Anegdota Pawła Zarzecznego o selekcjonerze świeżo upieczonych ćwierćfinalistów mistrzostw Europy: „Anglia przegrała kiedyś z Niemcami. Gareth Southgate nie strzelił karnego i mówił wszędzie: cały kraj mi wybaczył, rozumieją, jest OK, nic się nie stało. Dwa dni później do redakcji pisze jeden gość: nie wiem, co ten Southgate wygaduje. Tak się składa, że jestem jego sobowtórem. Dostałem dwa razy po ryju, osiemnaście razy ludzie nabluzgali mi w sklepie, to się ciągnie”. Sobowtórze Garetha Southgate’a, trzymaj się ciepło. Znów wywinąłeś się katu spod topora.
Angielski kibic z dumą prezentuje swój owłosiony bebzon. Wdzięczy się do innych ludzi, w ręku trzyma kubek z piwem, ruchy ma niezgrabne, a więc prawdopodobnie – jak większość Anglików w ten ponury dzień w ponurym Gelsenkirchen – od rana dba o dobre nawodnienie. „It’s coming home” – taki napis stworzył maszynką do golenia na swym owłosionym bebechu. W najczarniejszych snach nie przypuszczał, że „it’s coming home” aż do piątej minuty doliczonego czasu gry będzie oznaczało plany reprezentacji Anglii na najbliższy poniedziałek.
Kiedy sędzia techniczny poinformował wszystkich o sześciu minutach doliczonego czasu gry, przez Arena Auf Schalke przeszły przeraźliwe gwizdy. Trybuny już nawet nie wierzyły. To się nie mogło skończyć przewrotką Bellinghama w doliczonym czasie gry. Takie scenariusze są za tanie. Futbolowi bogowie, którzy rozpisali takie rozstrzygnięcie w scenariuszu, zostaną posądzeni o zbyt wybujałą wyobraźnię. Do pełni kiczu brakowało już tylko gola Słowaków w ostatniej minucie dogrywki. Ale to nie futbolowi bogowie będą grillowani przez dziennikarzy „The Sun” i innych angielskich brukowców. Gareth Southgate – mimo, że awansował właśnie do ćwierćfinału mistrzostw Europy, na których nie przegrał żadnego meczu – będzie dalej równany z ziemią. Przecież gdyby arbiter doliczył cztery minuty, a nie sześć, Anglia pakowałaby właśnie walizki. Uratował ją błysk geniuszu Bellinghama. Tylko dlatego „Synowie Albionu” grają dalej.
Anglicy wyglądali dziś tak, jakby każdy z osobna grał z jakimiś ciężarkami na nogach. Sam Bellingham niczym nie przypominał dynamicznego kreatora gry z Realu Madryt, aż do jednej z ostatnich akcji podstawowego czasu gry rzecz jasna. Przegrywał pojedynki. Pokładał się przy kontakcie. Posyłał anemiczne wrzutki. Skasował wślizgiem rywala, a potem nie rozumiał, skąd wziął się gwizdek. W decydującym momencie zachował się jak rasowy piłkarz „Królewskich”. Znamy doskonale ten madrycki gen z Ligi Mistrzów – możesz przez cały mecz grać padakę i nie mieć nic do powiedzenia, ale w kluczowym momencie w końcówce i tak zrobisz swoje. Bellingham doskonale zna takie scenariusze z Klasyków – oba z tego sezonu rozstrzygnął przecież osobiście w doliczonym czasie gry.
W angielskiej ekipie nie funkcjonował praktycznie nikt. Harry Kane posyłał balony obok bramki. Phil Foden kipiał z frustracji. Jego wrzutka do napastnika Bayernu nie kończy się nawet celnym strzałem? Ciska rękami z całej siły o murawę. Kane znów pudłuje, tym razem nożycami? Piłkarz City bezradnie klęka na murawie. A kiedy już trafił do siatki zaraz po zmianie stron, co chwilę później odwołał VAR, złapał piłkę w ręce, po czym ją odrzucił – wolał celebrować gola niż pośpiesznie wrócić w kierunku połowy boiska i dać kolegom sygnał „panowie, jeszcze jest robota do zrobienia”. Jordan Pickford wyszedł na rozgrzewkę pewny siebie, pozersko żuł gumę, rozsyłał uśmieszki, zagrzewał kibiców, a później ten sam Pickford w 54. minucie goni w kierunku własnej bramki, dziękując niebiosom, że strzał Słowaków z połowy boiska przechodzi obok słupka.
Kibicom z Wysp co chwilę się ulewało. Jeszcze w pierwszej połowie brytyjskie trybuny śpiewają. Ale druga? Większość ogląda mecz w ciszy i z niedowierzaniem. Kiedy angielscy piłkarze udają się do szatni na przerwę, towarzyszą im przeraźliwe gwizdy. Ekscentryczny Anglik siedzący niedaleko mnie krzyczy po każdej niekorzystnej decyzji sędziego: fuck off! Pod koniec meczu po kilka razy: „fuck off! fuck off! fuck off!”, zupełnie jakby sędzia miał go usłyszeć. Po meczu zdejmuje koszulkę, śpiewa, uwiecznia ten moment telefonem.
Sceny.
To naprawdę była dla Anglików droga z piekła do nieba.
Trudno wytłumaczyć, co tak właściwie dzieje się z angielską reprezentacją. Prześlizgnęła się przez fazę grupową – zdarza się, niektóre drużyny powoli się rozpędzają na dużych turniejach. Ale dzisiaj nie było już przecież miejsca na żadną pomyłkę, a Anglicy byli o włos od powrotu do domu mając przeciwko sobie – dosłownie, to nie szydera – starych Słowaków. Peter Pekarik? 37 lat i 122 minuty w Bundeslidze. Więcej zagrał już na tym Euro niż przez cały sezon ligowy. Juraj Kucka? 37-latek ze Slovana Bratysława. Bramkę strzelił im 30-letni Ivan Schranz, który w Slavii Praga częściej zaczyna na ławce niż w podstawowym składzie. Zrobił to na takim spokoju, jakby codziennie wchodził jak w masło w obronę stworzoną z graczy Premier League. Piruety na boisku kręcił Lukas Haraslin, który obił się od Serie A i wrócił na bardziej lokalny rynek, do czeskiej Sparty. To naprawdę jest – w skali Europy – druga liga. Nawet mimo niezwykle solidnego Milana Skriniara czy harującego jak mróweczka Stanislava Lobotki, którego wielu umieszczało w najlepszej jedenastce fazy grupowej.
Szkoda Słowaków. To byłaby dla nich piękna historia. Zrobili tyle, ile mogli. Nie wystarczyło. Cała Anglia może odetchnąć z ulgą. Zwłaszcza sobowtór Garetha Southgate’a.
WIĘCEJ O EURO 2024:
- Swój Bask. Jak Nico Williams został Hiszpanem
- Messi z Ankary. Złoty chłopiec, w którym zakochała się piłka
- Anglikom zbrzydła kadra, ale… nie zawsze jest jakieś „ale”
Fot. newspix.pl