Reklama

Wilfredo Leon: Kiedy zdobywałem srebro, wewnętrznie czułem się wściekły [WYWIAD]

Autorzy:Jakub Radomski Jan Mazurek

29 lipca 2024, 10:30 • 17 min czytania 41 komentarzy

W ojczyźnie Wilfredo Leon ćwiczył tak ciężko, że zemdlał tuż przed drzwiami domu. W internacie, do którego trafił w Hawanie, nie było prądu i musiał chodzić po wodę. Jeden z jego trenerów przechadzał się po… brzuchach zawodników. Miał czternaście lat, gdy zadebiutował w dorosłej reprezentacji Kuby. Jak doświadczenia z dzieciństwa ukształtowały go jako człowieka? Przez co umieramy jako społeczeństwo? Jaka sytuacja sprawiła, że nie został bokserem? Jak poznał swoją żonę, Gosię? Co czuł po przegranym ćwierćfinale igrzysk w Tokio? Dlaczego tego lata zdecydował się na transfer do klubu z Lublina? Wilfredo Leon, jeden z najlepszych siatkarzy świata, od 2019 roku reprezentujący Polskę, w dużej rozmowie z Weszło. 

Wilfredo Leon: Kiedy zdobywałem srebro, wewnętrznie czułem się wściekły [WYWIAD]

Jan Mazurek, Jakub Radomski: Przynieśliśmy na spotkanie książkę „Ludzie ze złota”, współautorstwa jednego z nas. W niej znajduje się rozmowa z tobą, ma tytuł: „Chcę wyłącznie złota. Srebro i brąz to tylko dowody na udział w turnieju”. W reprezentacji Polski wciąż cieszysz się tylko ze złota na wielkich turniejach?

Wilfredo Leon, przyjmujący reprezentacji Polski: Niby wiem, że podium to też dobry wynik, ale czy byłem jakiś mega zadowolony po dwóch brązowych medalach w mistrzostwach Europy czy srebrze i brązie w Lidze Narodów? Oczywiście, że nie. Celuję znacznie wyżej. Jestem wobec siebie krytyczny. Zawsze analizuję, co mogłem zrobić lepiej. Wiadomo też, że siatkówka to sport drużynowy, więc nie wszystko zależy ode mnie. Gdy teraz o tym myślę, to w całej karierze poza podium byłem tylko kilka razy. Ale pamiętam naprawdę dużo sytuacji, w których zdobywałem srebro, a wewnętrznie czułem się wściekły. W naszym sporcie to zawsze jest medal przegrany. Nigdy wygrany. Dotarłeś do finału i tam przegrałeś. Nie ma tu powodów do radości.

W 2010 roku z reprezentacją Kuby byliście rewelacją mistrzostw świata we Włoszech, ale w finale przegraliście z Brazylią. Miałeś ledwie siedemnaście lat i już byłeś liderem zespołu. Wtedy też się nie cieszyłeś?

Wtedy było trochę inaczej, bo nie byliśmy faworytami. Nikt nie przypuszczał, że zajdziemy aż do finału, ale wszyscy widzieli, jak harowaliśmy. W drugiej fazie grupowej przegraliśmy 1:3 z Serbią. W półfinale znów na nich trafiliśmy i wyszarpaliśmy im z gardła zwycięstwo 3:2. Dla nas już to było jak złoto, cieszyliśmy się jakbyśmy zwyciężyli cały turniej. W finale Brazylia była lepsza, a my mówiliśmy do siebie: „Zaszliśmy daleko, więc głowa do góry. Bądźmy z siebie dumni”. Dla Kuby to był historyczny sukces. Powtórzyliśmy srebro z 1990 roku. Od tamtego turnieju z naszym udziałem minęło kilkanaście lat i wciąż to najlepszy wynik tej reprezentacji w XXI wieku.

Reklama

Wilfredo Leon jako 16-letni reprezentant Kuby 

Brak złota w Paryżu będzie olbrzymią porażką?

Stawiam sobie w tej chwili prosty cel: nie odpaść w ćwierćfinale.

Polska w ćwierćfinale wylatywała za burtę w Atenach, Pekinie, Londynie, Rio de Janeiro i Tokio.

Właśnie. Nie twierdzę, że zwycięstwo w ćwierćfinale będzie równoznaczne z autostradą do złota, ale droga do niego będzie pewniejsza. Nie wiem, co się zdarzy w Paryżu, ale mogę zapewnić, że wszyscy mocno pracujemy na złoto.

Reklama

Co czułeś po Tokio, gdzie odpadliście po porażce 2:3 z Francją?

Byłem bardzo zdenerwowany i smutny. Włożyłem w ten turniej czas, serce, myśli, marzenia, wszystko razem, i nic z tego nie wyszło. To był ból, wielki ból. Na szczęście mam to za sobą. Pomagała mi rodzina. Radziłem sobie też sam. Przewalczyłem to. Przetrawiłem. Wiem, że już nigdy nie chcę znaleźć się po tej stronie.

Zadebiutowałeś w reprezentacji Polski w 2019 roku, w spotkaniu towarzyskim z Holandią. Czułeś, że oczekiwania względem ciebie w naszej kadrze były zbyt duże? Wytworzyła się wtedy trochę taka narracja, że skoro najlepszy siatkarz świata trafia do polskiej kadry, która wygrała dwa mistrzostwa świata z rzędu, to powstanie z tego jakaś kosmiczna, niepokonana drużyna.

To działo się całkowicie poza mną. Pamiętam, że trwały dyskusje, czy jestem tej drużynie potrzebny, czy może jednak niepotrzebny. Zupełnie mnie to nie obchodziło. Internet to śmietnik, taka jest prawda. Nie zaglądam nawet przesadnie na Instagrama. Łatwo się zdekoncentrować. A głowa musi być spokojna.

Przeczytałeś kiedyś w Internecie coś, co szczególnie cię zabolało?

Zdarzają się artykuły, które są połączeniem mniej lub bardziej uzasadnionej krytyki z prywatnym żalem autora. Niektórzy siatkarze na to reagują, wypisują do dziennikarzy. Ja tak nie robię. Ale przy spotkaniu w cztery oczy potrafię odpowiedzieć, zripostować, czasami ostro. Wtedy jest oburzenie: „Ale jak to?!”. Zrozumcie, ja też jestem człowiekiem. Od małego byłem uczony, że każdy ma usta, każdy ma mózg i nie każdy musi myśleć tak, jak ty. Czy załamię się, gdy przeczytam, że „Leon nie jest potrzebny polskiej kadrze”? Nie, nie załamię się. Będę dalej robić swoje.

Twój negatywny stosunek do Internetu bierze się z wychowania na Kubie? Tam dostęp do sieci był raczej czymś rzadkim.

Trochę tak. Wychowałem się w świecie bez telefonów. Do teraz miewam problemy z wyszukiwaniem pewnych informacji w Internecie i czasami proszę o pomoc żonę albo kolegów. Smartfon służy mi tylko do odbierania połączeń i rozmawiania. Żadnych innych aplikacji nie potrzebuję do życia, a wokół siebie widzę wielu ludzi na stałe podpiętych do telefonu. Umieramy przez to. Umieramy, naprawdę. Zadziwiają mnie ludzie, którzy nagrywają jazdę samochodem. Wiadomo, muszą pochwalić się fajną furą. „Patrzcie, jak szybko jadę”, mówią. I bach, wypadek. Byli, nie ma ich. Błogosławieństwo i przekleństwo w jednym.

Wilfredo Leon w ataku podczas niedawnego meczu z Japonią (2:3) 

Na Kubę Internet właściwie dojechał kilka lat temu. Wszystkiego dowiadywaliśmy się z gazet albo z telewizji. Teraz mieszkam w Polsce, gdzie całe życie krąży wokół Internetu. Zaskakująco duży wpływ na ludzi mają tzw. influencerzy. Pytanie tylko: „Jakie wzorce oni chcą pokazywać dzieciakom?”. Przyjęło się, że muszą być idealni i na siłę ukrywać zachowania, które społecznie można byłoby ocenić jako złe. Ale czy to jest dobra droga: kreować całkowicie sztuczny wizerunek? Ja jestem sportowcem, osobą publiczną, w pewnych kręgach popularną. W pierwszej kolejności chcę być sobą. Nie mówię nikomu, żeby był taki, jak ja. Bo to ja. I tylko ja.

Gdy kształtowałeś się jako siatkarz na Kubie, zdarzyło ci się zemdleć przed samymi drzwiami domu. Ze zmęczenia? Z przetrenowania? Z upału?

Tamtego dnia miałem dwa treningi. Jeden z moimi rówieśnikami, a drugi z wyższą kategorią wiekową. Na zajęciach ze starszymi intensywność była olbrzymia. W międzyczasie nic nie zjadłem, byłem głodny. Mało wypiłem. Temperatura też robiła swoje: typowo kubańska, przekraczająca 30 stopni. Potem jeszcze powrót do domu. Najpierw wiele kilometrów na piechotę, później podróż autobusem, ale nie takim klasycznym, nowoczesnym, klimatyzowanym, tylko…

Starym.

To raz, ale przede wszystkim takim odkrytym, gdzie tłum ludzi w ścisku i mega niekomfortowych warunkach jedzie na rampie. Mało kto siedzi, większość stoi. Trzęsie, rzuca, głowa odskakuje, gorąc, a wszystko po prawie czterech godzinach trenowania. Byłem wtedy bardzo chudy, nie tak napompowany, jak dziś. Z przystanku do domu miałem około kilometr drogi, może siedemset metrów. Ostatnia prosta, ruszyłem, byłem bardzo zadowolony, bo oba treningi mi wyszły. Drzwi mieliśmy na dole, a mieszkaliśmy na drugim piętrze. Wszedłem do budynku, wbiegałem po schodach. Zemdlałem na ostatnim stopniu, przed samym wejściem do domu.

Gosia, twoja żona, na łamach „Przeglądu Sportowego”, wspominała, że bardzo poruszyło ją, gdy opowiadałeś o trenerze na Kubie, które nakazywał młodym chłopakom położenie się w rzędzie z napiętymi brzuchami, żeby… po was chodzić. Dlaczego się nie buntowaliście?

Na Kubie przerzucało się mnóstwo żelastwa na siłowni. Ten człowiek chciał sprawdzić, czy jesteśmy silni. Wiadomo, że są inne metody, żeby się o tym przekonać, ale taki był jego sposób.

Jak to dokładnie wyglądało?

Kładliśmy się jeden obok drugiego, a on stawiał nam stopy na brzuchu. Na Kubie wychodziło się z założenia, że jeśli będziemy mieli silne mięśnie brzucha, nie będą nas bolały plecy. To chodzenie po nas nie odbywało się też codziennie, a raz na dwa miesiące.

Ilu twoich kolegów z tamtych czasów nie zrobiło karier albo skręciło w złą stronę? Kuba była wtedy krajem biednym, a bieda tworzy patologię.

Grupa, która, podobnie jak ja, przyjechała do Hawany, liczyła sobie około dwudziestu zawodników. Dziś sześciu z nich gra w zagranicznych ligach. Dwóch jeździ na kadrę. Nie wiem, co robi reszta. Jeden już nie żyje. Umarł w więzieniu.

Nie kusiło was, żeby w Hawanie, będąc samymi, skręcać w stronę imprezowego trybu życia? Albo nawet takiego, który w przyszłości mógłby skutkować łamaniem prawa?

Hawana znajduje się daleko od mojego rodzinnego Santiago i oczywiście, że łatwo było stracić głowę. Stolica Kuby, dużo imprez. Nie każdy był na to gotowy. Moi nowi koledzy mieli dwadzieścia lat albo więcej. Ja byłem sporo młodszy i chodziłem z nimi na imprezy. Łatwo było zejść na złą drogę. Gdybym reagował pozytywnie na niektóre propozycje kolegów, być może później zrobiłbym komuś krzywdę i ukrywałbym się przed policją. Dyscyplina, którą wyniosłem z domu, sprawiła jednak, że odmawiałem.

Leon, koncentrujący się w swoim stylu przed wykonaniem zagrywki 

Jak wyglądał internat w Hawanie, do którego trafiłeś jako trzynastolatek?

Źle, to były ciężkie warunki. Nie było prądu, szyb w oknach. Kiedy padał deszcz, do środka dostawała się woda. Przeżyłem szok, że mam mieszkać w takich warunkach. Widziałem wcześniej w telewizji kubańskich sportowców, którzy zdobywali medale. Podziwiałem ich wysiłek, późniejsze emocje, radość. Ale media nie pokazywały, gdzie mieszkają. Myślałem: „Idę do topowego centrum sportowego w kraju, na pewno będzie fajnie”. Przyjeżdżam, a tam taka sytuacja. Na początku nie było mi się łatwo odnaleźć. Poza tym, wokół sami starsi chłopcy. Próbowali ustawiać młodych. Musiałem reagować.

Masz na myśli „bullying”, przemoc fizyczną i psychiczną?

Tak, to ma miejsce w różnych miejscach na świecie, było i w Hawanie. Ze mną im się nie udało. Gdy nagle kazali mi sprzątać wszystko dookoła, mówiłem, że tego nie zrobię. I nie sprzątałem. Wychodziłem z założenia, że jestem sportowcem, a nie jakimś ich służącym. Chciałem, by nauczyli się do mnie szacunku. A nie, żeby oni byli komendantami, a ja ich poddanym.

Często w swoim życiu rywalizowałeś ze starszymi.

Kiedy byłem już w reprezentacji kadetów, wymyślono, że zagramy mecz z dorosłą kadrą siatkarek. Byliśmy lepsi, prowadziliśmy 1:0 w setach. Nie pamiętam jednak, co stało się dalej, bo dostałem mocno po palcach i musieli mi je „tejpować”. Zszedłem z boiska.

Był moment, gdy jednocześnie występowałeś w kadetach, ale też w juniorskiej i seniorskiej reprezentacji Kuby. To ciągłe granie spowodowało, że z twoim zdrowiem zaczęło być bardzo źle?

Dokładnie. Ta intensywność trwała mniej więcej dwa lata i przez nią pojawiły się problemy z barkiem, a później z kostką. Pamiętam taki czas: najpierw ciężkie treningi, później początek Ligi Światowej, następnie turniej młodzieżowy w Indiach i znów Liga Światowa. Wszystko non stop, a trzeba było jeszcze zaliczyć Mistrzostwa Ameryki Północnej, Środkowej i Karaibów. Wtedy poczułem, że jest tego za dużo. Podobnie podczas przygotowań do mistrzostw świata w 2010 roku, w których wywalczyliśmy srebrne medale. Na turniej do Włoch pojechałem tuż po Mistrzostwach Świata juniorów i młodzieżowych igrzyskach olimpijskich. Już wtedy organizm wysyłał różne sygnały.

Zdarzało się, że miałem nawet problem z chodzeniem. Ból sprawiało mi zwłaszcza wchodzenie po schodach. Kiedy po jednym z turniejów udało mi się uprosić o dwa tygodnie wolnego, zajęli się mną lekarze i fizjoterapeuci. To było ratowanie zdrowia. Nie ukrywam, że tego typu sytuacje miały wpływ na moją ostateczną decyzję o opuszczeniu Kuby.

Leon to jeden z najmocniej zagrywających i atakujących zawodników na świecie 

Co czułeś, gdy wcześniej jako młody chłopak z Kuby jeździłeś na zagraniczne turnieje i patrzyłeś na otaczającą cię rzeczywistość?

Zaczynałem rozumieć, że to, co mówi się na Kubie o innych krajach, po prostu nie jest prawdą. Słyszeliśmy, że nie mają tam tego, tamtego, a jechaliśmy do Meksyku i widzieliśmy, że wszystko to jest. Mało tego, było tam dużo więcej. To był szok. Podobnie jak rozmowy z siatkarzami z innych krajów, którzy opowiadali, w jakich warunkach grają w siatkówkę. Zaczynałem myśleć: „Gram w siatkówkę na Kubie, haruję przez cały rok, żeby wypaść jak najlepiej w jednej czy dwóch imprezach rocznie, a płacą mi 115 dolarów miesięcznie”.

Jednocześnie, gdy ja albo któryś z kolegów pytaliśmy u nas w kraju, czy możemy przenieść się do zagranicznej drużyny, słyszeliśmy: „nie”. Za każdym razem zakaz. W końcu jeden, drugi, trzeci nie wytrzymał. Były ucieczki podczas zgrupowań, inni wyjeżdżali bardziej oficjalnie, wiedząc, że ich decyzja oznacza, że nie zagrają już w reprezentacji Kuby. W końcu zrobiłem to również ja.

Co po wyjeździe mówiono o tobie na Kubie?

Odpowiem ogólnie: mocne, bardzo ostre rzeczy, dotykające najbliższe mi osoby. Zostawmy to.

Dlaczego Wilfredo Leon został siatkarzem, a nie baseballistą albo bokserem?

W baseballu dostałem nawet zaproszenie do kadry juniorskiej. Ale ten sport na Kubie opiera się na znajomościach, musisz mieć dobre kontakty albo kogoś na kształt patrona. Wtedy możesz zajść daleko. Szło mi dobrze, wyróżniałem się, zaliczałem wiele „home runów”, ale trochę brakowało osoby, która przekonywałaby otoczenie, że mam duże umiejętności.

Z boksem to inna historia. W Santiago był park, który oferował wiele atrakcji, tak to nazwijmy. Przechodziłeś akurat bok i czasami cię zaczepiali: „Ile masz lat? Nie chcesz się bić? Dawaj do środka”. Taka spontaniczna, uliczna walka. Odpowiednio zabezpieczona, bo na miejscu byli ratownicy. No to poszedłem i dostałem. Polało się trochę krwi, ale nikt mnie nie znokautował. Tak skończyła się moja kariera boksera.

Spektakularna, jak w ogóle wyglądało twoje dzieciństwo?

Rodzice pracowali i codziennie, przez jakieś dwie, trzy godziny, gdy nie było ich w domu, bawiłem się z kolegami na ulicy. Łączyła nas wielka chęć rywalizacji. Uwielbialiśmy futbol, jak wiele dzieciaków, ale bywało, że kolega, który akurat miał piłkę, nie mógł wyjść na dwór. Wtedy wybieraliśmy alternatywy. Gdy kiedyś graliśmy z baseball, złapałem piłkę. Ktoś zarzucił, że oszukuję. Dyskusja: ty jesteś taki, a ty taki. Chwilę później bójka. Nie ukrywam, że czasami w takich sytuacjach komuś przywaliłem. Mieliśmy też inne gry, chociażby „Las canicas”, czyli kulki. Lubiliśmy latawce. Imponowało nam, że składamy coś z papieru i ten nasz twór unosi się w powietrzu. Każdy wiedział, jak go złożyć, to nie było skomplikowane.

Zademonstrowałeś nam właśnie, jak w dwie minuty złożyć prowizoryczny latawiec z kartki papieru. Mówisz o tym wszystkim z nostalgią. Brakowało ci później tej wolności, beztroski?

Chyba nie. W Hawanie musiałem błyskawicznie nauczyć się samodzielności i odpowiedzialności. Po treningu robiłem pranie. Mieszkaliśmy w fatalnych warunkach, musiałem chodzić po wodę i wnosić ją na czwarte piętro. Docierało do mnie, że zaczynam żyć jak dorosły. Dzieci nie robią takich rzeczy. Jeśli mają takie obowiązki, to przestają być dziećmi.

Kiedyś przyjechała do mnie mama. Chciała przygotować coś w kuchni. Mówię jej: „Usiądź, odpocznij, ja ci ugotuję”. Była totalnie zaskoczona. Miałem wtedy szesnaście lat. Do tej pory jest w szoku, że nie musi nic robić, tylko syn przygotowuje jej jedzenie. Mama często mówiła: „Uważaj na to, na to i na to”. Tata wpoił inną zasadę: „Jeżeli nauczysz się wszystkiego, nie będą ci potrzebni inni ludzie”. Wziąłem sobie jego słowa mocno do serca.

Co powiedziałeś kolegom w 2011 roku przed meczem Ligi Światowej z Włochami? Wiedzieliście, że wygrana da awans do turnieju finałowego, a ten odbywał się w Gdańsku. Miałeś w głowie, że spotkasz się wtedy z Gosią, swoją dzisiejszą żoną.

Powiedziałem im po prostu konkretnie, że musimy wygrać ten mecz. Wiedziałem, że w Gdańsku spotkam Gosię, poza tym awans do ósemki to był cel, który sobie założyliśmy. Jeżeli byśmy go nie zrealizowali, na Kubie czekałyby nas jeszcze cięższe treningi, takie były realia.

Nie byłem wtedy jakimś charyzmatycznym gościem. Raczej zamkniętym chłopakiem. Nie przepadałem za wywiadami, mediami. Z domu wyniosłem, że im mniej gadasz, tym lepiej dla ciebie. Ale funkcja kapitana wymagała ode mnie, żeby częściej rozmawiać z kolegami. Przychodzili się wygadać, prosili o moje rady i sugestie, w kwestiach sportowych i tych bardziej życiowych. Trochę się zmieniłem, co pewnie widzicie, poza tym teraz nie sposób by było tak funkcjonować. Ale wciąż cenię sobie prywatność.

Jak dokładnie zaczęła się twoja relacja z Gosią?

Graliśmy mecz, ona była dziennikarką. Chciała przeprowadzić ze mną wywiad. Miała jednak kontakt tylko do Robertlandy’ego Simona, mojego kolegi z kadry, bo wcześniej z nim rozmawiała. Poprosiła go o pomoc. Simon mówi do mnie: „Jest dziennikarka, która chce z tobą porozmawiać”. Stwierdziłem: „Jak uważasz, w sumie możesz jej dać mojego Facebooka”. Zaczęliśmy pisać, później spotkaliśmy się w Polsce. Wszyscy wiedzą, jak dalej to wszystko się potoczyło…

Leon w 2017 roku, ze swoimi rodzicami, żoną Gosią i najstarszą córeczką, Natalią, która dziś ma siedem lat 

Sezon 2024/2025 będzie twoim pierwszym w PlusLidze, co dla naszych rozgrywek jest wielkim wydarzeniem. Dlaczego zdecydowałeś się na transfer do Bogdanki LUK-u Lublin?

Córka idzie już do drugiej klasy. Była przez rok w edukacji domowej, ale widać, że bardzo ciągnie ją do szkoły, do bycia w grupie dzieci. Zależy nam na jednolitym systemie edukacji. Jeżeli za ileś lat powie, że chce studiować w USA czy Australii, to będzie jej wybór. Póki co to nasza decyzja. Usłyszałem kiedyś od rodziców: „Dopóki ty jesteś głową rodziny, wiesz, czego ty potrzebujesz, ale wiesz też, czego potrzebuje reszta. Musisz dokonywać najlepszych wyborów dla was, a nie tylko dla ciebie. To rodzina jest priorytetem”. Lublin to duże miasto, ma wiele do zaoferowania naszej rodzinie. Poza tym, mamy w Polsce różne projekty, musimy ich pilnować. No i dom, który zbudowaliśmy kilka lat temu. Bez sensu, żeby ciągle stał pusty.

Kiedy wcześniej byłeś najbliżej PlusLigi?

Po dwóch sezonach w Perugii miałem bardzo dobrą ofertę z klubu z Warszawy.

2020 rok, dlaczego zostałeś we Włoszech?

Bo wyszedłem z założenia, że w Perugii wiem, jak wygląda drużyna, co potrafią koledzy i brakowało mi jeszcze złota mistrzostw Włoch, a warszawska opcja była czymś nowym, ale też nie do końca stabilnym. Wyczuwałem, że może tam być różnie i miałem rację, bo jakiś czas później klub ten popadł w problemy. Ale faktycznie byłem wtedy bliski transferu.

Jak długo chcesz jeszcze grać w siatkówkę?

Zobaczymy, na ile Pan Bóg pozwoli. I ile ja sam jeszcze będę chciał grać. Niektórzy sportowcy mówią: „Będę grać, jak długo się da”. Mam inne podejście. Będę wychodził na parkiet, dopóki wiązać się to będzie z czerpaniem satysfakcji. Gdybym jutro nagle ją stracił, to nie widziałbym sensu w dalszej karierze. Przyjemność przemieniłaby się w obowiązek do odbębnienia. Powiedziałem kiedyś Małgosi, że będę grał do trzydziestego szóstego-trzydziestego ósmego roku życia, jeżeli oczywiście wciąż będę czuł, że utrzymuję zadowalający mnie poziom. Być może tak właśnie się stanie.

Był 2007 rok, gdy jako czternastolatek wchodziłeś do dorosłej reprezentacji Kuby. Minęło już siedemnaście lat. Czułeś się kiedykolwiek wypalony?

Gdybym się tak czuł, zrezygnowałbym z grania. Zdarzają się sytuacje, kiedy jestem zmęczony fizycznie i psychicznie. Zastanawiam się wtedy, dlaczego tak jest i najczęściej dochodzę do wniosku, że za bardzo zajmuję się tym, co muszę albo powinienem zrobić poza siatkówką.

Jakiś czas temu żona powiedziała mi, że czuje dziwne przemęczenie. Spytałem: „A co w tym czasie robiłaś?”. Okazało się, że nie zrobiła ani jednej rzeczy totalnie dla siebie. Zajmowała się tylko rzeczami, które traktowała jak obowiązki. To mi dało do myślenia. Czas to wartość, której nie da się kupić za żadne pieniądze. Ludzie powinni o tym pamiętać. Jeżeli będę miał wolne, na przykład po igrzyskach w Paryżu, to nie wykluczam, że telefon rzucę gdzieś w cholerę i pojadę na dwa, trzy dni łowić ryby. Sam. Żona już to wie.

Jesteś nie tylko zawodnikiem, ale też większościowym udziałowcem CUK Aniołów Toruń, klubu, który właśnie wywalczył awans do I ligi. Chcesz być w przyszłości trochę jak Gino Sirci, słynny szef wielkiej Perugii?

Nie chcę być jak on, zresztą mamy różne charaktery i style pracy. Na pewno nie widzę się też w roli pierwszego trenera. Ale bycie kimś działającym w klubie i podejmującym ważne decyzje, w konsultacji z innymi, już mi się podoba. Mam nadzieję, że Anioły niebawem awansują do PlusLigi i staną się klubem, w którym każdy zawodnik będzie chciał zagrać. Jesteśmy na dobrej drodze.

A gdyby jakoś za ponad rok twój zespół mierzył się z Aniołami, nie byłby to konflikt interesów?

Oczywiście, że by był. Dlatego w takiej sytuacji pójdę do trenera i powiem: „Nie chcę grać w tym meczu. To moja prywatna decyzja”.

Nie każdy zrozumie.

Jeżeli robiono by mi w takim przypadku problem, wtedy po prostu powiem: „Dziękuję bardzo”. Są rzeczy ważne i ważniejsze.

WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO:

Fot. Newspix.pl

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Igrzyska

Komentarze

41 komentarzy

Loading...