W 1936 roku w Berlinie odbyły się ostatnie przedwojenne igrzyska olimpijskie. Imponowały rozmachem, przepychem i organizacją. Po dwóch latach imponował też nagrany w ich trakcie, dwuczęściowy film. „Olimpiada” Leni Riefenstahl to dzieło monumentalne, do dziś uznawane za jeden z najlepszych filmów sportowych i dokumentalnych w historii. Jaka jest historia jego powstania?
Igrzyska propagandy. Berlin 1936
Berlin otrzymał prawo do organizacji olimpiady jeszcze w czasach, gdy Niemcy były nie III Rzeszą, a Republiką Weimarską. MKOl uznał, że w ten sposób chce nagrodzić – co dziś ma wydźwięk ironiczny – przemianę Niemiec po I wojnie światowej i ich nowe, pokojowe nastawienie. W 1933 roku do władzy doszli jednak naziści. Adolf Hitler początkowo był niechętny organizacji tej imprezy. Führer nigdy nie był bowiem fanem sportu, nie widział więc większego sensu w igrzyskach, które służyły celebrowaniu tej formy aktywności fizycznej.
Do tego, że warto poświęcić czas i środki, przekonał go Joseph Goebbels, który zdał sobie sprawę, jaką szansę stanowi dla III Rzeszy organizacja igrzysk. Wiadomo, jeśli czegoś można było użyć w propagandzie – Goebbels natychmiast to robił. Igrzyska z roku 1936 stały się więc dla Niemców czymś więcej niż tylko imprezą sportową. Za ich sprawą chcieli bowiem pokazać światu, jak „naprawdę” wygląda ich kraj (zresztą podwójnie, bo kilka miesięcy przed berlińskimi zorganizowano też zimowe igrzyska w Garmisch-Partenkirchen).
Początkowo w Europie Zachodniej rozważano bojkot igrzysk. O zmianie ich organizatora myślano też w MKOl-u. Ostatecznie jednak nie zdecydowano się ani na jedno, ani na drugie. Fakt, kilka państw postanowiło nie wysyłać swych reprezentacji do stolicy Niemiec, nie były to jednak żadne ze „znaczących” krajów. Zresztą w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim niektórzy oficjele do końca byli przeciwni igrzyskom w Berlinie, ale Pierre de Coubertin ostatecznie zadecydował, że igrzyska mogą się odbyć tak, jak to planowano. Dziś mówi się, że na kilka miesięcy przed startem imprezy otrzymał on sowitą darowiznę od organizatorów (na dzisiejsze: około 300 tysięcy dolarów). A że był w trudnej sytuacji finansowej, to tak szczodry podarunek przyjął.
Oczywiście, naziści musieli udawać. Przy okazji igrzysk urwały się na moment antysemickie hasła (choć wcześniej ucierpiał przez nie m.in. Theodor Lewald, przewodniczący tamtejszego Komitetu Olimpijskiego, którego odsunięto od sprawowania funkcji), zaprzestano też – przynajmniej w stolicy Niemiec – politycznych aresztowań. Zmienił się również Berlin. Wybudowano nowy stadion, który określano wówczas mianem najpiękniejszego, jaki kiedykolwiek powstał. Niedaleko wzniesiono też inne areny, choćby pływacką. Wioskę olimpijską stanowiło z kolei 160 domków letniskowych wzniesionych w pobliskim lesie, na brzegu jeziora. Obok umiejscowiono też cały kompleks, by sportowcy mogli w spokoju trenować.
Same igrzyska również były niesamowite. Począwszy od wielkiej ceremonii otwarcia i zapalenia znicza olimpijskiego, aż po rywalizację. Otwarcie zainaugurowano mszą, potem defilowali sportowcy. Na niebie flaga olimpijska została rozwinięta ze sterowca Hindenburg – tego samego, który niespełna rok później spłonął w katastrofie. Później wypuszczono jeszcze 20 tysięcy gołębi, które – według niektórych relacji – przestraszone „ozdobiły” kapelusze zgromadzonych niżej sportowców. Co do znicza – to właśnie w Berlinie zainicjowano zwyczaj zapalania go w Olimpii i niesienia ognia w sztafecie aż do miasta-organizatora. Przez dwanaście dni i jedenaście nocy do Berlina niosło ją ponad trzy tysiące biegaczy. Jeszcze więcej osób stanęło na starcie igrzysk. Zawodników i zawodniczek było niemal 4100. Reprezentowali 49 krajów. Rekord pobito też w liczbie dyscyplin – było ich równe 20. Na poprzednich igrzyskach w Los Angeles rywalizowano w pięciu mniej.
CZYTAJ TEŻ: NAJWAŻNIEJSZA SZTAFETA ŚWIATA. JAK PODRÓŻUJE OGIEŃ OLIMPIJSKI?
Niemcy postawili też na rozwój technologiczny. Poza transmisjami radiowymi (do 53 krajów) z igrzysk wysyłano też też sygnał telewizyjny. Co prawda tylko na potrzeby specjalnych ekranów rozstawionych w różnych częściach miasta, ale jednak. Oczywiście, gospodarze za punkt honoru obrali sobie zwycięstwo w klasyfikacji medalowej. W tym celu zawodników zgrupowali na treningach już kilka miesięcy przed igrzyskami. Ci byli zresztą zobligowani zachować tajemnicę na temat przygotowań. I nie, nie chodziło o doping, a o to, że zdecydowanie nie zgadzały się one z ideałami amatorstwa, głoszonymi jeszcze wówczas w olimpijskim świecie. Klasyfikację ostatecznie rzeczywiście wygrali.
Na stadionie regularnie pojawiał się też sam Hitler. Gratulował zwycięzcom, kibicował, uśmiechał się, przemawiał, pozdrawiał naród. Był przywódcą wspaniałego kraju, który zorganizował niezapomniane igrzyska – tak mieli go widzieć nie tylko jego rodacy, ale i goście z zagranicy. Wszystko było kontrolowane na tyle, na ile mogło być. Ale zdarzały się i wpadki. Jedną z nich zafundowała führerowi Maria Kwaśniewska, brązowa medalistka w rzucie oszczepem
– Kiedy Hitler powiedział: „Gratuluję małej Polce”, ja mu na to: „Wcale nie czuję się mniejsza od pana. Bo miał 1.60 w czapce, a ja 1.66 wzrostu. Więc był ogólny śmiech – wspominała wiele lat później sama bohaterka tej anegdoty, w wywiadzie dla „Rzeczypospolitej”. Podobno nieźle natrudziła się niemiecka propaganda, by tę sytuację jakoś „sprzedać”. Ale to już temat na inną opowieść.
Bo w trakcie całych igrzysk trudziła się też inna osoba.
Leni
Była nieodgadnionym człowiekiem. Według jednych relacji Goebbels jej nienawidził, bo „nie dało się nad nią zapanować”, według innych był jej bliskim przyjacielem, często ochoczo z nią współpracując. Choć jej najsłynniejsze filmy są albo wybitnie propagandowe, albo mają takie zacięcie, sama twierdziła, że nigdy nie była nazistką, a po prostu tworzyła w takim okresie i na zlecenie takich ludzi. Z pewnością była jednak przyjaciółką Hitlera, a do dziś wiele osób zastanawia się, czy nie miała z nim bliższych relacji. Ona powtarzała, że choć nutka romansu pojawiała się w ich relacji, nigdy do niczego nie doszło.
Przede wszystkim jednak – Leni Riefenstahl była niesamowicie uzdolnioną reżyserką. Niezależną, pomysłową, fantastycznie rozumiejącą świat filmu i to, jak kino może oddziaływać na ludzi. Nic dziwnego, że już w 1936 roku trafiła na okładkę magazynu „TIME”. Nic też dziwnego, że to jej führer powierzył nakręcenie filmu dokumentalnego z berlińskich igrzysk. Jak to się jednak stało, że w ogóle znalazła się w tym miejscu i w tej roli?
Cofnijmy się w czasie jeszcze bardziej. Napiszmy o tym, że Leni urodziła się w 1902 roku na przedmieściach Berlina. I że do dziś nie jest pewne, czy nie miała aby żydowskich korzeni. Albo o tym, jak to mała Riefenstahl wystawiała przedstawienia na okolicznych łąkach, a gdy miała 16 lat, matka – zatajając ten fakt przed ojcem – posłała ją do jednej z berlińskich szkół tańca. Jej występy w przedstawieniach zaczęły wzbudzać zainteresowanie, coraz więcej osób dostrzegało jej talent. Nie podobało się to ojcu, przez którego musiała zmienić miejsce nauki, trafiając do Szkoły Sztuk i Rzemiosł.
W 1923 roku debiutowała jako tancerka w Monachium. Kilka dni później zaliczyła kolejny debiut – już w rodzinnym Berlinie. Szybko stała się rozpoznawalna, wielu krytyków chwaliło jej występy, a pochwały te Leni wycinała ponoć z gazet i zachowywała dla siebie. Od tańca daleko jednak do reżyserii. Kariera Riefenstahl zmieniła kurs, gdy doznała kontuzji kolana w trakcie praskiego występu. Tańczyła na poważnie przez niespełna rok. Wobec urazu postanowiła zostać aktorką. W realizacji tego zamiaru pomógł jej były partner Harry Sokal, który też organizował jej pierwsze występy taneczne.
Leni nawiązała przez niego kontakty z Luisem Trenkerem i Arnoldem Fanckiem, angażując się w tak zwany nurt „filmów górskich”, kręconych w plenerze. Jej debiutem na ekranie był film „Święta góra”. Riefenstahl grała w nim… tancerkę, w której zakochanych jest dwóch mężczyzn. Kilka lat później Adolf Hitler miał ponoć powiedzieć, że jej taniec z tego filmu, był najpiękniejszą rzeczą jaką widział. Leni się jednak nie zatrzymywała i występowała w kolejnych filmach. Aż wreszcie stanęła za kamerą, gdy – w 1930 roku – nie mogła znaleźć nikogo, kto chciałby zekranizować jej scenariusz do filmu „Błękitne światło”. Sama grała w nim zresztą jedną z ról.
Recenzje były niezłe. Nie tylko w Niemczech, ale i za granicami. „Błękitne światło” zgarnęło nawet kilka nagród, ale nie zapewniło Leni sukcesu finansowego. Niepowodzenie to zrzuciła ponoć na Żydów, bowiem w prasie uznawanej za żydowską, natknęła się na nieprzychylne recenzje. W dodatku mniej więcej wtedy dostała się (jak i całe Niemcy) pod wpływ Adolfa Hitlera. Jeszcze zanim jej pierwszy film wszedł do kin, widziała jego przemówienie. Później napisała do niego list.
– Szanowny Panie Hitler. Pierwszy raz w życiu wybrałam się na polityczny wiec. Przemawiał pan w Pałacu Sportu. Muszę przyznać, że byłam pod takim wrażeniem Pana oraz entuzjazmu uczestników, że chciałabym Pana poznać osobiście. Niestety, w najbliższych miesiącach udaję się na Grenlandię, by kręcić tam film, przed moim wyjazdem spotkanie będzie więc niemożliwe. Nie wiem nawet, czy otrzyma pan ten list. Bardzo bym się cieszyła, gdyby mi pan odpowiedział. Pańska Leni Riefenstahl – pisała. Okazało się, że – wbrew jej przewidywaniom – z przyszłym przywódcą III Rzeszy spotkała się jeszcze przed wyjazdem. Już wtedy Hitler miał jej zaproponować, że gdy dojdzie do władzy, to ona zostanie „jego” reżyserką.
Adolf Hitler i Leni Riefenstahl przy okazji pokazu “Triumfu woli”. Fot. Newspix
I faktycznie tak się stało. Riefenstahl na zlecenie führera realizowała swoje największe filmy. W tym znakomity, acz niesławny i wybitnie propagandowy (choć ona sama twierdziła potem, że to „czysty” dokument) „Triumf woli”, nakręcony w 1934 roku, który premierę miał rok później. Przedstawia on zjazd partyjny NSDAP, a Hitler staje się w nim niemal boską postacią, już w pierwszych scenach „zstępując” (na pokładzie samolotu) z nieba. Trzeba jednak oddać Leni, że – jeśli chodzi o sztukę filmową – posługiwała się nią znakomicie. Zresztą to dlatego propaganda jej filmów tak dobrze działała.
I dlatego też to jej powierzono zadanie sfilmowania berlińskich igrzysk. Wywiązała się z niego, tworząc dwa filmy – „Olimpiada. Festiwal narodów” oraz „Olimpiada. Festiwal piękna”.
Wielkie kino
Filmy, oczywiście, były dla nazistów bardzo cennym środkiem propagandowym. Zresztą wystarczy spojrzeć na wspomniany chwilę wcześniej „Triumf woli”. Kino w III Rzeszy opierało się tak naprawdę na zasadach ukazywania wodza, wyższości aryjskiej rasy i Niemców jako wspólnoty. O to, by tak faktycznie było, dbał Goebbels. W tym celu zakazał nawet krytyki filmowej. Cenzura, rzecz jasna, też była na porządku dziennym. Sęk w tym, że „Olimpiada” musiała być filmem pozbawionym tych cech, znacznie bardziej subtelnym. I Leni Riefenstahl o tym wiedziała.
Filmy o igrzyskach kręcono już od 1900 roku. Choć wtedy był to mały filmik, kilka urywków, dokumentujących rywalizację, nic więcej. W 1904 i 1908 roku było podobnie. Dopiero w 1912 roku w Sztokholmie umyślnie sfilmowano już na przykład – zresztą pierwszą w historii – paradę państw w trakcie ceremonii otwarcia. Gdy igrzyska ponownie zawitały do Paryża (1924) zmontowano już cały, stuminutowy film. W Amsterdamie i Los Angeles było z tym jednak znacznie gorzej. W Berlinie film miał być idealny. Miał zachwycać publiczność. Olśniewać rozmiarem igrzysk i ich organizacją. I choć teoretycznie MKOl wymagał, by taki obraz powstał, to naziści sami zdecydowali, że chcą tego filmu i to z ich nakazu (mimo że przez lata twierdziła inaczej) Leni go kręciła.
Urywki z filmu z igrzysk w 1912 roku: rywalizacja na 100 i 200 metrów mężczyzn.
Podobno sama Leni nie była przekonana do pomysłu stworzenia takiego filmu. Raz, że zdawała sobie sprawę z tego, jak słabo wypadały poprzednie filmy o tematyce sportowej. Dwa, że spodziewała się ingerencji ze strony ministerstwa propagandy i Josepha Goebbelsa. Trzecim powodem był fakt, że… tak naprawdę nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. O zdanie zapytała innego niemieckiego reżysera Arnolda Fancka, a ten wskazał jej trzy różne drogi: film nastawiony na artyzm, który odbiegałby od dokumentu, stworzenie sześciu (!) różnych filmów za jednym zamachem (Leni była zainteresowana, ale obawiała się, że nikt nie chciałby tego sfinansować) lub machnięcie typowego reportażu. Co zrobiła Riefenstahl? Wzięła każdy z tych pomysłów, zmiksowała i wyszło jej coś, co ani nie jest typowym dokumentem, ani filmem artystycznym. No i ma dwie części.
Już na początku pracy Leni zakładała, że na zmontowanie tego dzieła będzie potrzebować jakieś półtora roku. Podobno miała problemy z przekonaniem do tego Goebbelsa, który wątpił, by ktokolwiek chciał oglądać film o igrzyskach dwa lata po ich rozegraniu. Ostatecznie jednak dał się namówić na ten projekt, jednak nie był to ostatni raz, gdy w trakcie pracy na „Olimpiadą” jego wizja starła się z tą, którą miała w głowie Leni. I to mimo tego, że teoretycznie sam Adolf Hitler zagwarantował jej pełną kontrolę nad filmem.
Ostatecznie jednak – jak to zwykle w jej przypadku bywało – postawiła na swoim.
*****
Przygotowania do nakręcenia filmu zaczęły się tak naprawdę w 1935 roku, niemal równy rok przed rozpoczęciem igrzysk. Budżet „Olimpiady” wynosił 1,5 miliona reichsmarek, z czego ćwierć otrzymała sama Leni. Swego rodzaju próbą stały się dla Riefenstahl igrzyska zimowe, rozgrywane kilka miesięcy wcześniej. Pojechała wtedy do Garmisch-Partenkirchen i z bliska przyglądała się temu, jak filmuje się takie zawody. Zresztą istniał pomysł, by i z tej imprezy to ona stworzyła film, ale sama odmówiła, chcąc skupić się na filmie z berlińskich igrzysk.
Do dyspozycji Leni miała zespół najlepszych filmowców, złożony z około 20 osób. Do tego wiele innych pomagało, jak tylko mogło, a cała ekipa liczyła mniej więcej 170 ludzi. Na potrzeby filmu Hans Ertl stworzył kamerę, która mogła nagrywać ujęcia pod wodą. Na stadionie olimpijskim postawiono dwie dodatkowe wieże, z których ekipa była w stanie kręcić panoramy. By podążać za biegaczami, stworzono tory dla kamery, po których ta mogła się przesuwać. Leni wykorzystywała też samoloty czy łodzie motorowe. Ba, wpadła nawet na pomysł przywiązywania kamery do balonu i wypuszczania go w powietrze. Znajdowali je ludzie i oddawali we właściwe miejsce, bo przyczepiała do nich liścik z obietnicą nagrody. Mało tego, pozwolono jej nawet wykopać rowy na stadionie, by mogła z bliska uchwycić sylwetki sportowców w odpowiedni sposób. Część w ostatniej chwili zakopano, ale niektóre udało jej się obronić.
Używano też teleobiektywów, by z daleka filmować sylwetki wielu osób, między innymi na trybunach. Albo sportowców, czekających na swój występ. – Nigdy wcześniej operator nie był tak blisko zawodników – pisała Riefenstahl, w swoich wspomnieniach. Pojawiły się nawet kamery kręcące w… slow motion, idealnie oddającym ruch zawodników. Kamery ustawione były zresztą pod wieloma kątami, o których wcześniej nikt by nie pomyślał, albo w zupełnie nowych miejscach – choćby przy siodłach jeźdźców, biorących udział w wyścigach konnych; na rowerach; przypięte do karku sportowców; a nawet w środku łodzi wioślarskiej. Zresztą kamer do dyspozycji Riefenstahl miała kilkadziesiąt. Mogła sobie pozwolić na takie „szaleństwo”. Choć MKOl sprawy jej nie ułatwiał – teoretycznie na samym stadionie lekkoatletycznym, nie licząc trybun i ich okolic, ograniczona była tylko do sześciu miejsc. Ale wybrnęła z tego, często korzystając z amatorskich nagrań, by wypełnić ubytki w tych w pełni profesjonalnych.
Technicznie więc Leni była przygotowana najlepiej, jak tylko mogła. Do dziś niektóre z zastosowanych przez nią rozwiązań to w przemyśle filmowym podstawa. Nie skorzystała z nich co prawda jako pierwsza, jednak na taką skalę i z takim efektem nie zrobił tego nikt wcześniej. I to mimo że kilka jej pomysłów zostało odrzuconych – jak choćby kamera na linach, która mogłaby filmować zawodników od góry. Uznano ją za zbyt niebezpieczną dla ich zdrowia. Dziś jest ona normą.
– Sporo było problemów z pozwoleniami od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Nawet wtedy jednak codziennie się z nimi kłóciliśmy. Stoczyliśmy wiele wojen dla niektórych ujęć. Były one jednak tego warte – mówiła Leni po latach. Choć mało brakowało, by niektóre z jej pomysłów zakończyły się tragicznie. Jesse Owens, wielka gwiazda tamtych igrzysk, omal nie wpadł do jednego z wykopów. Zdołał go jednak przeskoczyć w dosłownie ostatniej chwili.
*****
Film zaczyna się od starożytnej Grecji, łącząc tradycję z (ówczesną) nowoczesnością. Posągi greckich bóstw w klasycznej świątyni wyłaniają się z mgły. Dyskobol Myrona okazuje się być żywy, a gra go niemiecki mistrz olimpijski Erwin Huber. Później kolejni bohaterowie igrzysk sprzed wieków uprawiają kolejne olimpijskie dyscypliny. Co ważne – ubrani tylko w biodrowe przepaski. Riefenstahl była bowiem zafascynowana ludzkimi ciałami. Głównie męskimi, ale nie tylko – po chwili na ekranie pojawiają się nagie kobiety, tańczące w świątyni.
– W moim umyśle widziałam antyczne ruiny klasycznych miejsc rozgrywania igrzysk, powoli wyłaniające się z mgły. Obok greckie świątynie i posągi Zeusa, Achillesa, Afrodyty, Meduzy. Potem dyskobola Myrona. Śniłam o tym, jak statua zmienia się w mężczyznę z krwi i kości, który w zwolnionym tempie rozpoczyna swój rzut. A rzeźby stają się greckimi tancerzami, których oglądamy przez ogień. Mając te obrazy w głowie, zdecydowałam, że chcę to przekuć w film – mówiła Leni. Udało jej się doskonale.
Do Grecji wyruszyła tuż przed rozpoczęciem igrzysk. Ponoć była mocno rozczarowana tym, co tam zobaczyła i nie podobało jej się zapalenie znicza (czasem mówi się, że jej operator… nie zorientował się, że to już i nie nagrał tego momentu). Postanowiła zrobić to po swojemu. Wśród miejscowych znalazła Anatola, syna rosyjskich imigrantów, który odpowiadał jej wyobrażeniu atlety. I z jego udziałem odwzorowała tę scenę. Potem nastąpiła olimpijska sztafeta, z której jednak w filmie dużo nie widzimy. Zamiast tego jest mapa, po której przesuwają się kreski, obrazujące trasę. Ale gdy ogień dociera do Berlina, wyłania się stadion, pokazane jest przemówienie Adolfa Hitlera, salwa z pistoletów, wypuszczenie gołębi i wreszcie ostatni z niosących pochodnię – Fritz Schilgen. Po chwili płonący znicz wypełnia ekran. Igrzyska się rozpoczęły.
Cały pierwszy film rozgrywa się na lekkoatletycznym stadionie. Riefenstahl prezentuje kolejne konkurencje, kolejnych zwycięzców, kolejnych bohaterów i kolejne bohaterki. Biegi, skoki, rzuty. Wszystko, co działo się na głównej arenie igrzysk, jest tam pokazane. Choć wielokrotnie pewne sceny trzeba było… dogrywać. Raz na przykład w trakcie konkursu skoku o tyczce. Rywalizacja trwała na tyle długo, że zrobiło się ciemno i obraz był złej jakości. Leni poprosiła lekkoatletów, by powtórzyli zmagania kolejnego dnia, oczywiście już wyłącznie na potrzeby filmu, nie medali. Ci się zgodzili. Inna sytuacja to bieg na 1500 metrów w ramach dziesięcioboju. Że ujęć brakuje, Riefenstahl zorientowała się już po zakończeniu igrzysk. Amerykanina Glenna Morrisa ściągano, na potrzeby ich dogrania, ze Sztokholmu!
Kolejne ujęcia zachwycają artyzmem. Leni wyraźnie chciała zaakcentować swą wizję – filmu nie tylko jako dokumentu, ale i artystycznego doznania. Konkurencje nie istnieją w nim tylko po to, by ludzie mogli podziwiać kolejne rekordy, a po to, by podziwiali samych lekkoatletów, ich ruchy, ciała, rywalizację. Stają się wręcz nie tyle sportem, co układem choreograficznym, którym dyrygowała Riefenstahl. Nie dziwi, że „The Times” nazwał ten film „zachwycającym wizualnie”.
Kończy się on zresztą w równie zachwycający sposób – gdy schodami otaczającymi znicz, schodzą tancerze, trzymając flagi państw, biorących udział w igrzyskach. Po chwili zaczynają z nim tańczyć, odwzorowując w ten sposób olimpijskie koła. Następne ujęcie to widok stadionu z zewnątrz, który powoli się oddala, aż zostaje zasłonięty przez flagę olimpijską. Film się kończy.
O ile „Święto narodów” prezentowało zmagania lekkoatletyczne, o tyle „Święto piękna” wyszło poza stadion. To z tej części pochodzi jedna z najbardziej znanych sekwencji – ta ze skokami do wody, nagranymi w sposób wręcz spektakularny. W tym filmie Riefenstahl jeszcze bardziej skupia się na ludzkim ciele. Prezentuje sportowców na treningach, w ich wolnym czasie, ale i na zawodach. Stara się uchwycić ich zmęczenie, radość, smutek, dumę. Wszelkie towarzyszące im emocje.
Jedna z najsłynniejszych sekwencji z “Olimpiady” – skoki do wody.
Gimnastyka, piłka nożna, wioślarstwo, jeździectwo, hokej na trawie, kolarstwo, kajakarstwo. To między innymi te dyscypliny pojawiają się w tej części. Pokazywane są po kolei, prezentując widzowi ich trudy i wysiłek sportowców. Tu, jeszcze bardziej niż w „Święcie narodów”, widać, że Riefenstahl tak naprawdę nie do końca interesuje kto wygrywał, podobnie jak nieważna staje się dla niej chronologia zmagań. – Moim głównym zainteresowaniem było to, jak sportowcy odbierają te zawody. Chciałam pokazać subtelność ich umysłów w połączeniu z procesem poruszania się ciał. Chciałam oddać przeżycia zwycięzcy i przegranego, które mogą rozwinąć się w przyjaźń – pisała po latach.
Oczywiście, zwycięzcy przewijają się w ramach kolejnych dyscyplin, ale można odnieść wrażenie, że to tylko z kronikarskiego obowiązku, a znacznie ważniejsze jest dla niej to, jak to wszystko wyglądało, ile sportowcy włożyli wysiłku w swój start, i jak bardzo pchała ich do celu ambicja. Skupia się nie na pięknie wygranej, a na pięknie czystej rywalizacji. Pięknie sportu.
*****
Wielu krytyków nazywało „Olimpiadę” już wówczas (a wielu innych twierdzi tak i dziś) „najważniejszym filmem sportowym w historii”. Trudno się nie zgodzić. To film, który wytyczył pewne ścieżki i pokazał, jak można prezentować sport na ekranie kinowym. Bez Riefenstahl pewnie ostatecznie też byśmy do tego doszli, ale możliwe, że dużo wolniej. Pytanie, jakie stawiano sobie przez dziesięciolecia brzmi jednak: „czy to propaganda?”.
Odpowiedź? Do dziś trudno tę kwestię rozstrzygnąć w stu procentach.
Bo i owszem, pojawia się w tym filmie mnóstwo chwytów typowo propagandowych. „Olimpiada” prezentuje nie tylko igrzyska, ale wielokrotnie też Adolfa Hitlera, oglądającego zmagania sportowców. Oczywiście, nie jest on centralną, najważniejszą postacią filmu, ale – biorąc pod uwagę, że jest „tylko” oficjelem na trybunach – liczba scen z jego udziałem zapada w pamięć i jasno sugeruje nam, że mamy do czynienia z kimś ważnym. Sama Riefenstahl zawsze jednak zaprzeczała, by umieszczała je tam w celach propagandowych. Raczej chciała po prostu pokazać reakcje führera na wyniki sportowców.
Teoretycznie Leni była przy kręceniu „Olimpiady” uczciwa. W filmie pojawiają się sukcesy zawodników z innych państw (choć najwięcej jest tych z III Rzeszy, inna sprawa, że Niemcy wygrali wtedy klasyfikację medalową, więc jest to w pewnym sensie uzasadnione). W praktyce jednak wygląda to różnie. Finał hokeja na trawie pomiędzy gospodarzami a Indiami jest co prawda pokazany, ale jedyny gol, który oglądamy to ten dla Niemców. A wynik? 1:8 na ich niekorzyść.
Momentami, które szczególnie zapadają w pamięć są te, gdy na ekranie pojawia się Jesse Owens. Czarnoskóry biegacz, wygrywający z najlepszymi sportowcami o białym kolorze skóry w pewnym momencie staje się centralną postacią filmu. Plotka głosiła, że Riefenstahl długo sprzeczała się z Goebbelsem o to, by sceny z Owensem zatrzymać w filmie. Podobnie to Leni miała domagać się przywrócenia – pierwotnie usuniętej – sceny, gdy Amerykanin wygrywa rywalizację w skoku w dal. To zresztą jedna z najciekawszych sekcji filmu i jeden z najwspanialszych momentów tamtych igrzysk – rywalizacja Owensa z Luzem Longiem w finale skoku w dal zaowocowała przecież rekordami Europy i olimpijskim.
Sęk w tym, że osiągnięcia Owensa i jego wyższość nad rywalami konfrontowana jest z wielokrotnym powtórzeniem przez komentatora, że to pojedynek „czarnoskórego atlety z białymi rywalami”. Podobnie było przy okazji sprintu, gdy mówił, że „dwóch czarnoskórych biegaczy zmierzy się z najsilniejszymi przedstawicielami białej rasy”. Podział wciąż był widoczny. I jasno – mimo zwycięstw Jessego – sugerowano, która rasa jest tą lepszą.
Czy więc „Olimpiada” była – choćby częściowo – filmem propagandowym? Tak, ale w tamtych czasach w III Rzeszy każdy film takim był. Czy Leni Riefenstahl umyślnie umieściła w swoim dziele sceny z takim wydźwiękiem? Najprawdopodobniej odpowiedź na to pytanie też brzmi twierdząco. Choć sama reżyserka zawsze broniła się przed takim postawieniem sprawy. Czy mogłaby jednak stworzyć ten film, gdyby tego nie zrobiła?
Całkiem możliwe, że nie. I nie pomogłaby jej nawet przyjaźń z Adolfem Hitlerem.
*****
A skoro o tworzeniu mowa to uwierzcie – to nie był łatwy proces. Codziennie do wytwórni Geyer-Werke, współpracującej z Riefenstahl zwożono ponoć 15 tysięcy metrów(!) taśmy filmowej. Od razu sprawdzano też jakość zarejestrowanego materiału, żeby w razie czego móc uzupełnić braki. Jak już wiecie – kilka razy okazało się to konieczne. Ostatecznie nagrano ponad 400 tysięcy metrów filmu i ponad 27 tysięcy metrów taśmy dźwiękowej.
– Powstanie dokumentu tak naprawdę ma miejsce w montażowni. Po pierwsze trzeba było ustalić wszystkie najważniejsze punkty: jak film się zaczyna, jak kończy, gdzie są punkty szczytowe, gdzie elementy zaskakujące widza i mniej dramatyczne części? Kluczowym czynnikiem jest długość ujęć, które mogą być krótsze lub dłuższe i wpływać na rytm filmu – mówiła Leni. Z takim podejściem rozpoczęła pracę.
Dwa i pół miesiąca zajęło jej samo przejrzenie tego wszystkiego i spisanie odpowiednich raportów. Dopiero wtedy można było rozpocząć sam montaż i edycję. Wszystko, oczywiście, ręcznie. Komputerów jeszcze nie było. Sprawę nieco ułatwiał fakt, że używano trzech rodzajów taśmy filmowej – jedną dla półtonów, drugą dla scen na zewnątrz, a trzecią na potrzeby filmowania architektury. Riefenstahl rozpoczęła od podzielenia tego wszystkiego na 150(!) bloków tematycznych, które czasem dzieliły się na jeszcze mniejsze kategorie. Niemniej zadanie było i tak niesamowicie trudne. Tym bardziej że Leni zajmowała się montażem niemal wyłącznie sama. Nie z powodu braku środków, tak po prostu chciała. Stąd zajęło jej to aż tyle czasu.
– Praca nad przeglądem i segregacją materiału zabrała nam cztery miesiące, siedzieliśmy przy tym średnio dwanaście do czternastu godzin dziennie. Dopiero na początku lutego 1937 roku mogłam przystąpić do pracy koncepcyjnej przy montażu obu części filmu. Ze stu tysięcy metrów nakręconego materiału wykorzystaliśmy w ostatniej wersji montażu sześć tysięcy. Była to praca trudna do wyobrażenia – wspominała.
O czym nie napomknęła to fakt, że po zmontowaniu obrazu, trzeba było jeszcze domontować dźwięk. Leni pracowała nad tym niemal bez wytchnienia. W grę wchodziła zarówno narracja, jak i muzyka lecąca w tle, skomponowana przez Herberta Windta. Precyzja tego, w jaki sposób udało się to wszystko zrobić, jak na ówczesne czasy, była nieprawdopodobna. Riefenstahl doszła tak blisko perfekcji, jak tylko była w stanie. I przyznawali to nawet ci, którzy niechętnie patrzyli na jej dzieła, ze względu na nazistowskie powiązania reżyserki.
*****
Trzeba oddać Niemcom, że byli mistrzami marketingu. Leni Riefenstahl – wiedząc, co przed nią – od początku zapowiadała, że montaż filmu potrwa co najmniej półtora roku. Kiedy w 1937 roku niemieckie władze, finansujące film, zaczęły niepokoić się, że do momentu premiery zainteresowanie nim może całkowicie zniknąć, szybko postanowiono, że coś trzeba zrobić. Do pracy zaprzęgnięto więc Rudolfa Schaada (dołączył do niego też Walter Traut), asystenta Leni, któremu powierzono zadanie stworzenia… promocyjnego filmu o tym, jak kręcono „Olimpiadę”.
Materiały ku temu były znakomite, w trakcie igrzysk bowiem Riefenstahl korzystała z usług Otto Lantschnera, który towarzyszył właściwej ekipie filmowej i dokumentował jej poczynania. Film Schaada gotowy był już w czerwcu 1937 roku, a premierę miał na początku lipca. Leni wygłosiła zresztą z tej okazji przemówienie, w trakcie którego wyjaśniała, czemu „Olimpiada” powstaje tak długo. Dzięki temu, że Schaad stworzył swój obraz, mogła w spokoju montować, a promocyjny film wysłano między innymi do Wenecji, by tam go zaprezentować.
Zresztą to nie jedyne promocyjne materiały. Leni wyprodukowała też kilka krótkich filmów instruktażowych dotyczących konkretnych dyscyplin sportowych. Tyle że one ukazywały się już po premierze właściwej „Olimpiady” i miały za zadanie utrzymać zainteresowanie wokół filmu. Ale że w 1939 i 1940 roku świat ogarnęła wojna, okazało się to po prostu niemożliwe.
A skoro mowa o premierze – „Olimpiada” finalnie została zaprezentowana światu dokładnie w 49. urodziny Adolfa Hitlera, który zresztą naturalnie przybył obejrzeć gotowe dzieło. A wraz z nim wszyscy najważniejsi urzędnicy państwowi, wojskowi, osobistości przemysłu filmowego, dyplomaci i dziennikarze. Jeszcze przed wyświetleniem filmu führer wręczył Riefenstahl kwiaty. Najważniejszy był jednak sam pokaz. A ten okazał się sukcesem. „Olimpiada” okazała się filmem na tyle doskonałym, że nikomu nie przeszkadzały minione niemal dwa lata oczekiwania. Henry McLemore z United Press napisał o „najlepszym filmie, jaki kiedykolwiek widział”. Inni dziennikarze podzielali jego zachwyt.
Zresztą podobnie jak krytycy. W kolejnych miesiącach „Olimpiada” podbijała zagraniczne festiwale. W Wenecji film wygrał nawet z „Królewną Śnieżką i siedmioma krasnoludkami” Walta Disneya, zgarniając główną nagrodę. Leni otrzymała też złoty medal od Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. W sukcesie pomógł kolejny, wręcz genialny zabieg marketingowy. Riefenstahl stworzyła różne wersje filmu na różne rynki. Owszem, różnice nie były wielkie (chodziło głównie o długość scen z Adolfem Hitlerem i mniejsze skupienie na niemieckich sportowcach), ale starano się dopasować niektóre sceny pod francusko- i anglojęzyczną publikę, również w tych dwóch językach wypuszczono bowiem „Olimpiadę”.
Na prywatny sukces mogła też liczyć Leni Riefenstahl, która wkrótce wyjechała do USA. Hollywood zapewne chętnie by ją przyjęło i skorzystało z jej talentu. Sęk w tym, że wiele osób już wówczas niechętnie na nią patrzyło. Adolf Hitler coraz śmielej poczynał sobie bowiem w Europie i coraz więcej – nawet za Oceanem – mówiło się o jego polityce. Nowojorskie gazety nazywały Leni „reprezentantką nazistowskiego reżimu”. Gdy Riefenstahl była w USA, w III Rzeszy miała miejsce Noc kryształowa, jeden z punktów kulminacyjnych przedwojennych prześladowań Żydów. Leni utrzymywała jednak, że Hitler jest niewinny i nazywała go „największym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył”. I to był koniec jej nadziei na podbicie Stanów Zjednoczonych.
Choć nie koniec „Olimpiady”. Aż do wybuchu wojny film podziwiano i chwalono, a Riefenstahl wciąż otrzymywała za niego nagrody i wyróżnienia.
Każdy film ma swój epilog
Po wojnie dzieło Riefenstahl zostało zapomniane. Umyślnie. Chodziło o to, by odciąć się od twórczości, uznanej za nazistkę reżyserki. W 1958 jednak MKOl poczynił starania o odzyskanie “Olimpiady” dla igrzysk. Bo przeszłość Leni to jedna rzecz, ale piękna i wartości historycznej „Olimpiadzie” po prostu nie można było odmówić.
– Ten znakomity film byłby użyteczny dla rozpowszechniania idei igrzysk olimpijskich – pisał Otto Mayer, jeden z oficjeli, do osób zarządzających niemieckim kinem. – To najlepsza prezentacja igrzysk, jaka kiedykolwiek powstała. MKOl prosi cenzorów o wystawienie mu odpowiedniego certyfikatu, by nic nie stało na drodze wznowienia jego wydania. – To, o co prosił, udało się osiągnąć. Sęk w tym, że prawa do filmu wciąż posiadała sama Riefenstahl. I to do niej trzeba było napisać. Zrobił to Avery Brundage, przewodniczący komitetu, jednak dopiero w 1965 roku. Misja się powiodła, prawa odkupiono, a „Olimpiada” wróciła do rodziny olimpijskiej.
A Leni? Cóż, jej losy wyglądały zupełnie inaczej. Sama przez lata utrzymywała, że nie była nazistką i nigdy nie poczuwała się do tej ideologii samej w sobie, a jej jedynym błędem było to, że „zbyt późno zorientowała się, co kryje się za pięknymi słowami”. Zbyt późno – czyli w trakcie II wojny światowej. Na ile można wierzyć jej słowom? Nie wiadomo. Wiadomo za to, że w jej relacjach z tamtego okresu wiele jest historycznych przekłamań i często już je obalano. Sama Leni znalazła się na froncie, gdzie miała dokumentować niemiecką agresję na Polskę. Ostatecznie jednak nie ukończyła filmu, była zbyt zdenerwowana na kiepską jakość zdjęć. Przez pozostałą część wojny o jej losach wiele się nie mówiło.
Po niej kilkukrotnie była oskarżana o współudział w nazistowskich zbrodniach. Nigdy jednak jej nie skazano. – Dopóki nie umrę, ludzie będą powtarzać: „Leni jest nazistką”. Ja z kolei będę odpowiadać: „Ale co ona zrobiła?” – mówiła. I faktycznie, nie sposób było jej udowodnić nawet posiadania wiedzy o faktycznych zbrodniach, wygrała w sądzie ponad 50 spraw z osobami, które próbowały to zrobić. To były zresztą jedne z niewielu chwil, gdy znów gościła w gazetach. Po wojnie, na mniej więcej 20 lat, odcięła się od ludzi i życia publicznego, mieszkała w apartamencie matki w Monachium. Dopiero pod koniec lat 60. zainteresowała się fotografią i to jej poświęciła kolejne dekady.
Bywała między innymi w Sudanie, gdzie – wciąż zafascynowana ludzkim ciałem – fotografowała plemię Nuba. Gdy miała 70 lat, nauczyła się nurkować (oszukując przy okazji instruktora, któremu powiedziała, że na karku ma ledwie pięćdziesiątkę) i zaczęła bawić się podwodną fotografią w różnych regionach dookoła świata. Wystawy jej dzieł organizowano zresztą m.in. w Stanach Zjednoczonych, zjawiała się na nich sama Leni, mimo wielu protestów. W tym czasie ukończyła już tylko jeden film, który zresztą zaczęła kręcić jeszcze w czasie wojny. Nie była już reżyserką, to melodia przeszłości. Wiodła inne życie.
Ostatecznie dodała do tego jeszcze jeden obraz – trwający 45 minut dokument o podwodnym życiu. Wypuściła go w wieku stu lat, niemal pół wieku po poprzednim filmie. Trzy lata wcześniej poważnie uszkodziła się w wypadku helikoptera w Sudanie. Możliwe, że to skierowało ją z powrotem w stronę kina.
Kilkukrotnie pod koniec swego życia znajdowała się znów w świetle reflektorów. Zwykle z powodu… działań kogoś innego. W latach 90. stało się to przez trzygodzinny film dokumentalny o jej życiu, który nakręcił niemiecki reżyser Ray Mueller. Ona sama – w podobnym czasie – wydała z kolei liczącą ponad 600 stron biografię. Zresztą – zdaniem krytyków – mocno wygładzoną. Znów wróciły pytania o jej zaangażowanie w działania nazistów. A ona odpowiadała w ten sam sposób.
– Gdzie tu moja wina? Mogę żałować. Mogę żałować, że w 1934 roku nakręciłam „Triumf woli”. Ale nie mogę żałować tego, że żyłam w takich czasach. Nigdy nie powiedziałam nic antysemickiego. Nigdy nie byłam antysemitką. Nie dołączyłam do tego. Gdzie tu moja wina? Powiedzcie mi. Nie zrzuciłam atomowych bomb. Nigdy nikogo nie zdradziłam. Czego jestem winna? Nikogo nie skrzywdziłam. Co takiego zrobiłam? – powtarzała.
I te pytania – choć zmarła w 2003 roku – rozbrzmiewają do dziś. Nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na nie w stu procentach. Można mówić, że kręciła filmy, które propagowały nazizm. To prawda. Można stwierdzić, że żyła w bliskich stosunkach z Hitlerem. To również się zgadza. Można też wspomnieć, że stworzyła jeden z najwspanialszych filmów o igrzyskach w historii. I choć nie usprawiedliwia to żadnego z jej pozostałych czynów – o ile kiedykolwiek ktokolwiek coś jej udowodni – to jednak świat filmu i świat sportu zawdzięczają jej niesamowicie wiele.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl
CZYTAJ WIĘCEJ O OLIMPIJSKIEJ HISTORII: