Rozszerzone mistrzostwa Europy z dodatkową szansą na wyjście z grupy sprawiły, że znienacka wyrastają nam kapitalne historie. Ktoś wygra raz i otworzy sobie drzwi do fazy pucharowej, kto inny — wiadomo tylko, że nie zrobi tego Polska — wślizgnie się tam trzema remisami. Znakomitej większości z nas to się podoba, wspieramy underdogów, trzymamy kciuki za skazanych na klęskę, liczymy na spełnienie proroctwa, że ostatni będą pierwszymi. Rzadko komu udaje się jednak faktycznie odwrócić tabelę. W Niemczech oglądamy właśnie piękny zmierzch turniejowych kopciuszków.
Zrywało się serce, zrywali się także opatuleni w białe flagi z czerwonymi krzyżami kibice, kiedy Gruzini zdołali wyłuskać piłkę i dwa, trzy razy podać ją tak, że pędzili z kontratakiem w tempie kolejki górskiej z kategorii tych najwścieklejszych, na których już w parę sekund po rozpoczęciu przejażdżki żałujemy podjętej przed chwilą decyzji. Przybysze z Tbilisi wzięli na sztandar filmowe hasło „Believe”, więc nie wypadało im zwątpić, że enty taki podryw faktycznie przyniesie im bramkę.
Rozsądek podpowiadał, że większych szans na to nie ma. Zwykle rzeczony rollercoaster składał się z dwóch wagoników — Chwiczy Kwaracchelii oraz Georgesa Mikautadze — naprzeciw których momentalnie roiło się od chłopców w czerwieni. Była to jednak swoista corrida, bo o ile nacierającym udawały się pojedyncze uniki, to na końcu i tak lądowało w nich ostrze. Tłum tym razem nie wiwatował, lecz milknął, zaskoczony nieuniknionym. Gruzja była pięknym dostarczycielem tych krótkich uniesień, ale główna scena zarezerwowana jest dla kogoś innego.
Kopciuszek to przecież bajka. W rzeczywistości pierwszeństwo miały błękitnokrwiste. Przesycona talentami i jakością Hiszpania jest takim właśnie przedstawicielem lepszego świata.
Gruzja i Słowacja uczą nas, jak pięknie przegrywać
Gdy kończy się grupowa młócka, zaczyna się turniej na serio. To ten moment, w którym faworyci odgrywają w prawdziwym świecie mema, na którym gracz na konsoli pochyla się, skupia i przygotowuje się do wyprowadzenia kończącego ciosu. Nie zostaje wiele miejsca na magię. Owszem, ta sporadycznie się jeszcze pojawia, ale zasada jest prosta. Jeśli nie masz wystarczająco dużo jakości, przeważnie nic tu po tobie.
Udowodnili to Szwajcarzy w starciu z Włochami. Raz, że trafili na rywala, który i tak słaniał się na nogach. Dwa, że Helweci to jednak marka, żaden tam jednostrzałowiec. Praktycznie co dwa lata ucierają komuś nosa, w najlepszych ligach świata mają nie pojedyncze talenciki, cudowne dzieci narodu, ale całą plejadę gwiazd. Do maleńkich zaliczamy ich już tylko wtedy, gdy na moment zamiast na boisko patrzymy na mapę.
Słowacja, Gruzja, a wkrótce pewnie i Słowenia, to inna przegródka tej szuflady. Letnie miłości, które rozkwitają w niespodziewanych i nieoczekiwanych okolicznościach. Przed turniejem zamykają wszelkie rankingi i zestawienia, w których porównywana jest siła każdej z drużyn. Potem jednak coś — przeważnie niebywałe poświęcenie, zawziętość i wiara, co w praktyce oznacza kompaktową obronę, szaloną walkę o piłki i korzystanie z tych dwóch, trzech talencików, które oferują coś z przodu — pozwala im zaskoczyć jednego, drugiego, trzeciego rywala.
Z Kizo żaden wierszokleta i myśliciel, ale o dziwo można się tu jego zwrotem posłużyć, bo Gruzja to jedną nogą ulica, drugą czerwony dywan. Obok najczęściej blokującego na tym turnieju strzały Gurama Kashii o aparycji sugerującej, że you shall not pass, pojawia się Chwicza Kwaracchelia, zachwycający drybler, obecnie najlepszy pod tym względem, który dryg do kiwek ćwiczył po nocach, na odludziu w Kazaniu, dopóki nie przegonił go stamtąd zaalarmowany nietypową aktywnością ochroniarz.
Problem w tym, że na każdy taki rzadki okaz, Hiszpania odpowiada tyloma własnymi, że wytrzymać z nimi starcie to jak wyjść cało z konfrontacji z tym narodem na morzu przed paroma wiekami. Zasypią cię pociskami, zgniotą jakością i doświadczeniem. Gruzini starali się jak mogli, żeby przykryć każdy skrawek wolnego miejsca, ale każdy, kto oglądał to spotkanie, wiedział, że zapora lada moment pęknie, bo Hiszpanie robią z piłką rzeczy, które sprawiają, że zwykły śmiertelnik nie może nadążyć za futbolówką wzrokiem, a co dopiero gdy musi zrobić to nogami.
Stworzą pięćdziesiąt okazji — oczywista przesada, acz niewielka: było ich trzydzieści sześć — z których wpadnie co dziewiąta, ale przecież to w zupełności wystarczy, żeby wynik na tablicy zmącił trochę tę gruzińską magię i poświęcenie. Jeden siedem, czyli powtórki z eliminacji, nie było, ale nie było też tak blisko sensacji, jak w przypadku Słowaków, którzy też przecież i walczyli, i kiwali, i naciskali.
Poszczęściło im się z lekka, że Anglicy w obecnej dyspozycji operują piłką tak, że nadążyć za tym mógłby każdy, kto akurat przechodziłby obok z tragarzami, ale na koniec i tak wyszło, kto wypuścił w świat Jude’a Bellinghama, a kto jedynie Stanislava Lobotkę — zachowując pełen szacunek dla tego drugiego, bo tego lata wzniósł się na wyżyny swoich umiejętności.
Taki właśnie los pisany jest tym, którzy nas rozkochali w trakcie pierwszych tygodni turnieju. Za moment kostucha dopadnie Słoweńców, do których wzdychano może trochę mniej, ale jednak — jak za każdego skazanego na rychłą śmierć — trzymano za nich kciuki. Wcale jednak nie współczujemy, że miecz sprawiedliwości w końcu spadł im na głowę. Przeciwnie, to dla nas lekcja, bo patrząc na tych szalonych Gruzinów, odważnych Słowaków i konsekwentnych Słoweńców, musi nam w końcu przyjść do głowy jedno pytanie.
Co my w zasadzie wiemy o pięknych porażkach?
Fot. Newspix