Reklama

Trela: Atuty rywala ważniejsze od własnych. Austria pokazuje miejsce w szeregu

Michał Trela

Autor:Michał Trela

22 czerwca 2024, 09:21 • 12 min czytania 91 komentarzy

Polacy próbowali dorównać Austriakom w ich grze, zamiast spróbować zaprosić do własnej. Wybory personalne Michała Probierza wydawały się raczej próbą dostosowania się do rywala, niż patrzenia na to, co dobrze funkcjonowało w polskiej drużynie w ostatnich meczach. W efekcie powstał zespół, który podjął walkę, ale nie potrafił wpędzić rywala w kłopoty. Gdy trzeba było wrzucenia wyższego biegu, okazało się, że go nie ma.

Trela: Atuty rywala ważniejsze od własnych. Austria pokazuje miejsce w szeregu

Trwający tydzień przyniósł pierwszą rocznicę historycznego wyrżnięcia polskiej reprezentacji o dno, czyli klęski w Kiszyniowie z Mołdawią. To właśnie wspomnienie tamtego meczu, a szerzej, wszystkich miesięcy smuty z czasów Czesława Michniewicza i Fernando Santosa, było dla wielu komentujących punktem odniesienia do oceny meczu z Holandią. W tym kontekście nic dziwnego, że niedzielne spotkanie, mimo porażki, było na ogół recenzowane pozytywnie.

To już jest koniec. Polska odpada z EURO 2024

Role w tamtym spotkaniu też były dość klarownie podzielone. Każdemu, kto choć pobieżnie interesuje się futbolem, nazwa „Holandia” brzmi. Kojarzy się z dobrą piłką, świetnymi zawodnikami, silną drużyną, toteż nikt rozważny nie oczekuje w takim starciu punktów. Holandia ma też od pół wieku jasno sprecyzowany sposób gry i choć zwłaszcza w ostatnich latach zbaczała czasem ze ścieżki futbolu totalnego, nadal granie z piłką przy nodze uważa się w tym kraju za jedyne słuszne. Polacy nie mogli w tym meczu niczego stracić, a taktyka wybierała się sama. Trzeba było nastawić się na kontrataki, wiedząc, że przewaga w posiadaniu piłki będzie po stronie rywali. Wywiązali się z zadania przyzwoicie i zebrali ciepłe słowa.

Gdyby jednak ustawić się w roli kibica futbolu, niekoniecznie reprezentacji Polski, który trwający miesiąc spędza przed telewizorem, cięgiem oglądając wszystkie mecze Euro, nie było specjalnych powodów, by Polską się zachwycać. Tzw. neutralny obserwator, siadając do spotkania Holandii z Polską, spodziewał się wygranej Holandii, sporej liczby sytuacji przez nią stwarzanych, przewagi w posiadaniu piłki i wszystko to dostał. A że po emocjach i dzielnej walce ze strony pokonanych, tym lepiej dla widowiska. Na tle Słoweńców, Albańczyków, Czechów czy Słowaków Polacy nie zrobili jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia. Chwalił ich ten, kto wiedział, przez co przeszli w ostatnich miesiącach. Kto nie wiedział, a patrzył tylko na tu i teraz, bez znajomości tła, pewnie co najwyżej wzruszał ramionami. Co i tak było postępem w porównaniu do zeszłego mundialu, gdy od meczów Polski chciało się raczej odwracać wzrok.

Reklama

MECZ O KONKRET, A NIE WRAŻENIE

W ciągu kilku dni Polacy musieli przejść bardzo długą drogę. Nie chodzi nawet o klasę rywala, bo, patrząc indywidualnie, Holendrzy pewnie mocniej górowali nad Polakami technicznie niż Austriacy, ale o podejście do spotkania. O ile dla turniejowego fana futbolu nikła porażka z Holendrami po walce jest czymś absolutnie spodziewanym, o tyle Austria „nie brzmi”. Na futbol, zwłaszcza reprezentacyjny, patrzy się szyldami. Nie wszyscy zagłębiają się, czy dany kraj ma akurat dobre pokolenie, czy słabe, kto jest jego selekcjonerem i jaką taktykę obrał. Dlatego, podczas gdy z Holandią wystarczało dobre wrażenie, z Austrią trzeba już było dostarczyć jakiś konkret. Odpadnięcie z grupy po porażkach z Francją i Holandią, przy wygranej z Austrią, byłoby odbierane zupełnie inaczej, niż odpadnięcie bez wygranej z Austrią, choć przecież rezultat byłby zasadniczo ten sam.

Nie były też jasno podzielone role boiskowe. O ile przeciwko Holandii można było rozłożyć ręce i uznać, że gra się tak, jak przeciwnik pozwala, więc choćbyśmy chcieli, zbyt długo przy piłce się nie utrzymamy, o tyle przeciwko Austrii istniały różne scenariusze. Ani charakterystyka tej drużyny, ani różnica w umiejętnościach piłkarzy nie sprawiała, że Polacy nie mogli w tym meczu powalczyć o trochę dłuższe utrzymywanie się przy piłce. Gdyby chcieli, pewnie by mogli. Pytanie, czy akurat w meczu z tym rywalem warto chcieć, skoro drużyny Rangnicka często bywają groźniejsze bez piłki niż z nią. Raczej nie przez przypadek pragmatyk Didier Deschamps zgodził się, by Francuzi rzadziej od Austriaków dotykali piłkę. Selekcjoner wicemistrzów świata doskonale wiedział, że dla Austrii możliwość długiego rozgrywania akcji to bardziej problem niż atut. Słowem: przebieg tego meczu mocniej niż w niedzielę zależał od taktyki wybranej przez polskiego selekcjonera.

DWIE ODPOWIEDZI NA AGRESJĘ RYWALA

Wojciech Szczęsny, konfrontowany na przedmeczowej konferencji prasowej z atutami Austriaków w grze bez piłki, odparł, że w starciu z takimi drużynami istnieją dwie drogi: albo odpowiedzieć jeszcze większą agresją, albo nie dać się wciągnąć w ich grę i spróbować przeciwstawić się grą w piłkę. Michał Probierz wyborami personalnymi jasno dał do zrozumienia, którą opcję wybrał. Chciał pokonać Austriaków w ich koronnej dyscyplinie. Gdzie miał do wyboru atuty fizyczne i techniczne, wszędzie stawiał na fizyczne. Oczywiście, w wyborach personalnych rolę mogły odgrywać także kwestie zdrowotne, co przy Robercie Lewandowskim wydaje się oczywiste, ale mogło mieć znaczenie jeszcze w innych przypadkach.

Fakt faktem, że na boisko posłał Bartosza Slisza, więcej biegającego niż Taras Romanczuk, ale gorzej znoszącego grę z doskakującym rywalem na plecach, Jakuba Piotrowskiego, czyli zawodnika wnoszącego więcej biegania niż Jakub Moder, ale rzadziej niż on proszącego o piłkę. W ataku obok Adama Buksy, który utrzymał miejsce w składzie pewnie głównie dlatego, że Lewandowski nie był gotowy do gry przez 90 minut, postawił na Krzysztofa Piątka, a nie Karola Świderskiego czy Kacpra Urbańskiego, lepszych w grze kombinacyjnej, bardziej przebojowych z piłką przy nodze, chętniej schodzących do drugiej linii, by wspomóc ją w rozegraniu. O ponownym wystawieniu zaawansowanego technicznie Sebastiana Szymańskiego nawet pewnie po Holandii nie pomyślał. Już lektura wyjściowego składu sugerowała, że Polacy będą próbowali bić się z Austriakami, zamiast proponować im inną grę.

Taki wariant nie był oczywiście z góry skazany na niepowodzenie, po meczu zawsze łatwiej stawia się kategoryczne tezy. Ale rodził większe ryzyko, że Polacy zostaną stłamszeni, zabiegani, w ogóle nie będąc w stanie utrzymywać się przy piłce. Nie chodzi o żadną tiki-takę, jednak nawet do wyprowadzania kontrataków potrzebne jest zwykle zagranie celnego podania tuż po odbiorze, czy szybkie wymienienie piłki.

Reklama

KOSZMARNE WEJŚCIE W MECZ

Pierwszy kwadrans wyglądał właśnie tak, jak można było się obawiać. Piątek nie jest napastnikiem, który potrafi zastawiać się tyłem do bramki, a Slisz i Piotrowski to nie typy pomocników unikających strat w newralgicznych strefach. Gdy Polacy decydowali się na długie podania, oddawali piłkę za darmo. Próbując wychodzić z własnej połowy krótszymi zagraniami, notowali straty – w pierwszej połowie dziewięć, przy jednej Austriaków. Jedynym ratunkiem było w środku oddawanie piłki Piotrowi Zielińskiemu, który potrafił opędzić się od doskakujących rywali delikatnym zwodem czy balansem ciała. Mimo że nie jest fizycznym monstrum, potrafił sobie z machinami do pressingu radzić. Nigdy nie dowiemy się, jak wyglądałby ten mecz, gdyby Probierz od początku dał mu do pomocy tego typu zawodników więcej. Z Romanczukiem, Moderem, Świderskim, czy Lewandowskim, to byłaby pod względem profilu piłkarzy zupełnie inna drużyna. Czy lepsza, nigdy się nie dowiemy.

Jak przeskoczyło w głowie Piotra Zielińskiego [REPORTAŻ]

W pierwszym kwadransie podobnie jak przeciwko Holandii, Polacy wyglądali jak obraz nędzy i rozpaczy. Nie radzili sobie z pressingiem, nie wyprowadzali kontr, łatwo pozbywali się piłki. Na domiar złego, stracili w tej fazie meczu gola, którego łatwo można było uniknąć. Ponowienie ataku po wrzucie z autu przyniosło Austrii dośrodkowanie w pole karne, którego nie zablokował Przemysław Frankowski, a pilnujący strefy w polu bramkowym stoperzy nie zorientowali się, że bliższy słupek zaatakował rywal. Nikt za nim nie podążył i pierwsza dobra okazja Austriaków skończyła się golem. Jeśli planem na ten mecz było oddanie rywalom piłki, trzeba było go rewidować już po kilku minutach.

PRÓBY POWROTU DO MECZU

Podobnie jak przeciwko Holandii, Polacy otrząsnęli się jednak po fatalnym początku i od drugiego kwadransa zaczęli przejmować inicjatywę. Zieliński napędzał akcje prawą stroną, wprowadzając do nich Frankowskiego. Po jego dośrodkowaniu Nicola Zalewski miał pierwszą dogodną okazję w meczu. Sam pomocnik – jeszcze – Napoli kilkakrotnie przed polem karnym miał zaskakująco dużo miejsca do strzałów z dystansu, raz spróbował też z rzutu wolnego. Można żałować, że któraś z tych prób nie zakończyła się golem, bo w tym meczu wszystko, co dobre w ofensywie, wiązało się do pewnego momentu z Zielińskim.

Gdy Polacy odepchnęli trochę pressing rywali, tudzież sami Austriacy musieli w końcu lekko się wycofać, by złapać oddech, można było dojść do wniosku, że mierzą się ze sobą dwie jednak bardzo przeciętne drużyny. Drużyna Rangnicka z piłką przy nodze, podobnie jak z Francją, wcale nie miała łatwości kreowania sytuacji. Wyszła na prowadzenie po stałym fragmencie gry, próbowała prowokować momenty chaosu, doskakując wysoko, ale gdy przestrzenie same się nie otwierały, a trzeba było je otworzyć szybszymi kombinacjami, brakowało im pomysłu.

Polacy też jednak nie tworzyli okazji. Znów uratował ich stały fragment gry, a konkretnie ponowienie akcji po rzucie rożnym. Po dobrym dograniu Jakuba Kiwiora z okolic dalszego słupka najpierw szansę miał Jan Bednarek, później Piątek. Po to tego zawodnika trzyma się na boisku, by w takich sytuacjach w polu karnym, po rykoszecie, umiał się odnaleźć. W grze może nie dawał wiele, ale strzelił arcyważnego gola, pozwalającego wrócić do meczu. Remis do przerwy był sprawiedliwym wynikiem, bo nikt nie zrobił wystarczająco wiele, by prowadzić.

W drugą połowę można było wchodzić z umiarkowanymi nadziejami, że ta historia faktycznie może się zakończyć wyjściem z grupy śmierci. Trzeba tylko wrzucić kolejny bieg i po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, samemu zacząć przejmować inicjatywę. Służyć temu miało wpuszczanie po kolei tych bardziej komfortowo czujących się z piłką przy nodze zawodników – Modera, Lewandowskiego, czy Świderskiego. Po raz kolejny okazało się jednak, że sztuka jednoczesnego opanowania czterech faz gry jest dla polskiej reprezentacji bardzo trudna. Jeśli nieźle broni, atakuje za małą liczbą graczy. Jeśli atakuje odważniej, zostawia za dużo przestrzeni w obronie. Już kilku kolejnym selekcjonerom trudno przychodziło znalezienie równowagi między atakiem a obroną, a to przecież ona, ostatecznie, decyduje, czy dany zespół jest dobry, czy ograniczony.

BRAK WYŻSZEGO BIEGU

W przypadku Polaków okazało się, że kolejnego biegu nie ma. Przeciwstawianie się ambitnemu i solidnemu europejskiemu średniakowi było na razie maksimum możliwości. Próba przejęcia inicjatywy, sprawienia mu problemów, odważniejszego przyciśnięcia, skończyła się natychmiastowymi problemami. Teoretycznie przy drugim straconym golu za linią piłki była zdecydowana większość polskiej drużyny, ale znów, jak w poprzednich meczach, odległości między zawodnikami były zbyt duże, a aktywność bez piłki zbyt mała i w bardzo prosty sposób Polacy dali się rozkroić przez środek, jak to miało miejsce przy drugim golu z Holandią. Inaczej niż w pierwszym meczu, tym razem drugi gol całkowicie podciął drużynie skrzydła. Mentalnie już się nie podniosła. Przez ostatnie 2/3 meczu na boisku byli tylko Austriacy, którzy mieli okazję popracować nad bilansem bramkowym, mogącym się dla nich okazać kluczowym czynnikiem w walce o wyjście z grupy.

Janczyk z Berlina: Europa nas nie zapamięta. Polska wciąż jest nijaka

Druga połowa nie przyniosła już z polskiej strony większego zagrożenia. Mocno niecelny strzał Piątka z dystansu, główka Dawidowicza po rzucie rożnym, uderzenie Świderskiego zza pola karnego. To wszystko, na co było stać drużynę stojącą w obliczu odpadnięcia z mistrzostw Europy. Najlepszą sytuację z akcji w tym meczu udało się wypracować dopiero w trzeciej minucie doliczonego czasu gry, gdy niepilnowany Kamil Grosicki spudłował w polu karnym. Tego typu okazji Polacy stwarzali jednak bardzo mało. Wynik w golach oczekiwanych – zależnie od źródła między 1,55 a 1,60 – nie wygląda dla reprezentacji Polski tak źle. Na jego połowę składają się jednak sytuacja Grosickiego, która nie miała już żadnego znaczenia i w akcji bramkowej podwójna szansa Bednarka i Piątka. Rzuty rożne i strzały z dystansu były na dobrą sprawę jedynym źródłem zagrożenia pod austriacką bramką.

DWIE WYGRANE W SZESNASTU PRÓBACH

Druga połowa, w której Polacy, ze względu na wynik, mieli więcej (przeważnie jałowego) posiadania piłki, wyrównała statystyki, ale jeśli rozbić je na dwie części meczu, zwraca uwagę, że do przerwy celność podań Polaków wynosiła tylko 73%, czyli na tym poziomie bardzo mało. Nawet Zieliński notował wynik 71%, czyli znacznie poniżej jego przyzwyczajeń, a nikt spoza obrony nie zagrywał celnie ponad 80% piłek. W tercji ofensywnej Polacy wymienili 22 podania przy 72 Austrii, notując celność na poziomie 58%. Przy tym nie radzili sobie też w bezpośrednich starciach – przegrywali 2/3 pojedynków. Na pressing Austrii nie mieliśmy odpowiednich rozwiązań. Polacy podnosili głowy głównie w tych momentach, gdy rywale odpoczywali, oddając trochę inicjatywę. Kontroli nad meczem na dobre nie udało się jednak graczom Probierza przejąć. Gdy mieli zamiar spróbować, stracili dwa gole. Szczególnie kompromitujący był ten trzeci, gdy do znalezienia się w sytuacji sam na sam ze Szczęsnym wystarczyło jedno długie kopnięcie bramkarza i zgranie piłki w środku pola. Chcąc wychodzić z grupy mistrzostw Europy, nie można rozsypywać się pod tak prostymi środkami.

Poprzeczkę oczekiwań położoną na ziemi udało się w meczu z Holandią kadrze przeskoczyć. Gdy przyszła weryfikacja, czy ta drużyna pokonała już taką drogę, by można było od niej oczekiwać wygrywania ze średnią europejską półką i traktować ją jak normalnego uczestnika mistrzostw Europy, okazało się, że jeszcze nie. Gdy punktem odniesienia jest Mołdawia, są powody, by chwalić. Gdy jest nim jednak mecz z Austrią, którą w XXI wieku regularnie ogrywaliśmy, optymizmu jest mniej, bo trzeba ją uznać za kolejną piłkarską nację, jaka w ostatnim czasie prześcignęła Polskę. Przeciwko Walii w barażach można było zadowolić się podjęciem walki i unikaniem jakiegokolwiek ryzyka przez 120 minut, w których trakcie nie udało się oddać celnego strzału, bo istniała perspektywa sukcesu po rzutach karnych. Z Austrią, gdy wiadomo było, że remis oznacza praktycznie odpadnięcie z mistrzostw, trzeba już było pójść do przodu, nie zapominając o obronie. A wtedy kadra ani nie wyglądała dobrze z przodu, ani z tyłu. Rozpadła się na dwie części.

Wielkie turnieje to w reprezentacyjnej piłce okazja do zaktualizowania hierarchii, znalezienia aktualnych punktów odniesienia, kto na kontynencie jest słaby, a kto silny. Mecz z Holandią pokazał, że to, co pokazywały kadry trenerów Michniewicza i Santosa nie musi być szczytem oczekiwań wobec polskich piłkarzy, to znaczy są jednak w stanie grać lepiej niż z Mołdawią i odważniej niż z Meksykiem. Mecz z Austrią pokazał z kolei, że na tym na razie koniec sukcesów. Bo jeśli patrzeć na jeszcze szersze tło, Polacy rozegrali dotąd w historii występów na mistrzostwach Europy szesnaście meczów. W podstawowym czasie wygrali dwa – z Ukrainą i Irlandią Północną na Euro 2016. Pozostałe cztery (!) turnieje o mistrzostwo Europy nie przyniosły Polakom ani jednego zwycięstwa. I w tym kontekście naprawdę trudno szukać nadziei na lepszą przyszłość w tym, że Polska nie aż tak bardzo odstawała od Holandii i przez godzinę trzymała się z Austrią. Jest lepiej niż w Kiszyniowie, ale nadal musi obowiązywać nastawienie sprzed turnieju: na samym Euro w Niemczech każdy strzelony gol będzie osiągnięciem.

Te dwa powody do podskoczenia z fotela po udanych rzutach rożnych na razie muszą wystarczyć.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. FotoPyk

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Komentarze

91 komentarzy

Loading...