Zero kreatywności. W stolicy przestał trzymać ciśnienie. Do reporterki Wizji Sport krzyknął „spierdalaj”. Wiesława Gilera z „Naszej Legii” wyzywał na solo. Dziennikarze podważali sens zaciągu wiecznie kontuzjowanego zawodników z Widzewa, więc groził: „Jak się komuś nie podoba, to niech wypierdala na Polonię!”. Piotra Mosóra i Mariusza Piekarskiego wysyłał do rezerw pod zarzutem… robienia sobie jaj z dzwonieniem do niego i rozłączaniem się na jednym z wyjazdów. Po spięciu z Mariuszem Śrutwą stwierdził, że „każdy piłkarz to kurwa”. Wyleciał w toksycznej atmosferze po 0:4 z Zagłębiem Lubin w Pucharze Polski.
W międzyczasie Legia zablokowała jego nominację na stanowisko selekcjonera reprezentacji Polski. Prezes Michał Listkiewicz upatrywał w nim głównego kandydata na przejęcie schedy po Januszu Wójciku. Veto postawił Marek Pietruszka, prezes „Wojskowych”. W jego wizji Smuda miał łączyć pracę na obu stanowiskach do końca sezonu 1999/00. PZPN się na to nie zgodził i postawił na Jerzego Engela, który awansował z kadrą na MŚ 2002. Wydaje się, że to był po stokroć właściwszy moment na selekcjonerską nominację dla Smudy niż ten z 2009 roku. Znacznie bliżej byłoby mu do Frankowskiego, Hajty czy Świerczewskiego niż Lewandowskiego, Błaszczykowskiego czy Piszczka.
Po Legii tłumaczył się w „Polska The Times”: – Ludzie mówią, że przy Łazienkowskiej mi nie wyszło a przecież to ja wykonałem całą czarną robotę. Wyrzuciłem ten cały piłkarski szrot, tę całą truciznę, która była w drużynie. W sumie jedenastu zawodników. Później przyszedł Dragomir Okuka, dobrał do tego zdrowego już organizmu kilku dobrych zawodników i zdobył mistrzostwo Polski.
Nie zamówił trumny
Smuda topił się wraz z bankrutującym Widzewem, którego na początku wieku obejmował aż trzy razy, za każdym razem z opłakanymi skutkami, aż skończyło się spodziewanym spadkiem z ligi. Tak zresztą historia tamtego RTS-u skończyć się musiała, o perypetiach „Franza” z tamtych dni barwnie opowiadał dziennikarz Piotr Wołosik w wywiadzie „Chcę przeżyć życie ciekawie, na wszelki wypadek, gdyby drugiego nie było” na Weszło, oto fragment:
„Jedna z ostatnich kolejek, mieszkał w hotelu Ibis. Ten hotel nie był płacony, bo Widzew już za nic nie płacił. Franz zorganizował mega imprezę. Napitki, najdroższe dania, kelnerzy nie nadążali przynosić. Przychodzi do płacenia, kelner przynosi rachunek, a Franz, który przesadnie rozrzutny nie jest, bo to skąpiradło wstrętne, bierze i pisze: + 49 12… numer Andrzeja Grajewskiego.
– Ten pan zapłaci, dziękuję.
Grajek nie płacił im już wtedy nic, swoista zemsta. Jak Widzew spadał, nawet papieru toaletowego nie mieli. Franz siedział na kiblu.
– Tadek! Kurwa!
– Co jest? Zawał masz?!
– Papieru nie ma, przynieś!
I Tadeusz Gapiński szedł i papier kombinował”.
U sterów Piotrcovii Piotrków Trybunalski wytrwał jeden mecz. Przegrany 0:4 z Arką Gdynia. Właściciel Antoni Ptak chciał sprowadzić go do roli potulnego wykonawcy odgórnych rozkazów. Smudy takie układy nigdy nie interesowały. – Buraki niech idą sadzić, a nie za piłkę się biorą. W pole, orać, a nie do gabinetów – złorzeczył. Po degradacji z Widzewem wyjechał na Cypr. Objął Omonię Nikozja. W „GW” chełpił się, że przed nim o stołek starał się Joachim Löw. Boleśnie mu się w tym miejscu drogi z Niemcem jednak rozjechały, bo Löw został asystentem Jürgena Klinsmanna, a następnie selekcjonerem reprezentacji Niemiec, zaś Smuda z Omonii rozstał się po dwóch kolejkach, kiedy wściekli pseudokibice obrzucali klubowy autokar kamieniami i grozili wysadzeniem go w powietrze.
Odrę Wodzisław ledwo utrzymał w ekstraklasie. Już po pierwszym meczu, zremisowanym 1:1 krzywił się, że musi sobie na zapas „trumnę zamówić”. W barażu o ligowe być albo nie być pokonał w dwumeczu Widzew, co jeden z lokalnych dziennikarzy, który akurat opisał proces przygotowań drużyny Smudy do tego boju, przypłacił takim o to telefonem: „Kutasie! Ty nas zdradziłeś! Chuju jebany!”. W środowisku coraz głośniej mówiło się, że „Franz” jest skończony, a jego sukcesy z lat dziewięćdziesiątych tłumaczono efektem Nikosia Dyzmy.
Na dodatek podważano uprawnienia Smudy do pracy w najwyższej klasie rozgrywkowej. Okazało się bowiem, że nie ma on matury, co stanowiło jeden z warunków dopuszczenia do kursu UEFA Pro. Ostatecznie potraktowano go na specjalnych zasadach, zadowalając się obietnicą rychłego uzupełnienia braków w wykształceniu, choć kwestia matury powróciła jeszcze na tapet kilka lat później, wyciągnięta przez jego nieprzejednanego wroga – Jana Tomaszewskiego. Wizerunek Smudy-cudotwórcy z roku na rok marniał.
I wtedy trafiło mu się wspomniane na wstępie Zagłębie Lubin. „Miedziowych” przejmował w strefie spadkowej, a w pierwszych piętnastu meczach wygrał aż dziewięć razy. Doprowadził zespół do finału Pucharu Polski, w którym lepsza okazała się być jednak Wisła Płock. Ekstraklasę finiszował na trzecim miejscu. Oznaczało to możliwość gry w eliminacjach do Pucharu UEFA. Jako się jednak rzekło, cień na tamte wydarzenia kładzie fakt, że sprzedany został ostatni mecz sezonu, w którym Zagłębie przyklepało awans do europejskich pucharów po bezbramkowym remisie z Cracovią.
W 2011 roku prokuratura przesłuchiwała Smudę, który po sukcesie pobrał wysoką premię. – Pojawiają się pytania, czy powinienem oddać pieniądze za awans do pucharów w związku z tym, że ten mecz był kupiony. Ale ja uważam, że mnie to nie dotyczy, mnie to nie obchodzi. Niech oddają ci, co nas oszukali – tłumaczył się Smuda, cytujemy za Blogiem Piłkarska Mafia. Dla „Franza” to już było dawno i nieprawda. „Miedziowych” zamienił na Lecha Poznań. I znów był na fali.
Desperados
Kiedy wiosną 2006 roku Franciszek Smuda wskakiwał na ławkę trenerską Lecha Poznań, trudno było w zasadzie powiedzieć, czego się spodziewać po tej kadencji. 58-letni wówczas szkoleniowiec szczytowy okres kariery zdawał się bowiem mieć już za sobą. Dopóki „Franz” osiągał sukcesy, dopóty różne jego niekonwencjonalne posunięcia traktowano w kategoriach przebłysków geniuszu. To się zmieniło wraz z pogorszeniem rezultatów.
– Jak z Widzewem zdobywałem tytuły mistrza Polski, to robiliśmy badania polegające na tym, kto więcej piwa wypije. Zresztą, w Hiszpanii gabinet odnowy to jedno wielkie zero, a tamtejsze kluby są najlepsze w Europie. Jak ktoś nie umie dobrze podać piłki na pięć metrów, to badania nic mu nie pomogą. Dlatego z nich zrezygnowałem i zaoszczędziłem tym samym dziesięć tysięcy złotych – chwalił się Smuda na łamach „Przeglądu Sportowego” zimą 2005 roku. Uzasadniał w ten sposób nieprzeprowadzenie badań wydolnościowych w Odrze Wodzisław Śląski. Z dzisiejszej perspektywy – niepojęte.
Naprawdę trudno było w 2006 roku spoglądać na Smudę jak na rycerza na białym koniu. Tymczasem Lech Poznań, będący świeżo po fuzji z Amicą Wronki, potrzebował wtedy na stanowisku trenera właśnie człowieka do zadań specjalnych. – Przed własną publicznością padliny grać nie można. Musimy przez dziewięćdziesiąt minut być „desperados” – czarował Smuda na starcie pracy w „Kolejorzu”. Zapowiadał ostrą walkę i efektowny futbol.
Sezon 2006/07 przyniósł jednak – tak to chyba trzeba określić – rozczarowanie. Ekipa ze stolicy Wielkopolski zajęła bowiem dopiero szóste miejsce w ligowej tabeli. Mistrzowski tytuł padł natomiast łupem… Zagłębia Lubin, dopiero co opuszczonego przez „Franza”. To zresztą jeden z wielu przypadków w karierze Smudy, gdy pozostawione przezeń ekipy zanotowały w kolejnym sezonie nadspodziewanie dobre rezultaty. Smuda zwykł nawet dowodzić z niezadowoleniem, że często wykorzystuje się go do wykonania najczarniejszej roboty – on dokręca piłkarzom śrubę i bierze na siebie ich frustrację, a śmietankę spijają później jego następcy.
– Żałujemy zgubionych przez Lecha punktów, bo to my moglibyśmy być dziś w tabeli na miejscu Bełchatowa czy Zagłębia. Musimy przestać być świętym Mikołajem i skończyć z rozdawaniem prezentów – grzmiał „Franz” wiosną 2007 roku. Trener nie martwił się wtedy jedynie niepowodzeniem w Pucharze Ekstraklasy, który nazwał „Pucharem Pasztetowej”.
Powrót na szczyt
Ponoć działacze Lecha wiosną 2007 roku rozważali nawet rozstanie ze Smudą, tylko że trzyletni kontrakt trenera został skonstruowany w taki sposób, iż przedwczesne rozstanie byłoby dla klubu wyjątkowo kosztowne, bo wiązałoby się z wypłatą odszkodowania. Szefostwo „Kolejorza zacisnęło więc zęby i pozwoliło „Franzowi” pracować dalej. Co wyszło poznańskiej ekipie na dobre, ponieważ w sezonie 2007/08 Lech wskoczył na czwartą pozycję w stawce, zapewniając sobie w ten sposób udział w kolejnej edycji Pucharu UEFA. Smuda szczycił się, że to zasługa jego metod treningowych. – Moi piłkarze grają tak dobrze, bo ich gwałcę – wypalił nawet w jednym z wywiadów. Co zabrzmiało tak, jak zabrzmiało, ale przekaz był oczywiście taki, że „Franz” wyciska ze swoich podopiecznych siódme poty na treningach.
Czy rzeczywiście tak było? Zdania są podzielone.
Na przykład Manuel Arboleda bardzo docenia współpracę ze Smudą zarówno w Zagłębiu, jak i w Lechu. Nazywa trenera „przyjacielem” i architektem sukcesu obu zespołów. Z kolei Piotr Reiss pisał w swojej książce, że Franz” jako szkoleniowiec „Kolejorz” zwyczajnie gwiazdorzył i publicznie przeceniał własne osiągnięcia. – Na dzień dobry trener Smuda rozpoczął swoją pracę z zespołem od pokazania grupie liderów, kto tak naprawdę rządzi. Myślę, że temu szkoleniowcowi przeszkadzała popularność albo własne zdanie takich zawodników jak Wasilewski, Bosacki, Dembiński czy też Reiss. Ciężko pracowałem na treningach i utrzymywałem dobrą kondycję. Jednak trener nie liczył się z moją formą ani chyba z formą innych graczy w zespole. U trenera Smudy praktycznie już od poniedziałku wiadomo było, kto zagra w wyjściowej jedenastce w weekendowym meczu, ponieważ trening taktyczny polegał na tym, że pierwszy skład gra na drugi.
Michał Stasiak zapamiętał treningi u Smudy podobnie. – Byłem u niego w niejednym klubie. Trener obdarzony dużą charyzmą. Ale warsztat, no, można powiedzieć, średni z perspektywy czasu. Choć często się sprawdzał. Z kimkolwiek się spotykam i rozmawiam o Smudzie, to plan treningowy taki sam. W poniedziałek gierka, dziadek. Wtorek dziadek, gierka. Środa dziadek, gierka. Gierki na całym boisku, koszulki meczowe dla jednej drużyny, która była przewidziana do gry, i pozostali, fusy, grają na nich. Sęk w tym, że ci drudzy często wygrywali, bo grali na luzie, bez spiny, a tamci byli pod presją trenera, bo ich mianował. Była tak sytuacja, że fusy wygrywały 3:0, a trener się wściekał przy linii. Ci „gorsi” śmieją się między sobą: „Gramy z nimi w dziadeczka, panowie”.
Smuda na to:
– A wy bez koszulek co? Wypieprzyć was z treningu?
Reiss zarzucał również Smudzie, że blokował on organizacyjny rozwój Lecha, woląc tkwić w zacofaniu. – Bardzo trudno akceptował standardy, które obowiązują w sporcie w krajach zachodnich. Zawsze uważał, że tylko on wie, jak pracować z zespołem, więc nawet badania medyczne miał zamiar programować według własnej wizji. Blisko dwa lata wysokiej klasy specjaliści przekonywali go do analiz i sposobu badań oraz znaczenia odpowiedniej diety. Lubił, gdy od niego zależało wszystko. Nawet wrogów sam sobie naznaczał. Wtedy „strzelał jadem”, najczęściej w klubowy dział marketingu. Myślę, że po raz pierwszy pracował w tak poukładanym klubie. Jakież było jego zdziwienie, kiedy – wchodząc do sekretariatu Lecha – dowiedział się, że musi… poczekać na swoją kolei.
Te opowieści można jednak uznać przynajmniej w jakiejś części za gorzkie żale piłkarza, który właśnie za kadencji Smudy stracił miejsce w podstawowym składzie Lecha. No bo przecież nie mogło być w stolicy Wielkopolski aż tak koszmarnie, skoro sezon 2008/09 zakończył się dla „Kolejorza” długo wyczekiwanym sukcesem. Lechici fantastycznie spisali się wtedy w Pucharze UEFA, gdzie zmiażdżyli Grasshoppers, stoczyli pamiętny, zwycięski bój z Austrią Wiedeń i wyszli z grupy po pokonaniu na wyjeździe Feyenoordu Rotterdam. Na dokładkę rozegrali też później dość zacięty dwumecz z Udinese Calcio, a trzeba pamiętać, że Włosi dysponowali wówczas gwiazdorskim składem. Lech na europejskiej arenie nie pękał jednak na widok teoretycznie silniejszych przeciwników. Grał naprawdę ambitnie.
Jak gdyby tego wszystkiego było mało, poznaniacy wywalczyli też w 2009 roku Puchar Polski. Do pełni szczęścia zabrakło im tylko upragnionego mistrzostwa kraju, co akurat trochę Smudę obciąża, bo Lech przez ładnych kilka tygodni liderował w Ekstraklasie, lecz nie zdołał utrzymać prowadzenia. Z drugiej strony – widywaliśmy znacznie, ale to znacznie mniej udane próby łączenia rywalizacji na trzech frontach. Także w wykonaniu samego Lecha.
Smuda nie zdobył więc mistrzowskiego tytułu, ale i tak trzeba powiedzieć, że powrócił na szczyt.
Można było kpić z jego pracy „na nos”, można było mu zarzucać chybione opinie na temat poszczególnych zawodników oraz konfliktowe usposobienie, lecz fakty są takie, że Lech długimi fragmentami sezonu 2008/09 prezentował naprawdę imponującą formę. Zwłaszcza w Europie.
Hasło „Franek Smuda czyni cuda” znów stało się aktualne.
Wybraniec narodu
Smuda doskonale zdawał sobie zresztą sprawę, że jego pozycja na rynku trenerskim ponownie stała się bardzo mocna. Dlatego w negocjacjach kontraktowych z Lechem nie odpuszczał, bardzo wysoko zawieszając poprzeczkę działaczom „Kolejorza”. Za wysoko – strony nie osiągnęły porozumienia, negocjacje zakończyły się fiaskiem.
– Czy ja jestem drogi? Nie. Ale Smuda to marka, gwarantuje wyniki, ładną grę i emocje na dokładkę. Nikt nie powie, że Smuda zrobił gdzieś padlinę. W Poznaniu zbudowałem zespół, którego nie muszą się wstydzić. A, że chciałem zarabiać więcej to chyba normalne – ocenił trener w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. – Prezesom klubów wygodnie jest płacić trenerowi jak za jagody lub za frytki. Po dwóch porażkach pogna się go bez mrugnięcia okiem. Prezesom nie żal paru groszy odszkodowania. I bierzemy następnego. Tak to się kręci. A płaci się na przykład piłkarzom, którzy mecze ustawiali. Tłumy kibiców na stadionie nie biorą się z powietrza, pośrednio dzięki mojej robocie, dlatego chciałem, żeby bardziej to doceniano, czyli płacono mi więcej.
„Franz” w cytowanym wywiadzie przypomniał także o swoim wielkim marzeniu, jakim była praca w mocnej europejskiej lidze. Najchętniej – rzecz jasna – niemieckiej. – Zagranica mnie kręci, bo na dobrą sprawę nic poważnego tam nie prowadziłem. To byłoby wyzwanie. Chciałbym się tam po prostu sprawdzić. Poprowadzić drużynę o numer kapelusza większy, niż te w Polsce – przyznał Smuda. Ale jesienią 2009 roku nie trafił do Bundesligi, tylko wrócił do Zagłębia Lubin.
Jak się okazało – dosłownie na chwilę.
Równolegle w kryzysie pogrążyła się bowiem reprezentacja Polski. Kadencja Leo Beenhakkera zakończyła się straszliwą katastrofą w eliminacjach do mistrzostw świata w Republice Południowej Afryki. Holenderski selekcjoner – nie mogąc się dogadać z działaczami Polskiego Związku Piłki Nożnej, na czele z Grzegorzem Latą i Antonim Piechniczkiem – ewidentnie stracił zainteresowanie kontynuowaniem pracy nad Wisłą. Tymczasowo zastąpił go Stefan Majewski, ale „Doktor” tylko pogorszył i tak beznadziejną sytuację, więc nie było wątpliwości, że nie jest to odpowiedni człowiek, by objąć posadę selekcjonera na stałe. Tymczasem polską kadrę czekał wówczas niespełna trzyletni cykl przygotowań do EURO 2012. Biało-Czerwoni potrzebowali fachowca, który najpierw ugasi pożar pozostawiony przez Beenhakkera, a potem skonstruuje zespół zdolny przynajmniej do wyjścia z grupy na turnieju rozgrywanym przed własna publicznością. Oczy prezesa Laty spoczęły właśnie na Smudzie.
Ale nie tylko Lato zerkał z nadzieją w stronę „Franza”. Trzeba to powiedzieć otwarcie – jesienią 2009 roku ze wszelkich sondaży i ankiet wynikało, że polscy kibice widzą w Smudzie kolejnego selekcjonera reprezentacji Polski. Podstawowe żądanie fanów było proste – jak to zwykle bywa, gdy kadra rozczarowuje, powszechna ocena była taka, że potrzebny jest jej trener, który weźmie piłkarzy twardo za twarz i zaprowadzi w zespole żelazną dyscyplinę. No a Smuda do takiej misji wydawał się wręcz stworzony. Dodatkowo dopiero co zademonstrował w Lechu, że jeśli dać mu trochę czasu, to wciąż umie zbudować ekipę grającą i skutecznie, i ofensywnie.
Czego chcieć więcej?
Lato poszedł więc na głosem ludu. Mianował Smudę selekcjonerem, spełniając jego największe – obok pracy w Bundeslidze – marzenie. – Na początku Beenhakker wyglądał tak niedostępnie, jak ta Statua Wolności w Nowym Jorku. A w piłce dziś jesteś na siódmym piętrze, a jutro w piwnicy. Pokora się przydaje – pouczał „Franz”. I liczył na wsparcie opatrzności. – A widział pan, jak on często oczy w górę wznosi? My uważamy, że to do Boga – mówiła siostra Smudy w „Gazecie Wyborczej”.
Oczywiście wątpliwości też nie brakowało, mimo zasadniczego entuzjazmu. Cytowany już Reiss oznajmił nawet poznańskim mediom, że gdyby Smuda tonął, jedynym zawodnikiem Lecha, który ruszyłby mu z pomocą, byłby Manuel Arboleda. „Reksio” przekonywał, że „Franz” stał się w szatni „Kolejorza” postacią wręcz znienawidzoną, a reprezentantów kraju zrazi do siebie na pewno jeszcze szybciej. My z kolei pisaliśmy na Weszło:
„Jedno jest zastanawiające – czy Franciszek Smuda jest inteligentny? Ma jakąś tam inteligencję chłopską, życiową, niepopartą żadnymi książkami czy wiedzą ogólną o świecie („Muraś, ty wyglądasz jak dzwonnik z Rotterdamu”). Może to jednak wystarczy? Bo jeśli „Franz” wynikami oczaruje całą Polskę, to inne metody nie będą już potrzebne. Poza tym – Strejlaua już nazwano „świetnym trenerem, ale bez wyników”. Erudyta, gawędziarz, inteligent. Ale do piłkarzy dotrzeć nie potrafił. I nie miał szczęścia. A „Franz” to jednak życiowy farciarz. Są ludzie, z którymi strach wsiąść do windy, ale są też tacy, z którymi śmiało można wchodzić do rozklekotanego samolotu. I Smuda zalicza się do tej drugiej grupy”.
Szybko się jednak okazało, że bycie szczęściarzem to trochę za mało, by umiejętnie przygotować kadrę do najważniejszego turnieju w dziejach polskiej piłki.
Trudno właściwie powiedzieć, w którym momencie Smuda-selekcjoner się posypał. Może po klęsce 0:6 z reprezentacją Hiszpanii, po której polscy zawodnicy zachowali się jak półamatorzy, desperacko ganiając za przeciwnikami z prośbą o wymianę koszulki? Może stało się to samoistnie wraz z rozwojem mediów społecznościowych i wzrostem popularności memów, gdy internauci wzięli selekcjonera na celownik? A może kluczowe były jednak głośne konflikty z gwiazdorami reprezentacji? „Franz” w swoim stylu próbował poukładać sobie relacje w zespole, rozstawiał wszystkich po kątach, ale w kadrze zderzył się z tak mocnymi osobowościami, iż nie mógł wyjść z tej konfrontacji bez szwanku. Artur Boruc nazwał go „Dyzmą”. Michał Żewłakow mówił zaś „Przeglądowi Sportowemu”: – Tak naprawdę to ja nie wiem, dlaczego nie pasowałem Franciszkowi Smudzie. Trener nie posiadł daru jasnego przekazywania myśli i nigdy wprost nie powiedział, o co mu chodzi.
Jedno jest pewne – Smuda po przejęciu sterów w kadrze kompletnie się pogubił i swoimi działaniami zupełnie zaprzeczył reputacji trenera może i staroświeckiego, może i niezbyt wygadanego, ale za to twardego i konsekwentnego. Wystarczy przypomnieć jego kuriozalną wizytę na komisariacie w Kolonii, gdzie osobiście rozmawiał z miejscowymi stróżami prawa o pijackich wyczynach Sławomira Peszki. Albo radykalną zmianę stosunku do przyznawania polskiego paszportu zagranicznym zawodnikom. – Niedługo będzie tak, że nawet sprzedawca z bazaru w Egipcie, który rzuci po polsku: „Cien doply, jak sie masz”, dostanie nasz paszport – drwił niegdyś „Franz”. By później samemu ochoczo stawiać na graczy określanych przez wspomnianego już Jana Tomaszewskiego „farbowanymi lisami”.
Cała selekcjonerska kadencja Smudy zmieniła się więc w jedną, wielką plątaninę sprzecznych decyzji i medialnych wpadek. Trenerowi nie pomagał też PZPN. Trudno bowiem, by federacja rozpostarła nad „Franzem” parasol ochronny, skoro sama również zasłużenie obrywała ze wszystkich stron, nieustannie się kompromitując.
Jaki był efekt, na pewno każdy doskonale pamięta. Remisy z Grecją (to w jej kontekście padło legendarne „chuja grają, opierdolimy ich”, rzucone w stronę analityka kadry) oraz Rosją („Związkiem Radzieckim”), porażka z Czechami. Polska sromotnie poległa w grupie śmiechu. Smuda, którego naród „namaścił” na selekcjonera, stał się wrogiem publicznym numer jeden. Można wręcz powiedzieć, że pośmiewiskiem. Tuż po mistrzostwach uderzył w niego nawet Robert Lewandowski. Wielu innymi reprezentantom kraju także rozwiązały się języki. Jednak Smuda chyba nikt nie przyznał otwarcie, że EURO 2012 było jego trenerskim Waterloo. – Na jakiej podstawie określono nasz cel minimum i wynik uznano za porażkę, a wręcz klęskę? – pytał wściekle w rozmowie z magazynem „Polska Piłka”.
Smuda w 2012 roku znalazł się w miejscu, w jakim być może już nigdy żaden polski trener się nie znajdzie. Prowadził drużynę narodową na turnieju rozgrywanym w naszym kraju. Poległ na całej linii. Podjął się misji, która przerosła go na każdej płaszczyźnie.
Spadł, ale nie do końca
Zszargane selekcjonerską klapą nazwisko odratować starał się w Jahn Regensburg. 2. Bundesliga zawsze mu się marzyła, ale pół roku w Niemczech tylko potwierdziło, że poważny futbol dawno mu uciekł. Zespół przejmowany przez Smudę miał trzy punkty straty do miejsca gwarantującego grę w barażach o utrzymanie w lidze, a sezon zakończył ze stratą aż osiemnastu oczek do szesnastego Dynama Drezno. Polak bronił się, że w składzie miał tylko… dwóch zawodowców, choć w rzeczywistości grali u niego byli piłkarze HSV, Bayeru Leverkusen, Herthy Berlin, Olympique Marsylia czy młodzieżowej reprezentacji Niemiec.
Najbardziej kuriozalna była jednak wypowiedź Smudy, że z Jahn Regensburg wcale nie spadł do 3.Ligi, ani też w 2. Bundeslidze się nie utrzymał, tylko zostawił drużynę na tym samym miejscu, na którym ją przejął. Dzień później były selekcjoner reprezentacji Polski był w Wiśle Kraków. Tamta Biała Gwiazda nie była już potęgą na miarę pierwszej dekady XXI wieku, ale Smuda wykonał w niej… niezłą robotę. Po prostu, dużo można mu zarzucać, ale od powrotu do Ekstraklasy się nie odbił.
Śmiał się, że przez Wilde-Donalda Guerriera i Emmanuela Sarkiego wywiozą go kiedyś do domu wariatów. Krzyczał do nich na treningach: „Jeśli nie będziesz mnie słuchał: I’ll kill you!”. Od Wisły Kraków za jego kadencji więcej punktów zdobyły wtedy tylko trzy kluby Ekstraklasy – Śląsk, Lech i Legia. Pożegnano go po jakimś gorszym okresie, ale też bez atmosfery skandalu.
Harakiri
Najwięcej świeżych anegdot o Franciszku Smudzie pochodzi z okresu jego krótkich rządów w Górniku Łęczna. To był już moment, kiedy doświadczony szkoleniowiec żył trochę w innej rzeczywistości niż cała reszta, Veljko Nikitović kiedyś nam opowiadał:
„Oprowadzam pierwszego dnia trenera po klubie. Mówię: tu mamy siłownię, tu pomieszczenie do koordynacji, takie drabinki. Pokazuję kolejne pomieszczenia, aż w końcu Franz:
– Wszystko fajnie Velo, to jest w dziesiątkę, ale wystaw to proszę wszystko na Allegro, ja potrzebuję tylko jednej piłki i dziesięciu koszulek”.
Przemysława Pitrego w taki sposób zaś przestawił na pozycję stopera.
„Pewnego razu, podczas tego właśnie treningu, staliśmy i rozmawialiśmy z Grzesiem Piesio. Trener myślał, że nadajemy coś na jego temat. Dostaliśmy zjebę.
– Co ty tam, mądralo, gadasz?
Takie teksty szły. Zaraz kontuzja, trener zmarszczył brwi, zaczął się zastanawiać, specjalnie długo mu to nie zajęło, spojrzał na mnie i tak:
– Mądrala, dawaj tu, zobaczymy, jak sobie poradzisz w meczach na tym stoperze”.
Smuda mówił, że podejmując pracę w Górniku Łęczna, popełnia harakiri. Rzucał też w emocjach: „Gramy o spadek!”. Części nazwisk zawodników klubu z Lubelszczyzny nawet nie będzie próbował zapamiętać. Z Ekstraklasy spadł. Wrócił na chwilę rok później, gdy Górnik był w II lidze, na stanowisku wytrwał dziewięć niezbyt udanych meczów.
Ostatni taniec
W międzyczasie ostatnia kadencja w Widzewie, który piął się w stronę Ekstraklasy. Wtedy ugrzązł w III lidze. Smuda wracał do innego klubu od tego, z którego prawie dwie dekady wcześniej odchodził i w którym jeszcze dawniej wyrobił sobie nazwisko. Często brało go na wspomnienia. To „pyszna”, jak to mówią, anegdota, w wersji wideo:
Zupełnie inne światło na powrót Smudy do Widzewa rzuca książka „Z pamięci” Tomasza Łapińskiego, jednego z jego ulubionych piłkarzy, który wówczas, już po karierze, też pracował w RTS-ie. „Franz” wynajmuje mieszkanie blisko stadionu i po każdym treningu nakazuje współpracownikom kupienie chlebka o strukturze „niekruszącej się jak gówno”, ogórków kiszonych, szynki i smalcu. To asortyment na codzienne spotkania sztabu u Zdzisława Kapki. Ten urzęduje piętro niżej niż Smuda. Stukot przenoszony przez rury. Dzwonek do drzwi. Klapnięcie na wersalce. 2. Bundesliga na Eurosporcie. Polewamy. Lodu. Dużo lodu. Do północy, odcięcia, zaśnięcia i nieprzytomnej podróży piętro wyżej. Łapiński pisze:
„Trener zasypiał już wtedy na siedząco, więc braliśmy go pod ręce i przeprowadzaliśmy piętro wyżej. Skulony na wersalce i z głową opadającą na piersi Franciszek był zaskakująco lekki – docierało do mnie wtedy, ile tak naprawdę ma lat i ile kosztuje go tryskanie energią każdego dnia. Nasz rozkład dnia wyglądał tak samo, tydzień w tydzień przez cały rok, dlatego z utęsknieniem wyczekiwaliśmy każdego meczu i wyjazdu na zgrupowanie. Wyjątkiem był Wielki Post – wtedy przez czterdzieści dni Franek nie brał alkoholu do ust. To był jednak koszmar. Chodził z marsową miną i reagował nerwowym wybuchem na dowolną pierdołę. W klubie staraliśmy się omijać go szerokim łukiem, ale w mieszkaniu Zdziśka się nie dało i codzienne nasiadówki wyglądały jak stypa”.
Smuda migał się już od prowadzenia treningów. Przez lata krytykował pijaństwo, alkohol w ogóle, a tu… był już inny, tak to ujmijmy.
Tylko nagrywać
W 2020 roku rozpoczął współpracę z Akademią Piłkarską Podhale Nowy Targ. W 2021 roku przejął gwiazdorską jak na warunki niższych lig polskich Wieczystą Kraków, z którą zrobił awans do III ligi. Grali u niego chociażby Sławomir Peszko i Radosław Majewski. Chwilę przed śmiercią Smudy spotkaliśmy się z tym drugim w Pruszkowie.
– Nie ma już takich postaci w polskiej piłce.
– Co masz na myśli?
– Takich barwnych. Każdy tekst trenera to był hit. Z wielu się śmialiśmy, zostawały w szatni na wiele miesięcy, ale to był doświadczony człowiek, wiele w piłce widział, można było się od niego uczyć. Wiecie, myślę, że nie ma sensu odtwarzać tych wszystkich anegdot z nim w roli głównej. Tam trzeba było w szatni postawić kamerę. Gwarantowany przebój Netflixa! I tak go właśnie zapamiętam!
W ostatnich latach życia Franciszek Smuda chorował na nowotwór krwi, wycofał się, rzadziej się udzielał. Nic nie szkodziło, wcześniejszym życiorysem mógłby obdzielić dwudziestu ludzi, był jedną z najbarwniejszych postaci w historii futbolu w Polsce.
Tego nikt mu nie odbierze.
Czytaj więcej wspomień:
- Król, bożek, milioner, trzykrotny mistrz świata. Po prostu Pele
- Stanowski żegna Andrzeja Iwana
- Ja prosty człowiek jestem. Dramat Igora Sypniewskiego
Fot. Fotopyk/Newspix