Po porażce z Igą Świątek w Australian Open, Danielle Collins ogłosiła, że trwający sezon będzie ostatnim w jej karierze. A potem zaczęła wygrywać. I pod wieloma względami jej ostatni jest też najlepszym sezonem, jaki rozegrała w życiu. Czy jednak gra wystarczająco dobrze, by zagrozić Idze Świątek na mączce? To ona będzie w końcu ćwierćfinałową rywalką Polki.
Danielle Collins. Sylwetka amerykańskiej tenisistki
Ostatni rok
– To będzie mój ostatni sezon. Myślę, że miałam całkiem dobrą karierę. Na pewno były w niej wzloty i upadki, myślę też, że z podróżami i wszystkim, co poza kortem to po prostu bardzo trudny sport. Mam w głowie inne rzeczy, które chcę osiągnąć poza tenisem. Chciałabym mieć czas, by to zrobić. Jednym z priorytetów jest dla mnie posiadanie dzieci – mówiła Danielle Collins przy okazji Australian Open. To było tuż po meczu II rundy, prawdziwym horrorze przeciwko Idze Świątek. Polka wydawała się być w tym spotkaniu na krawędzi, można się było spodziewać, że odpadnie. A jednak wyciągnęła ten mecz i wygrała 6:4, 3:6, 6:4.
I może to właśnie okoliczności, w jakich przegrała, sprawiły, że Danielle zdecydowała się ujawnić decyzję o zakończeniu kariery. A może miała na to wpływ jej ogólna sytuacja. Była wtedy 54. w rankingu, potem spadła nawet na 71. miejsce. Nisko, zwłaszcza jak na zawodniczkę, która ledwie dwa lata wcześniej doszła do finału w Australii i zajmowała siódme miejsce na świecie. Ale już w 2023 roku po prostu jej nie szło. Zdrowie nie pozwalało jej grać dużo, a jak już gdzieś startowała, to zwykle szybko się z tym turniejem żegnała. Wygrała 22 mecze w sezonie, przegrała 18. W żadnym turnieju nie doszła do finału, z rzadka, bo dwukrotnie, bywała w półfinałach.
No słabo, zwłaszcza, jeśli zaznało się już wielkoszlemowego finału.
Danielle się pokazuje
Kiedy Danielle Collins pokazała światu, że może być świetną zawodniczką? W 2019 roku. Dość późno, miała już wówczas 25 lat. Pojechała wówczas na Australian Open nie mając choćby jednego zwycięstwa w głównej drabince turnieju wielkoszlemowego. Na osiem startów trzykrotnie nie przeszła kwalifikacji, pięć razy odpadała w pierwszej rundzie. Gdy wspominała tamten występ po latach, mówiła, że miała nadzieję na choćby jedną wygraną, ot, żeby się przełamać. Miała podstawy, by w to wierzyć, w poprzednim sezonie prezentowała się dobrze, ze 160. miejsca wyszła na 35. w rankingu WTA.
Wygrała pięć meczów. Doszła do półfinału.
Imponowało zwłaszcza spotkanie IV rundy. Ograła, wręcz rozbiła wtedy Angelique Kerber, turniejową „2”. Końcowy wynik? 6:2, 6:0. – Myślę, że gram naprawdę dobry tenis. Zyskałam sporo doświadczenia w poprzednim sezonie, ale poza tym nie sądzę, by wiele się zmieniło. Może wychodzę na kort z innym nastawieniem, ale to wynika z ciężkiej pracy i wiary w to, co robię. W końcu wszystkie elementy mojej gry składają się w jedną całość – mówiła po kolejnym zwycięstwie, nad Anastasiją Pawluczenkową. Tej opinii nie mogła zmienić półfinałowa porażka. Przegrać z Petrą Kvitovą, dwukrotną mistrzynią Wimbledonu, to w końcu nie wstyd.
Jak było potem? No, powiedzmy, że średnio. Danielle miała wyskoki. Ćwierćfinał Roland Garros 2020. Triumfy w Palermo i San Jose w 2021. Na co dzień grała solidnie, ale bez szału, choć wiele działo się u niej poza kortem. Ogółem jednak w amerykańskim tenisie była jedną z wielu.
Nie była gwiazdą
Inna sprawa, że ciekawa była jej biografia. Urodziła się w… Sankt Petersburgu. Ale takim leżącym na Florydzie, a więc stanie, który słynie z tenisa. Ona sama zaczęła odbijać, gdy miała sześć lat, choć głównie dlatego, że na korty chodził jej ojciec i po prostu zabierał ją ze sobą. Nie ciągnęło jej przesadnie mocno w stronę tej dyscypliny. – Wcześniej próbowałam innych sportów: gimnastyki, piłki nożnej, pływania. Nic nie „zaklikało”. W szkole był jednak chłopak, który w poniedziałki – bo wtedy można było to robić – przynosił do szkoły swoje puchary. Zastanawiałam się, skąd je ma. Tata powiedział mi, że ten chłopak gra w tenisa i że jeśli też będę, na pewno wygram jakieś trofeum. Więc zaczęłam i szybko stawałam się coraz lepsza. Cieszyłam się rywalizacją i rozwiązywaniem problemów na korcie – wspominała.
Grała na publicznych kortach, często ze starszymi ludźmi. Odbijała piłki o ścianę. Stawała się coraz lepsza. W wieku 12 lat wygrała duży turniej, w finale pokonując dziewczynę, która „miała zostać następną Marią Szarapową”. Po zwycięstwie podeszła do rodziców i powiedziała, że w takim razie to ona zostanie następczynią znakomitej Rosjanki. W tenisa wkręciła się tak bardzo, że właściwie codziennie chciała w niego grać. Rodziców prosiła o domowe nauczanie zamiast szkoły, a gdy mogła jechać do Disneylandu, wolała wyjść na kort. W wieku 16 lat była w czołówce krajowych zawodniczek w kategorii U18. A jednak nigdy nie była młodą gwiazdą.
Rozbijało się to wszystko w dużej mierze o pieniądze. Jej rodzice nigdy nie byli bogaczami, nie było ich stać, by wozić córkę po całym kraju na kolejne turnieje. Potem wspominała, że to nauczyło ją tylko ciężej pracować i sprawiło, że stała się skromną osobą. Jej rywalki z tamtych lat pamiętają ją z kortu jako dziewczynę, która „nie znała strachu”. Zawsze grała na maksimum, nie bała się najtrudniejszych zagrań, głośno krzyczała po wygranych punktach. Choć nie była gwiazdą, to w jakiś sposób się wyróżniała, łatwo ją było zapamiętać. Do dziś taka jest.
Dziewczyna z college’u
Dla Amerykanów ważne było jeszcze co innego – że Danielle przeszła przez college. A nigdy zawodniczka, która zaliczyła taki punkt w CV, nie doszła tak daleko w turnieju wielkoszlemowym. Kilka lat temu pisaliśmy o tamtym epizodzie w jej życiu tak:
„Przez rok grała w barwach University of Florida. Choć „grała” to może za dużo powiedziane, głównie siedziała na trybunach jako rezerwowa. Dlatego zdecydowała się na zmiany, poszła na University of Virginia. I to był strzał w dziesiątkę, dwukrotnie została tam mistrzynią uniwersyteckich rozgrywek. W międzyczasie skończyła też studia, przy okazji będąc zabezpieczoną finansowo, dostawała bowiem pokaźne stypendium dla sportowców, a do tego mogła trenować i grać na znakomicie przygotowanych obiektach i pod opieką trenerów.
Trudno jej się dziwić, że skorzystała z takiej drogi, co?
– Naprawdę chciałam udowodnić, że mogę dostać dyplom jednej z najlepszych uczelni w kraju. Zdawałam też sobie sprawę, że kontuzje mogą przytrafić się w każdej chwili, a kariera może trwać krótko. Ważne więc, by mieć zapasowy plan. Pójście do college’u dało mi czas na to, by dorosnąć i stać się dojrzalszą osobą. Potrzebowałam tego, by odnosić sukcesy w tenisowej karierze – mówiła kilka lat temu.
Inna sprawa, że mało kto wierzył, by mogła osiągnąć sukces po uczelnianym epizodzie. Ba, dostawała wiele wiadomości, że jej się nie uda. Ale to tylko ją nakręcało. Skupiała się na pozytywach – grała coraz lepiej, wierzyła, że może zajść wysoko. Nawet jeśli w czasach uniwersyteckich mało kto oglądał jej mecze – bo akademickie rozgrywki tenisa nie cieszą się w Stanach przesadnie wielką popularnością – to miała stypendium, rozwijała się i zdobyła dyplom ukończenia studiów. Wszystko szło ku dobremu.
W końcu musiała jednak przejść na profesjonalizm.
– Kluczem było odnalezienie dobrego balansu. Musiałam ułożyć swój kalendarz tak, by na początku nie grać za dużo, powoli wdrażać się do tego świata, ciągłych podróży, większej presji. W college’u miałam trudny start, na Florydzie nie grałam, a w Wirginii długo występowałam z pękniętym nadgarstkiem, czując spory ból. Nie chciałam jednak zabiegu, bo wtedy straciłabym kolejny rok. W czasie całego okresu na uniwersytecie często zastanawiałam się, czy na pewno chcę grać w tenisa profesjonalnie. Miałam inne zainteresowania, mogłam zrezygnować ze sportu. Stwierdziłam jednak, że gdybym w niego nie grała, szybko dopadłaby mnie nuda – mówiła.
Poza tym zdawała sobie sprawę, że ma talent i to spory. Czuła, że może go wykorzystać, zarobić pieniądze, wygrać duże turnieje. Musiała tylko wejść na odpowiedni poziom – fizycznie i psychicznie. To chwilę jej zajęło”.
Ale ostatecznie chyba było warto.
Ogromny ból
Przełom Danielle zaliczyła w 2018 roku, gdy wspięła się nieco w rankingu, mogła grać w największych turniejach i wystąpiła choćby w Miami. A tam doszła do ćwierćfinału, w którym trafiła na Venus Williams. I wygrała. – To był punkt zwrotny w moim przejściu z rozgrywek akademickich do profesjonalnego grania. W dodatku oglądała mnie moja rodzina, wszystko działo się na Florydzie. Gra na tym wielkim stadionie była niesamowita.
Dla Danielle od tamtego momentu wszystko zaczęło się układać. Półfinał w Miami podwoił zarobione przez nią na korcie pieniądze. W jednym turnieju ugrała tyle, co wcześniej przez dwa lata. W dodatku zanotowała spory skok w rankingu, niedługo była już 45. na świecie i zapłakana dzwoniła do mamy pytając: „Możesz w to uwierzyć?”.
W odpowiedzi usłyszała: „Nigdy w ciebie nie wątpiliśmy”.
A potem? Potem zaczęło boleć. Zaczęło się reumatoidalnego zapalenia stawów, choroby objawiającej się bólem w różnych częściach ciała. Już w szkole wyższej czuła, że jej organizm ma problemy. Poszła do lekarza, została dokładnie przebadana. Diagnoza? Zgodnie z prawdą stwierdzono, że to choroba autoimmunologiczna. Tyle tylko, że nie spróbowano sprecyzować która – a tych jest ponad setka. Równocześnie pojawiły się jednak wątpliwości, niektórzy uważali, że to fałszywe objawy – bo na jakiś czas minęły, gdy wydaliła kamień nerkowy.
W college’u z jej zdrowiem też było kiepsko. Często coś ją bolało, łapały ją infekcje. Bagatelizowała to jednak, bo uznała, że to typowe przypadłości dla kogoś, kto uprawia sport. Dopiero na profesjonalizmie uznała, że skoro nie może biegać po niektórych meczach, to to już przesada. Z czasem zaczęły się też bóle, które trwały nawet tydzień. Puchły jej palce. Dłonie robiły się czerwone, podobnie jak białka oczu. Zaczęła też gubić mnóstwo włosów. W końcu postawiła na kompleksowe badania. Udało się zdiagnozować chorobę. Przyszła zmiana diety, nowy plan treningowy i podejście do tenisa. Pomogła pandemia, ograniczyła starty, można się było przystosować, do tego rad udzieliła koleżance po fachu Caroline Wozniacki, która też z reumatoidalnym zapaleniem stawów się mierzyła. Danielle zaczęła grać lepiej.
A potem ból wrócił. Tyle że inny. Mocniejszy. Gorszy. Tak okropny, że z jego powodu upadła na kort w ubiegłorocznym Australian Open, a nieco później w Adelajdzie – jej pierwszym przeciwko Idze Świątek – musiała skreczować w drugim secie. Tym razem wyszło, że to endometrioza, czyli choroba ginekologiczna polegająca na tym, że komórki endometrium, czyli błony śluzowej macicy, znajdują się poza jamą macicy. Taki stan rzeczy sprawia ogromny ból. W dodatku wielu lekarzy nie zdaje sobie nawet sprawy z istnienia tej choroby, przez co jest rzadko diagnozowana. Danielle wcześniej też zresztą często słyszała, że bóle okresowe są normalne. Dopiero, gdy uniemożliwiły jej normalne funkcjonowanie, a środki przeciwbólowe przestały działać, lekarze domyślili się, o co może chodzić i natychmiast zadziałali.
– W trakcie operacji musieli rozerwać mi mięśnie brzucha. Z mojej macicy usunęli cystę wielkości piłki tenisowej, a do tego materiał z pęcherza i jelita. Od tamtej pory czuję ogromną ulgę. Nie pamiętam, bym chorowała czy czuła się źle. Nie opuszczam treningów, w meczach też wszystko wygląda lepiej – wspominała. A wcześniej często czuła się fatalnie. – Przed operacją starałam się dopasować treningi do mojego cyklu miesiączkowego, bo okres często był dla mnie niesamowicie bolesny. Teraz jestem w stanie trenować solidniej i konsekwentniej. Nie muszę wprowadzać nagłych zmian do swoich planów.
Po zabiegu przeszła dwa miesiące rehabilitacji. Trudno było jej wytrzymać, ale okazało się, że opłacało się – po zabiegu nagle grała bez bólu, całkowicie wolna. To wtedy wygrała dwa pierwsze w karierze turnieje WTA. A niedługo potem osiągnęła życiówkę.
Mecze ostatnich szans
W Australian Open 2022 skorzystała z niezłej drabinki. Do półfinału nie natknęła się na rywalkę z czołowej „20” rankingu WTA, choć miała kilka trudnych spotkań. Clara Tauson w III rundzie naprawdę się je postawiła, prowadziła już 1:0 w setach i 4:2 w gemach. Ale potem swoje zaczęła grać Danielle i ostatecznie awansowała. – W zeszłym roku nauczyłam się, jak wygrywać mecze, gdy nie wszystko idzie po mojej myśli i nie gram najlepiej – mówiła wówczas. Potem ograła jeszcze kolejno Elise Mertens i Alize Cornet. A wreszcie – Igę Świątek.
W tamtym półfinale Danielle Collins pokazała wszystko to, co w swoim repertuarze miała najlepszego. Piekielnie mocne uderzenia oraz ich precyzję. Znakomity serwis, jeden z najlepszych w kobiecym tourze. Dobrą grę przy siatce, ale przede wszystkim – jej prowadzenie z końca kortu, również z niezłą kontrolą tempa. O ile w pierwszym secie Iga jeszcze walczyła (4:6), o tyle w drugim została zdemolowana (1:6). Danielle weszła do finału, w sumie sensacyjnego. Tam była już gorsza od Ash Barty, ale mimo wszystko – to był turniej jej życia.
No, przynajmniej do tego roku.
Bo w tym sezonie triumfowała w Miami, w imprezie rangi WTA 1000. To największe zwycięstwo, jakie kiedykolwiek odniosła. W dodatku niedługo po – to już u niej nie nowość – problemach zdrowotnych. – Wracałam po kontuzji pleców, której doznałam w Austin. Byłam zdruzgotana tym, że nie mogłam tam dokończyć turnieju. Pojechałam do Indian Wells i przez kilka dni nie mogłam chodzić. Mój chłopak bardzo mi pomagał. To było okropne, dużo płakałam. Pytałam sama siebie, czemu to wszystko się stało – wspominała. Ból jednak minął, a ona odniosła sukces. A przecież grała tam jako zawodniczka nierozstawiona.
Sukces pomógł podskoczyć w rankingu, potem przyszło jeszcze kilka dobrych występów. W efekcie na powrót weszła do czołowej „10” rankingu WTA, aktualnie jest ósma. I w dobrym dniu zdolna zagrozić każdej rywalce. Z drugiej strony akurat Iga Świątek to ta przeciwniczka, z którą Danielle na ogół sobie nie radzi. Bilans ich spotkań? 1:6. Ostatnich pięć meczów wygrała Iga, w tym w tegorocznym Australian Open i na Indian Wells. Obie nigdy jeszcze nie grały na mączce, a tam tym bardziej to Polka powinna być faworytką.
Pytanie jak obie poradzą sobie z presją walki o półfinał igrzysk olimpijskich. To w końcu mecz o to, by dwukrotnie – niezależnie od wyniku półfinału – rywalizować o medal. Dla Danielle to ostatnia szansa na taki sukces. Iga, wiadomo, będzie jeszcze zapewne na kolejnych igrzyskach, choć te nie odbędą się na mączce. Niemniej to Polka będzie zdecydowaną faworytką tego spotkania. Ale Collins swoje potrafi, nie ma nic do stracenia i już odniosła spore sukcesy w swoim ostatnim sezonie.
Dlatego na pewno Idze nie odpuści. Początek ich meczu ok. 17:00.
Fot. Newspix
Czytaj więcej o igrzyskach:
- Wilfredo Leon jest wielki. Polacy wygrali z Brazylią!
- Polska w „Klubie 300”. Tyle krążków wywalczyliśmy w historii letnich igrzysk
- Kim są brązowe medalistki olimpijskie? Poznajcie je bliżej!
- Renata Knapik Miazga: Za mistrzostwo Europy dostałyśmy medal i po musztardzie [WYWIAD]
- Reprezentacja zrodzona w bólach. Jak tworzyła się brązowa kadra szpadzistek?