Reklama

W Rio po mistrzach świata nie było śladu. „Przegraliśmy sportowo”

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

24 lipca 2024, 10:48 • 15 min czytania 7 komentarzy

Porażka w ćwierćfinale igrzysk może się zdarzyć. Taki jest sport. Gdy jednak Polacy, jako mistrzowie świata, polegli w Rio de Janeiro, trudno było nie mieć w głowie słowa „klątwa”. To był już czwarty raz z rzędu, kiedy ten etap turnieju przerósł Biało-Czerwonych. „To nie głowa. Tamten mecz po prostu przegraliśmy sportowo” – słyszymy od naszych rozmówców. Na nic zdało się 21 spotkań, które polscy siatkarze musieli rozegrać, żeby w ogóle polecieć do Brazylii.

W Rio po mistrzach świata nie było śladu. „Przegraliśmy sportowo”

To czwarty z pięciu tekstów cyklu „Klątwa Ćwierćfinału”, które przed startem siatkarskiego turnieju na IO w Paryżu będą pojawiać się na naszych łamach

***

Mistrzowie świata w teorii muszą być faworytami do mistrzostwa olimpijskiego. To wydaje się logiczne. Drużyna z 2016 roku nie była jednak tą samą ekipą, która dwa lata wcześniej odniosła największy sukces w historii współczesnej polskiej siatkówki. Aż czterech zawodników z reprezentacji Stephane’a Antigi przed igrzyskami w Rio de Janeiro zdążyło bowiem zakończyć reprezentacyjne kariery.

To Mariusz Wlazły, Michał Winiarski, Paweł Zagumny oraz Krzysztof Ignaczak. Siatkarskie ikony. Z ich absencją musiał sobie poradzić ten sam szkoleniowiec, który jeszcze do niedawna korzystał z ich usług.

Reklama

Dziesięć na jedenaście to za mało

Do czasów swojej pracy w sztabie szkoleniowym reprezentacji Polski wraca Oskar Kaczmarczyk.

– W 2014 roku zaczęliśmy budować nową drużynę – mówi nam. – Pojawia się Stephane Antiga, pojawia się znikąd Mateusz Mika, wraca Mariusz Wlazły. Wygrywamy mistrzostwa świata i jest wielka euforia w kraju. Po czym właśnie Wlazły, a także Winiar, Guma oraz Ignaczak kończą karierę. I znowu musimy budować zespół na nowo. W 2015 roku nie wiedzieliśmy tak naprawdę, z czym startujemy.

Polskiej siatkówce oczywiście w tamtym czasie wciąż nie brakowało talentu. Nie było jednak mowy o rewolucji na zasadzie: wyrzucamy starych i doświadczonych, a wprowadzamy młodych i nieogranych. Bo zawodnicy jak Michał Kubiak, Dawid Konarski, Fabian Drzyzga, Grzegorz Łomacz czy Rafał Buszek, którzy zyskali na znaczeniu wraz z odejściem dawnych liderów, też mieli już sporo meczów w kadrze za pasem. Dostali jednak szansę, która wcześniej nie zawsze była im dana.

Jaki był efekt zmian w drużynie Antigi? Zaskakująco pozytywny. Już w Lidze Światowej w 2015 roku Biało-Czerwoni pokazali niezłą siatkówkę i zameldowali w TOP4 turnieju. A i w kolejnych zawodach w ogóle nie wyglądali jak ekipa, która dopiero się kszałtuje. Przez Puchar Świata szli jak burza. Dopóki… nie nastąpiło to, o czym nikt nawet nie chciał myśleć.

– Wygraliśmy dziesięć meczów z rzędu, ale ten system był tak brutalnie skonstruowany, że o zajęciu miejsca w TOP 2 i awansie na igrzyska w Rio de Janeiro decydowało ostatnie, jedenaste spotkanie. I je przegraliśmy – opowiada Oskar Kaczmarczyk.

Reklama

Imprezę w Japonii wspomina w rozmowie z nami również jeden z ówczesnych kadrowiczów, Dawid Konarski:

– Myślę, że Puchar Świata w Japonii pokazał, że jesteśmy na dobrej drodze. Nie przystępowaliśmy od niego w roli faworyta, a wyniki wyglądały bardzo fajnie. Pamiętam, że przed turniejem mówiliśmy sobie, że jak wygramy dziesięć z dziesięciu pierwszych spotkań, to brak awansu będzie niemal niemożliwy. W ostatnim meczu z Włochami istniały jednak dwa scenariusze. Albo wygrywamy przynajmniej dwa sety i cały turniej. Albo nie zdobywamy żadnego punktu i kończymy rywalizację na nieszczęsnym trzecim miejscu.

Trzecie miejsce uchodziło za tym bardziej niefortunne, że jeszcze cztery lata temu gwarantowało bezpośredni awans na igrzyska. Po zmianie przepisów premiowane nim były jednak już tylko ekipy z TOP 2. Tym samym bilety do Rio de Janeiro trafiły do Amerykanów i Włochów. A Polacy musieli obejść się ze smakiem. Do szczęścia zabrakło im, dosłownie, jednego seta, bo z Italią przegrali 1:3.

– Rozczarowanie było tak ogromne, że nie potrafiliśmy wyciągnąć z tamtego turnieju pozytywów. A my przecież nie jechaliśmy do Japonii jako faworyci. Może i byliśmy mistrzami świata, ale mieliśmy całkowicie nową drużynę. Wiadomo, że niektóre nazwiska się powtarzały, ale pojawili się nowi liderzy – dodaje Kaczmarczyk.

A co tak naprawdę można było wyciągnąć z Pucharu Świata, jeśli o pozytywy chodzi? Przynajmniej poza wspomnianą serią dziesięciu zwycięstw? Otóż pokonanie drużyny, która Biało-Czerwonym nie leżała nigdy.

– Amerykanie w tamtym czasie byli dla nas – wydawałoby się – nieosiągalni – mówi Kaczmarczyk. – Każdego potrafiliśmy pokonać, oprócz nich. A w Pucharze Świata nawet z nimi udało się wygrać. Potem jednak przyszły właśnie Włochy. Mecz dobrze się dla nas zaczął, ale skończył najgorzej, jak mógł – przegraną w czterech setach i brakiem awansu na igrzyska. Nagle z wielkiego sezonu zrobiła wielka, wielka klapa.

Polscy siatkarze nie zdołali poprawić sobie humoru również w mistrzostwach Europy – tam przegrali w ćwierćfinale ze Słowenią. Jak zresztą twierdzi Kaczmarczyk: wówczas negatywne emocje jeszcze bardziej się spotęgowały. Ale najgorsze wciąż było jedno – fakt, że olimpijskie bilety uciekły zespołowi Antigi sprzed nosa. Biało-Czerwoni wiedzieli, że w kolejnym roku – poza Ligą Światową i igrzyskami – czekać będzie ich przynajmniej jeden turniej kwalifikacyjny.

Ostatecznie na drodze do igrzysk potrzebowali rozegrać aż 21 spotkań.

Najdłuższa kwalifikacyjna droga w historii

Na wspomnianą liczbę złożyły się Puchar Świata, europejski turniej kwalifikacyjny w Berlinie oraz światowy turniej kwalifikacyjny w Tokio. Jak ustaliliśmy: w pierwszym Polakom się nie powiodło. A co poszło nie tak w drugim?

Cóż, w półfinale tych zawodów, które dawały tylko jedną olimpijską przepustkę, Biało-Czerwonych przegrali z Francuzami, czyli mistrzami Europy. To zabiło szansę bezpośredniego awansu do Rio, ale nasi siatkarze dalej mieli o co grać. Ba, ich olimpijskie nadzieje wręcz wisiały na włosku. Tylko zakończenie rywalizacji w Berlinie w TOP 3 zapewniało im bowiem… miejsce w czerwcowym turnieju kwalifikacyjnym.

A w spotkaniu o trzecią lokatę Biało-Czerwoni przegrywali z Niemcami 1:2.

– Pamiętam, po cichu pojawiały się już myśli o tym, gdzie jechać na wakacje. Bo Niemcy nam w czwartym secie odjeżdżali. Nie było punktu zaczepienia – wspomina Konarski. – Cały czas goniliśmy, a w tie-breaku uratowały nas niesamowite akcje. Można to dziś zobaczyć na Youtube. Paweł Zatorski bohatersko ratuje piłkę, a potem Grzesiu Łomacz nawet nie patrzy, tylko macha ręką i jakimś cudem wystawia idealną do ataku. To wspaniałe wspomnienia. Koniec końców się udało. I nie mogliśmy już tego zaprzepaścić. Wiedzieliśmy, że czeka nas kolejny turniej, ale przed nimi mieliśmy już sporo pewności siebie, że w Rio się znajdziemy.

Ta pewność siebie była uzasadniona. Odbywający się na przełomie maja i czerwca turniej kwalifikacyjny w Tokio zrzeszał osiem ekip, z których aż cztery uzyskiwały awans na igrzyska. Na dodatek z Europy, poza Polską, miała grać w nim tylko Francja. Nie było zatem większych podstaw do myślenia o tym, że Biało-Czerwoni nie dopną swego.

Okazało się jednak, że rywalizacja w Japonii też przyniosła sporo emocji. Drużyna Antigi już w pierwszym meczu straciła punkt (3:2 z Kanadą), a w drugim (z Francją) była o krok od porażki. Ba, nawet się… z nią pogodziła.

– Z Trójkolorowymi przegrywaliśmy 0:2 w setach, grając pełnym garniturem – opowiada Konarski. – Potem trener Antiga zrobił zmiany. Zmiany na zasadzie: niech pierwsza szóstka odpocznie, bo jutro gramy kolejny ważny mecz, a dzisiaj się pewnie nie uda. Zamysłem było zatem oszczędzenie sił. A wyszło tak, że rezerwy odwróciły losy rywalizacji. Ostatecznie wygraliśmy z Francją po tie-breaku.

– Później mieliśmy też sporą męczarnię z Chinami – kontynuuje Konarski. – Wydawało się, że pójdzie już z górki, ale nawet ekipa z Azji sprawiła nam problemów. To była zatem naprawdę wyboista ścieżka. Ile my razy byliśmy w drodze do Rio nad przepaścią, to trudno policzyć – dodaje.

Jak się okazało: na pokonanie Chin Polacy również potrzebowali tie-breaka. Ostatecznie jednak z siedmiu spotkań w Tokio przegrali tylko jedno – z Iranem. To oznaczało, że gonitwa za Rio de Janeiro dobiegła końca.

Biało-Czerwoni mogli bukować loty do Brazylii. Po dwudziestu jeden rozegranych meczach.

– W Japonii spędziliśmy łącznie z trzy tygodnie przygotowań. I kiedy wywalczyliśmy ten awans na igrzyska, to był już koniec naszych baterii – ocenia Oskar Kaczmarczyk.

„To nie była ta energia”

Jak przed igrzyskami w Rio de Janeiro oceniano potencjał polskich siatkarzy? Można powiedzieć, że znajdowali się w gronie kandydatów do medalu olimpijskiego. Nikt jednak raczej nie myślał, że Biało-Czerwoni są tak mocni jak w 2012 roku. Wyniki nie kłamały.

– Wiadomo, że czuliśmy ogromne szczęście. Okazało się, że te 21 meczów nie było po nic. Ale emocje przed igrzyskami w Rio panowały już nieco inne cztery lata temu – ocenia Kaczmarczyk. – Do Londynu jechaliśmy po złoto, nie było innej opcji. W 2016 roku natomiast cieszyliśmy się, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy i wiedzieliśmy, że mamy szansę na medal. Ale ja nie czułem tego samego nastawienia, tego samego „powera”. Miałem wrażenie, że nasza grupa jest już dość mocno wymęczona. Choć oczywiście dalej miała o co walczyć.

ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl

– Myślę, że przed samym wyjazdem na igrzyska olimpijskie byliśmy przede wszystkim podbudowani – mówi Konarski. – Oczywiście, mieliśmy za sobą sporo turniejów, ale nie było mowy o zmęczeniu. Czuliśmy sporą motywację i wiarę w to, że zagramy dobry turniej. Aczkolwiek po drodze, w 2016 roku, nie graliśmy jakiejś super siatkówki. Myślę, że na Pucharze Świata, w jeszcze poprzednim sezonie, zaprezentowaliśmy się znacznie lepiej. Stąd na pewno nie byliśmy głównym faworytem do złota.

Polacy tuż przed igrzyskami faktycznie nie mieli rewelacyjnych notowań. Parę gorszych występów w turniejach kwalifikacyjnych to jedno, ale kadra Stephane’a Antigi nie poradziła sobie też w corocznej, rozciągniętej od czerwca do lipca, Lidze Światowej. I to mimo statusu gospodarza.

– Liga Światowa też miała znaczenie. Słusznie albo niesłusznie, odpuściliśmy fazę zasadniczą. Wiedzieliśmy, że lipcowe finały będą odbywać się Polsce. Te jednak okazały się nie tylko sportową klapą, ale ogólną klapą. Na trybunach było wtedy po dwa tysiące ludzi. Znowu pojawiły się negatywne emocje wokół reprezentacji – wspomina Kaczmarczyk, po czym dodaje:

– W Rio była inna energia niż w Londynie. Bardziej mówiło, niż czuło się, że możemy wygrać te igrzyska.

Zawiodła psychika? A może po prostu umiejętności

Między turniejem męskiej siatkówki na igrzyskach w Londynie a igrzyskach w Rio de Janeiro, można było dostrzec jedno podobieństwo. Znowu mieliśmy trudniejszą i łatwiejszą grupę. A Polacy znowu trafili do tej drugiej. Poza mocną Rosją i niewygodnym Iranem czekały ich starcia z Argentyną, Egiptem oraz Kubą.

Początkowo Biało-Czerwoni radzili sobie bardzo dobrze. Outsiderów, czyli Kubańczyków oraz Egipcjan, pokonali w trzech setach. Argentynę również. Mecz z Iranem był niezwykle zacięty, ale zakończył się zwycięstwem Polaków po tie-breaku. Jedyna porażka przyszła natomiast z Rosjanami – ale i tutaj ekipie Antigi również udało się wywalczyć cenny punkt, bo Sborna triumfowała po pięciu partiach. Na co zatem te wyniki się złożyły? Na drugie miejsce w grupie.

– W Rio graliśmy dobrze – mówi Kaczmarczyk. – Ale znowu wraca temat tego, że mieliśmy łatwiejszą grupę i w ćwierćfinale trafialiśmy na kogoś z tej mocniejszej. Wyniki ułożyły się tak, że mogliśmy zagrać ze Stanami, albo z Kanadą. Zatem albo z kimś, kto nie wiadomo, jak właściwie znalazł się w ćwierćfinale, albo z Amerykanami, czyli naszą największą zmorą.

Kanada oraz USA miały taki sam bilans meczów (3 wygrane i 2 porażki) i tyle samo punktów. To jednak pierwsza z tych drużyn, niespodziewanie, zajęła wyższe miejsce w grupie – dzięki mniejszej liczbie straconych setów (7 do 8). Tym samym w fazie pucharowej mieli spotkać się starzy znajomi, czyli Polacy oraz Amerykanie.

Zakończenie zmagań grupowych a ćwierćfinały dzieliły dwa dni. 17 sierpnia reprezentanci Polski ponownie wyszli na boisko. I zostali znokautowani. Tak jak cztery lata wcześniej, na tym samym etapie rozgrywek.

Ćwierćfinał w Rio de Janeiro potrwał trzy sety. Amerykanie wygrali je do 23, 22 i 20.

– Nie uważam, że ktoś z nas miał w głowie, że to znowu ćwierćfinał i znowu może się nie udać – wspomina Konarski. – Każdy chciał grać, każdy chciał dać coś od siebie, żeby ten mecz w 1/4 po prostu wygrać. Myślę, że ta presja nie była wcale taka wielka. Po prostu przegraliśmy tamten ćwierćfinał sportowo.

Obecne słowa byłego reprezentanta kraju zgadzają się z tym, co powiedział tuż po zakończeniu olimpijskiego ćwierćfinału Bartosz Kurek. „To nie głowa przegrała, a umiejętności” – przekazywał w Rio de Janeiro lider kadry Antigi, który parę dni wcześniej zdobył w meczu z Rosją rekordowe 36 punktów. Z USA zanotował ich tylko 11.

– Tak, tamten ćwierćfinał ewidentnie przegraliśmy sportowo – dodaje Kaczmarczyk. – Szczególnie na przyjęciu zagrywki. Powodem, dla którego ze Stanami męczyliśmy się bardziej niż z kimkolwiek innym, było to, że u nich praktycznie wszyscy zagrywali z wyskoku. I smażyli po te 110, 115, 120 kilometrów na godzinę, na dodatek ciągle zmieniając strefę i nas gubiąc. Nie mogliśmy sobie z tym poradzić. Na siatce im nie ustępowaliśmy, ale w praniu zawsze wychodziło, że Amerykanie mają dobre serie na zagrywce, które przeważają.

– To nie było tak, że brakowało nam odwagi – kontynuuje były statystyk oraz asystent w polskim sztabie. – Albo że byliśmy mentalnie nieprzygotowani. My przegraliśmy ten mecz w polu przyjęcia. Ich jakość była po prostu wyższa niż nasza.

O krótki komentarz poprosiliśmy też Johna Sperewa. Trener, który prowadził Amerykanów w Rio de Janeiro i prowadzi ich do dzisiaj, również zwrócił uwagę na zagrywkę swojej ekipy.

– Wynik trzy do zera jest nieco mylący. To był znacznie trudniejszy mecz, niż może się wydawać. Mieliśmy respekt przed Polakami. Kluczowa do ich ogrania okazała się taktyka. Zmieniliśmy nieco sposób serwowania, był bardziej zróżnicowany. W trzecim secie zaczęliśmy grać sporo skrótów, co okazało się strzałem w dziesiątkę.

Dawid Konarski zastanawia się natomiast, czy w decydującym o awansie do strefy medalowej meczu można było zrobić coś inaczej:

– Z Amerykanami nie byliśmy bez szans, ale skończyło się, jak się skończyło. Jak sobie ten mecz potem odtwarzałem, to wydawało mi się, że może trochę zabrakło roszad składem. Pytałem Stephane’a Antigę, czemu nam tej podwójnej zmiany nie zostawił. Bo wszedłem na boisko z Fabianem w trzecim secie i udało nam się kilka punktów odrobić, doprowadzając do remisu. Stephane jednak zrobił szybko zmianę powrotną, znowu straciliśmy parę oczek i ostatecznie przegraliśmy mecz, który i tak szedł na zero do trzech. Ja sam miałem sporo złości, że nie spróbowaliśmy czegoś innego. Ale tak jak mówiłem: myślę, że na końcu Stany Zjednoczone były lepsze sportowo.

Brak Możdżonka czy za mało siłowni? Jakie były grzechy Antigi?

Igrzyska okazały się ostatnią imprezą w przygodzie selekcjonerskiej Stephane’a Antigi. W październiku 2016 roku, czyli parę miesięcy przed zakończeniem długości kontraktu, Francuz został zwolniony przez PZPS. I to mimo tego, że sam podkreślał, że chce pozostać na stanowisku. Władze polskiej siatkówki uznały jednak, że czas na nowy etap. Nie zamierzały dawać Antidze drugiej szansy.

Tymczasem w środowisku wciąż rozpamiętywało się klęskę w Rio de Janeiro.

– Wiadomo, że po takich igrzyskach każdy komentator, ekspert ma wiele do powiedzenia – stwierdza Kaczmarczyk. – Stąd ciągle pojawiała się dyskusja, dlaczego do Rio nie poleciał Marcin Możdżonek. Chciałbym zatem zapytać, odnosząc się do meczu z Amerykanami: w której sytuacji Marcin Możdżonek by nam pomógł? Bo my przegraliśmy tamto spotkanie na przyjęciu. Nie w bloku, nie w ataku. Pytanie zatem, czy ta absencja faktycznie była kluczowa? Nie wydaje mi się. Wiemy, że Marcin był klasowym zawodnikiem, ale absolutnie nie w jego braku leżał problem.

Nad przyczynami olimpijskiego niepowodzenia zastanawia się również Konarski:

– Pamiętam, że w 2015 czy 2016 roku trochę spuszczaliśmy z tonu treningowego. Wcześniej wszystko było przygotowane na tip top. Długie, ciężkie treningi, zaplanowane od a do z. Ale z czasem zacząłem mieć wrażenie, że trochę to siada. Nie mówię, że Stephane uwierzył, że teraz wszystko będziemy wygrywać. Na pewno nie. Ale te przygotowania, poziom treningów trochę nam poleciały w dół. Dostrzegaliśmy, że trenujemy trochę lżej. Może zatem w tym da się upatrywać przyczyny późniejszych niepowodzeń, też na igrzyskach.

Swoje zdanie na temat pracy francuskiego szkoleniowca wyraża Kaczmarczyk:

– Na pewno trzeci sezon Antigi przyniósł parę decyzji, których grupa nie rozumiała. Myślę, że wówczas u Stephane’a zabrakło doświadczenia trenerskiego – pod tym kątem, żeby zawodnikom lepiej przekazać swoje informacje, założenia. Treningi były lżejsze? Prawda. Ale zawodnik też patrzy z klapkami na oczach. Widzi, że było ciężej, a jest lżej. Coś się zmieniło. Natomiast nasz sezon, w 2016 roku, zaczął się od najtrudniejszego turnieju [kwalifikacji w Tokio – red.]. Więc też nie mogliśmy trenować z taką intensywnością, co w poprzednich latach, bo liczba wymagających meczów wzrosła. Były kwalifikacje, Liga Narodów, igrzyska. Do tego podróże. Obciążenie na treningu ma swoje podstawy w okolicznościach, jakie panują dookoła nich. Mówimy w mikroskali tygodnia i makroskali całego sezonu.

Konarski podkreśla, że trenera Antigę mimo wszystko wspomina bardzo dobrze. To w końcu Francuz w 2014 roku przejął, jako trener-żółtodziób, reprezentację Polski tuż przed mistrzostwami świata. Po czym zdobył z nią historyczne złoto. Utytułowany atakujący widzi jednak różnice w tym, jak funkcjonowała kadra w poszczególnych sezonach pod wodzą „Stefana”.

– Rozmawiałem w tamtych czasach z trenerem przygotowania fizycznego Wojtkiem Janasem i on wspominał, że w trakcie pierwszego roku Stephane nie mieszał się w ogóle do pracy na siłowni. Robiliśmy ten trening, który mieliśmy rozpisany. Potem jednak trener chciał coraz więcej zmieniać. Na wtorek była zaplanowana siłownia, to mówił, że nie, odpuśćmy, zrobimy w środę. Zaczęły się zatem pewne zmiany w planie, których w 2014 roku nie obserwowaliśmy. Wkradła się mała dezorganizacja.

– Czy było nerwowo? Nie wiem, ale na pewno miało miejsce parę decyzji, które trochę nie przekonały chłopaków – twierdzi z kolei Kaczmarczyk. – Słyszałem ich komentarze. I o ile przez pierwsze dwa lata pracy Antigi rozumieli się z nim doskonale, tak w trzecim roku już nie do końca wszystko łapali.

Po igrzyskach w Rio de Janeiro rozpoczął się nowy rozdział w historii polskiej siatkówki. I o ile Ferdinando Di Giorgi, pierwszy następca Antigi, na stanowisku trenera kadry nie wypalił, tak zatrudnienie Vitala Heynena okazało się już strzałem w dziesiątkę. Belg również zdobył z Biało-Czerwonymi mistrzostwo świata. A potem medale Ligi Narodów, mistrzostw Europy i Pucharu Świata.

W trakcie turnieju olimpijskiego w Tokio już nic nie miało prawa się nie udać. Wszyscy oczekiwali, że klątwa ćwierćfinału zostanie przełamana. Stało się jednak inaczej, o czym przeczytacie w piątej i ostatniej części naszego cyklu.

KACPER MARCINIAK

Czytaj poprzednie części „Klątwy Ćwierćfinału”:

Fot. Newspix.pl

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Niemcy

A taki był ładny, amerykański… Nuri Sahin i jego problemy w BVB

Szymon Piórek
8
A taki był ładny, amerykański… Nuri Sahin i jego problemy w BVB

Komentarze

7 komentarzy

Loading...