2 sierpnia, Leo Beenhakker obchodzi osiemdziesiąte drugie urodziny. Odbiera telefon z życzeniami od znajomego dziennikarza sportowego Jacka van Geldera. – Nie czuję się dobrze. Jestem samotny – żali się były selekcjoner reprezentacji Polski. Van Gelder proponuje wspólny obiad. Beenhakker odmawia, na lunche już nie wychodzi. Koniec intensywnych dwóch miesięcy z Euro i igrzyskami olimpijskimi to idealny czas na refleksję: czy w świecie, w którym żyjemy i który tworzymy, będzie jeszcze miejsce na słabość starości?
Wiedziałem, że starość brutalnie obchodzi się z Beenhakkerem. Rok temu o odwiedzinach u Holendra w Rotterdamie opowiadał nam bowiem Rafał Ulatowski, jego dawny asystent w sztabie Biało-Czerwonych. Oto krótki fragment rozmowy „Piłka zabrała mi życie rodzinne. Nie potrzebuję work-life balance”, którą przeprowadziliśmy z redaktorem Jakubem Białkiem:
„Kiedy spotkał go pan po latach w Sparcie Rotterdam, zauważył pan, że w cieniu zaprzeszłej sławy ten sam Leo Beenhakker zaczął cierpieć.
Jest takie łódzkie określenie: zgęzieć. Odszedł na bocznicę. Pełnił rolę dyrektora technicznego w Sparcie Rotterdam. Rotterdam to jego miasto, Feyenoord to wielki klub, a Sparta zawsze była takim jego mniejszym i młodszym bratem. Leo Beenhakker sam mówił: „I’m not needed”. Rozumiecie, „nie czuję się potrzebny”. Być może podświadomie mam podobnie. Muszę czuć się potrzebny. Przede wszystkim w piłce nożnej”.
Beenhakker to postać. Po dwa razy trenował Ajax Amsterdam i Real Madryt. Prowadził Dennisa Bergkampa, Ronalda de Boera, Franka Rijkaarda, Emilio Butragueno, Michela, Hugo Sancheza, Bernda Schustera czy Gheorghe’a Hagiego. W XXI wieku wszedł na mundial 2006 z reprezentacją Trynidadu i Tobago, a następnie wcielił się w rolę piłkarskiego misjonarza w Polsce. Grzegorz Bronowicki słyszał od niego, że Cristiano Ronaldo ma tego samego boga, więc nie trzeba się go bać. Tomasz Zahorski, że jest „international level”. Piłkarze w eliminacjach Euro 2008 szli za nim w ogień.
Wielki pisarz Marek Bieńczyk w „Tygodniku Powszechnym” napisał wtedy esej „Twarz Beenhakkera”, w którym zachwycał się reprezentacyjnością Holendra, tak daleką od wątpliwego uroku pouczanych przez niego na każdym kroku leśnych dziadków z PZPN-u. Problem w tym, że z czasem pogorszyły się wyniki i coraz częściej zachowywał się jak zwykły buc, przy wianuszku dziennikarzy potrafił powiedzieć na przykład o „pierdolonym Jeleniu, pierdolonym Wichniarku”, bo akurat z tymi dwoma piłkarzami popadł w konflikt. Niewiele klasy było też w jego przekonaniu o wyprowadzaniu Polaków z „drewnianych chatek”. Pracę stracił po przerżniętym 0:3 spotkaniu ze Słowenią. Mówił, że styl zwolnienia to „poziom minus pięć”. Sugerował, że Grzegorz Lato mógł być nawalony. Prezes PZPN odpowiedział, że on po barach „nie siedzi i whisky nie pije”, w przeciwieństwie do Holendra.
Jasna strona księżyca. Opowieść o kadrze Leo Beenhakkera
Beenhakker nie został całkowicie na lodzie, zasiadał równocześnie na dyrektorskim stołku w Feyenoordzie Rotterdam, potem podobne stanowiska obejmował na krótko w węgierskim Ujpeście i znanej sobie kadrze Trynidadu i Tobago, a karierę wygasił w Sparcie Rotterdam. W 2015 roku udzielił smutnego wywiadu w gazecie „de Volkskrant”. – Życie stało się nudne. Czasami wcześnie kładę się spać, budzę się, patrzę na telefon i dobija mnie, że przez cały dzień nikt nie dzwonił – ubolewał. W przeszłości oszczędnie dzielił się szczegółami z życia prywatnego, ale kiedyś powiedział, że za nic w świecie nie chciałby zostać selekcjonerem reprezentacji Anglii, bo na świeczniku i pod ostrzałem tabloidów sprowadziłby nieszczęścia na rodzinę, dla której „nigdy nie ma czasu”, bo „przez czterdzieści lat pracy nie pamięta ani jednego dnia, kiedy zamiast jechać na trening czy mecz, wolałby zostać w domu”.
W sierpniu 2024 roku, osiem lat po odejściu na bocznicę, Beenhakker odebrał wspomniany urodzinowy telefon od Jacka van Geldera. Dziennikarz w programie De Oranjezomer przyznał później, że przygnębienie i zrezygnowanie starego trenera niezwykle go zdołowało. Poprosił Holendrów, żeby wysyłali do niego „mejle, kartki i wiadomości”. – Jest samotny. I smutny. Sądzę, że to poprawiłoby mu humor – rzucił Van Gelder.
Informacja o wyalienowaniu Beenhakkera naturalnie zbiega się z wygaszeniem stadionowych reflektorów dwóch wielkich sportowych imprez: mistrzostw Europy w piłce nożnej i igrzysk olimpijskich w Paryżu, które niezmiennie przypomniały, że sport to kult młodości. Na Euro imponowali Hiszpanie: siedemnastoletni Lamine Yamal, wtórujący mu na skrzydle niewiele starszy Nico Williams, błyszczący równie daleki od trzydziestki Dani Olmo. Na igrzyskach świat zachwycała posągowa perfekcyjność Armanda Duplantisa, „phelpsowość” Leona Marchanda, długowieczność Stepha Curry’ego i LeBrona Jamesa (jeden ma trzydzieści sześć lat, drugi trzydzieści dziewięć, ale koszykarsko i biologicznie przynajmniej dekadę mniej).
Do Paryża przyjechało prawie jedenaście tysięcy sportowców. Dla większości z nich, nie wliczając piłkarzy, koszykarzy, tenisistów, golfistów, najpewniej także siatkarzy i szczypiornistów, to impreza życia, jedna jedyna szansa w cyklu czteroletnim na pokazanie się szerszej publiczności, zaistnienie w oczach sponsorów, w perspektywie: na zarobienie większych pieniędzy na sporcie, któremu najczęściej poświęcają wszystko, ale to absolutnie wszystko. Widać to w ich naturalnych „kurwa, nie wierzę” po medalach, strumieniach łez po porażkach, złorzeczeniach na upokarzające warunki zgrupowań i durnych działaczy.
Igrzyska olimpijskie 2024 były też jednak historycznym triumfem kultury post-prawdy. Masowemu rozpowszechnianiu „fake newsów” służyła formuła turnieju: mnogość dyscyplin, z czego niemała część kompletnie niszowa, i żałośnie niewielka liczba ekspertów, którzy mogliby na bieżąco prostować tysiące zaciemniających rzeczywistość komentarzy. W niewielkiej skali najlepiej uwidoczniało się to podczas twitterowych bojów Kacpra Bartosiaka, wyśmienitego dziennikarza i znawcy boksu, z potężną grupą ludzi, którzy skomplikowane przypadki kontrowersji wokół Imane Khelif i Lin Yu-ting sprowadzali do prostego świętego oburzenia, pęczniejącego mimo (!) faktów i zdrowego rozsądku: „chłop bije babę!”.
Transseksualni sportowcy, czyli Igrzyska Olimpijskie 2036
Branżowy portal NewsGuard podaje, że podczas igrzysk zarejestrował ponad trzydzieści tzw. „fałszywych narracji”. Francuzi twierdzą, że wielką kampanię dezinformacyjną przeciwko ich kulturze przeprowadził Kreml. Czy to prawda? Wszystkie złe drogi prowadzą do Rosji, ale chociażby w książce „W trybach chaosu. Jak media społecznościowe przeprogramowały nasze umysły i nasz świat” reporter Max Fisher już dawno wykazał, że „fake newsy”, które kończą się linczami i tragediami, to nie tylko dzieło reżimów, ale przede wszystkim… zwykłych ludzi, mamionych i napędzanych przez algorytmy big-techów, technokratów pokroju Zuckerberga i Muska.
To też tragedia igrzysk olimpijskich, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że wchodzimy w erę błyskawicznych uciech, a tych jak u Szekspira w „Romeo i Julii”: „I koniec gwałtowny”. Moda na igrzyska trwała niecałe trzy tygodnie, telewizje prześcigały się w tworzeniu wrażenia ekskluzywności i atrakcyjności: „Vogue” właśnie największą gwiazdą igrzysk ochrzcił… Snoop Dogga, który w showmańskiej roli pracował na nich dla telewizji NBC. W Polsce coś podobnego zrobić próbował Eurosport, który do działania przy imprezie zaprosił piosenkarza Dawida Podsiadłę.
Najważniejsze stało się generowanie treści „viralowych”. Mały eksperyment. Pomyślcie, jakie obrazki z igrzysk najbardziej zapadły w pamięć przeciętnemu widzowi. Najpewniej będą to: lewitujący nad falą surfer Gabriel Medina i wyglądający jak „twój stary” strzelec pistoletowy Yusuf Dikec. Nieważne, jakie zdobyli medale. Mogliby nawet po ten brąz (Brazylijczyk) i to srebro (Turek) nie sięgać. I tak stali się nieśmiertelni. Aż internet zapomni. A zapomni błyskawicznie. W 1968 roku Andy Warhol mówił o piętnastu minutach sławy. Na przełomie wieków w Polsce zredukowano to do „pięciu minut”. A w 2024 roku, ile to będzie? Tyle, ile trwa jeden TikTok? Przewiń dalej.
To nie wizja przyszłości. To wizja teraźniejszości, niestety. Z badań przeprowadzonych na życzenie firmy Microsoft wynika, że średni czas skupienia dorosłego człowieka wynosi osiem sekund. W 2015 roku National Center for Biotechnology Information podawało, że w tych samych parametrach przewyższa nas złota rybka: u niej to sekund dziewięć. Zainteresowanie aktualnie nic nie znaczy. Nic, nic, ale to nic. Kiedy zgasną więc światła igrzysk olimpijskich i innych mistrzostw kontynentów, nadejdzie proza życia, może dotkliwsza niż kiedykolwiek w przeszłości.
Prawda to bolesna, a paradoks straszny, ale olimpijczyków zapomina się szybciej niż jakichkolwiek innych sportowców. Wystarczy przeczytać ładnie wydane „Stulecie przeszkód. Polacy na igrzyskach” Daniela Lisa, żeby uświadomić sobie, że o polskim sporcie wie się mniej niż nic. Jeszcze niedawno można było też przejść się w okolice warszawskiej stacji metra Centrum, żeby spotkać Artura Binkowskiego, swojego czasu autentycznie zdolnego pięściarza, dwadzieścia lat temu wypowiadającego się w sposób składny i zrozumiały, a po latach dryfującego w stronę wariactwa w kryzysie bezdomności.
W 2006 roku fotograf Bartek Solik zbierał nagrody za serię „Zapomniani olimpijczycy”, to o trzech byłych skoczkach narciarskich. Adama Krzysztofiaka odwiedził, kiedy ten żył w skrajnej biedzie i cieszył się akurat, że wreszcie ma czym palić w piecu; walczył z niewydolnością płuca, dostawał żałosne trzysta złotych zapomogi. Stanisława Bobaka zabijał skręt jelita, nie mógł jeść, kroplówkę mieszał i podłączał sobie sam, w piwnicy. Roman Sieczka stracił część stopy, protezę wystrugał sobie w warsztacie stolarskim.
W piłce nożnej, sporcie narodowym tak wielu krajów, nieporównywalnie bardziej dochodowym od innych dyscyplin, nie jest inaczej. Samotność Leo Beenhakkera to lekki przypadek. Jan Furtok cierpi na chorobę Alzhaimera. Żona Anna mówi o nim jak o małym dziecku. Wie, że dekadę temu przez demencję z życia publicznego całkowicie wycofał się Gerd Müller. Robert Dymkowski, legenda Pogoni Szczecin, walczy z stwardnieniem zanikowym bocznym, które w pół roku odebrało mu władzę w kończynach i posadziło na wózku. Janowi Karasiowi, temu od poprzeczki w meczu z Brazylią na mundialu 1986, doskwiera niesklasyfikowane zapalenie stawów obwodowych i dna moczanowa, która w straszny sposób bombluje ręce i nogi.
Takich historii jest więcej.
Dużo więcej.
Setki jeszcze nieopisanych. Próbą ich kroniki jest zbiór reportaży „Życie nie kończy się na mecie” Dariusza Farona, gdzie oprócz znanych jak kraj długi i szeroki postaci z gatunku Justyny Kowalczyk, Agnieszki Radwańskiej, Jakuba Błaszczykowskiego czy Krzysztofa Włodarczyka występują też sportowcy z drugiego albo trzeciego szeregu. I faktycznie są to opowieści nie tylko o tym, że droga na linię startową bywa kręta, a medalowa korona cierniowa, ale przede wszystkim: że za metą, gdy już zgasną reflektory, często czeka zapomnienie.
Pisałem to już w „Kiedy sport staje się wyrokiem”, ale dalej uważam, że najwybitniejszym przelanym na papier dziełem o porażce, a właściwie „porażce” w sporcie i w sportowym życiu jest reportaż „Kiedy ci nie idzie” Oty Pavela, czeskiego pisarza, który większość swoich najlepszych tekstów stworzył podczas psychozy maniakalno-depresyjnej, a w międzyczasie bywał doskonałym dziennikarzem sportowym.
Wyśmienity czechosłowacki kolarz Jan Vesely zmaga się z całkowitym niemal wypaleniem i brakiem formy podczas dziesiątej edycji Wyścigu Pokoju w 1957 roku. Po aż szesnastu etapowych zwycięstwach z poprzednich lat Vesely – spodziewanie dla siebie, niespodziewanie dla ludzi wokół – wpada w dołek, w którym pedałuje już tylko „siłą bezwładu”. Relacjonuje, że popadł w stan straszliwy: kończyny mu drętwiały, nie mógł poruszać palcami, bolały go plecy, gęsia skórka obłaziła ciało. Paliła bezsilność. Tłukło poczucie beznadziei, którego ponoć nie doświadczał nawet, kiedy za młodu za drobne rozwoził po wiosce chleb, harował na polu u rolnika czy już później jeździł na ciężarówce.
„Niemal sikałem z cierpienia”, opowiadał, a wyniki osiągał więcej niż rozczarowujące, o czym przypominały ponure i milczące twarze związkowych działaczy, którzy „kopnęli go jak szmacianą piłeczkę, której już nie potrzebują”. Potem się rozchorował, w nocy nie spał, w dzień wciąż jeździł słabo. Popsuł się rower. Do tego jeszcze zawiódł kolegów z drużyny, którzy stracili oparcie w nadwątlonej niezłomności kapitana. Katastrofa. Podjął decyzję o wycofaniu się Wyścigu Pokoju. W Czechosłowacji uznano to za zdradę. Kazano oddać mu wszystkie dyplomy i puchary, pozbawiono tytułu Zasłużonego Mistrza Sportu.
Mistrz był słaby.
Mistrz stał się niepotrzebny.
W reportażach Pavela pełno jest zresztą podobnych życiorysów czeskich sportowców. Takich, których poza system wypluwa brutalność kalendarza. Prawie sześćdziesiąt lat temu Gabriel Garcia Marquez napisał w „Sto lat samotności”: „Sekretem dobrej starości jest nie co innego, tylko szczery pakt z samotnością”. Tylko nie każdego na taki pakt samotności stać. Dosłownie.
Przy okazji pandemii Stowarzyszenie Wiosny raportowało, że co trzeci Polak w wieku powyżej siedemdziesięciu pięciu lat mieszka sam. Badanie „Samotność wśród osób 80+” wykazało zaś, że 39% staruszków żyjących w miastach doświadcza poczucia pustki, a 48% seniorów brakuje towarzystwa innych osób. Szlachetna Paczka dodawała w „Raporcie o samotności”, że u 42% badanych osób w wieku powyżej osiemdziesięciu pięciu lat obserwuje się objawy depresji.
To też problem codzienności. Problem nas wszystkich. Sport, będący środowiskiem naturalnym miliarderów i milionerów, to tylko pretekst do szerszej rozmowy. Podczas minionych już igrzysk olimpijskich wyjątkowego i pięknego, choć niedocenianego przez wzgląd na szum informacyjny, wywiadu w Wirtualnej Polsce udzielił Włodzimierz Szaranowicz, który cztery lata temu usłyszał, że choruje na Parkinsona. Mistrz mikrofonu na emeryturze opowiada tam o ostatniej przejażdżce na rowerze. I niebezpiecznej wywrotce, którą zaliczył. To był moment, kiedy uświadomił sobie, że zdrowotnie nie jest już „młodym bogiem”.
Świetny fragment: „Przychodzą momenty, gdy coś się w głowie zacina. Podczas przemówienia w Polskim Komitecie Olimpijskim nagle zabrakło mi słów. Dotarłem do ściany. Nagłą ciszę przerwały oklaski. Po chwili znów otworzyłem usta i wiedziałem, że dopłynę do końca przemówienia, ale to było szalenie trudne doświadczenie.
Co pan czuł?
Boję się wystąpień publicznych. Ten strach wiąże się z realną oceną sytuacji. Mam poczucie braku sił. Starzenie to okres, w którym człowiek nie czeka już na cud i nie dyskutuje z losem. Moja starość nie jest łagodna. Wręcz przeciwnie – w miarę upływu czasu staje się przeraźliwie bezlitosna. Trzeba przyjąć ten los. Według mnie nie ma innego sposobu, by wytrzymać ciężar życia”.
Albo ten: „Zmęczenie, niepewny chód, pochylona, zgarbiona sylwetka – niekiedy wydaje mi się, że jestem już tylko wspomnieniem o sobie sprzed lat. Czas nigdy nie był tak żarłoczny jak obecnie. W takich okolicznościach człowiek przestaje sobie ufać i nie bardzo wie, jak wypełnić ostatnie lata. Starzenie to dla mnie wielki życiowy egzamin. Wiem, że na końcu często dociera się do miejsca, w którym nie obowiązują już żadne kategorie. Nie ma obojętności ani nadziei, radości ani smutku. Zostaje tylko ból, który daje znać, że jeszcze żyjesz. Na szczęście ten scenariusz nie odnosi się póki co do mojej sytuacji”.
***
W czasie Euro zadzwoniłem do Jacka Gmocha, który ma osiemdziesiąt pięć lat, a samopoczucie jak u dwudziestolatka, jak sam mówi i tak istotnie jest. Było tuż po 9:00. Umówiliśmy się na 13:00. W ciągu czterech godzin były selekcjoner Polski i autor „Alchemii Futbolu” dzwonił do mnie jeszcze dwa razy. Najpierw, żeby upewnić się, czy na pewno rozmawia ze znajomym dziennikarzem, czy może jednak ze sztuczną inteligencją, która… imituje mój głos. Następnie, żeby spytać się, czy rozmowa będzie na żywo, z chatem i kamerą, bo przy takim scenariuszu trzeba się przecież ogolić. W czasie wywiadu zeszliśmy na meandry nowoczesnej nomenklatury piłkarskiej.
„W piłkarskim PRL-u stał pan po stronie tych, którzy zaczynali używać zupełnie innych terminów i określeń niż starsi trenerzy.
I teraz też wiem, że muszę uczyć się języka nowoczesnej piłki. Słucham często różnych programów i niektóre używane tam sformułowania to dla mnie czarna magia. Próbuję nadążać, doczytywać, doinformowywać się. Jestem stary, na wiele rzeczy za stary, ale to nie znaczy, że nie mogę się uczyć. Gdyby mój język nie ewoluował, to na świecie nie zostałby już nikt, kto by mnie rozumiał.
Czyli nie przeszkadzają panu te wszystkie „expected goals”, „half space”, „gegenpressing” czy „PPDA”?
Nie, zupełnie, staram się to zrozumieć. Jak za czymś nie nadążam, to mam pod ręką takiego fajnego wnuka, zakochanego w piłce nożnej, równie jak ja. Mogę zapytać. Są momenty, kiedy patrzę na statystyki z meczów i głupieję. To „xG” wcale nie jest takie oczywiste. Tak samo wiele innych rzeczy. Ale jeżeli chcę utrzymywać się w grupie ekspertów, którym piłka nie odjechała, to na miarę sił i możliwości intelektualnych muszę pozostawać na bieżąco”.
Po wywiadzie mnóstwo ludzi pisało, że Gmoch otwartością na świat mógłby obdzielić pół piłkarskiej Polski. Mądrzy ludzie powtarzają, że walutą przyszłości będzie zdolność adaptacji. Czy będzie miało się lat dwadzieścia, czy osiemdziesiąt. Nade wszystko adaptować będzie się jednak człowiek. Z całą wielkością tego słowa.
Czytaj więcej o igrzyskach olimpijskich:
- Jeśli ktoś deprecjonuje srebro siatkarzy, niech puknie się w czoło
- Julia Szeremeta przegrała finał, ma srebrny medal. I to też wielki sukces
- Mistrz olimpijski, Edward Skorek: Powinniśmy być spokojni o przyszłość polskiej siatkówki
Fot. Newspix