Reklama

Szczęście, kobiety, podstęp i amfetamina. Dlaczego Węgrzy nie zostali mistrzami świata?

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

19 czerwca 2024, 10:34 • 11 min czytania 2 komentarze

Jeżeli dziś w Stuttgarcie Węgrzy pokonaliby gospodarzy EURO, mówilibyśmy o dużej niespodziance. 70 lat temu, a konkretnie 4 lipca 1954, w szwajcarskim Bernie mówiło się o wielkiej sensacji. Jednej z największych w historii futbolu. Węgrzy byli najlepszym zespołem świata i pewnie zmierzali po historyczny triumf w mundialu. W finale przeciwko RFN prowadzili 2:0 po ośmiu minutach, a przegrali 2:3. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie jest złożona: wymaga zwrócenia uwagi na cwany taktyczny zabieg, pogodę, legendarnego twórcę marki Adidas, i noc spędzoną przez jednego z piłkarzy z pokojówką. Jest też teoria, że Niemcy mieli wtedy powszechnie stosować metamfetaminę.

Szczęście, kobiety, podstęp i amfetamina. Dlaczego Węgrzy nie zostali mistrzami świata?

Węgrzy szli jak burza przez tamten turniej. Byli genialnym zespołem, wyznaczającym trendy w futbolu. W 1953 roku ograli na Wembley 6:3 Anglików, a u siebie zmiażdżyli ich, niedługo przed turniejem, 7:1. Podczas, gdy inni grali w piłkę klasycznym systemem WM (formacja 3-2-5), oni zaczęli go modyfikować. Wycofali jednego piłkarza bliżej własnej bramki i kazali mu rozgrywać piłkę. Wbiegali w wolną przestrzeń, nie każde podanie kierowali do nogi, do tego wymieniali się pozycjami. Ich ustawienie przypominało bardziej 4-2-4. Mistrzostwa świata w Szwajcarii w 1954 roku Węgrzy rozpoczęli od ogrania 9:0 Korei Południowej, w której występowali żołnierze, a później nie dali szans Niemcom, pokonując ich w grupie aż 8:3. Wydawało się, że nie mają sobie równych i to może być wyjątkowa prosta droga do tytułu. Ale stało się inaczej. Węgrzy w 1954 roku nie zostali mistrzami świata:

Bo rywalom pomagał twórca Adidasa

Ten wątek przybliża Leszek Jarosz w pierwszym tomie książki „Historia Mundiali”. Boisko w Bernie było podmokłe, bo wcześniej przez 36 godzin ciągle padał deszcz. Na ławce Niemców, oprócz sztabu trenerskiego, siedział Adolf Dassler, twórca marki Adidas, a reprezentanci RFN grali w butach z wkręcanymi, wymiennymi kołkami, co było wówczas czymś innowacyjnym. W przerwie Dassler miał czyścić zawodnikom buty i wstawiać dłuższe kołki. Efekt? Zawodnicy z RFN rzadziej tracili równowagę na niełatwym boisku. Po turnieju mistrzowie świata zaczęli reklamować Adidasa, a firma powoli stawała się coraz bardziej znaną marką.

Bo w fazie grupowej Niemiec brutalnie sfaulował Puskasa

Gdy oba zespoły rywalizowały ze sobą w grupie, Niemiec Werner Liebrich brutalnie zaatakował Ferenca Puskasa, największą gwiazdę legendarnej węgierskiej drużyny. Miał polować na niego przez całe spotkanie, a do zagrania doszło przy stanie 5:1 dla Węgrów. Czy zrobił to świadomie i celowo? Głosy są podzielone. W węgierskim obozie jedni przekonywali, że tak (Puskas napisał później w książce o złośliwym kopnięciu w tył kostki), a inni twierdzili, że ciągłe faule Liebricha wynikały z bezradności i braku umiejętności. Puskas doznał urazu kostki, pauzował w ćwierćfinale i półfinale. Na finał wydobrzał, bardzo chciał zagrać, ale wszyscy jak jeden mąż podkreślają, że nie był w swojej optymalnej dyspozycji.

Po porażce Węgrzy byli oskarżani o różne rzeczy, a Puskas był jedną z głównych twarzy tej klęski. Syn selekcjonera, Gustava Sebesa, został pobity w szkole, a Puskasa wygwizdywano podczas ligowych meczów Honvedu. Zrobiono z niego bezideowca, gościa, dla którego liczą się tylko luksus i pieniądze. Powtarzano, że Węgrzy być może sprzedali mecz, że za porażkę dostali po mercedesie. Kiedy po upadku powstania węgierskiego w 1956 roku Puskas wyemigrował do Hiszpanii, tego typu głosy na jego temat tylko się nasiliły. Materialista. I jeszcze tchórz.

Reklama

Bo trener Niemców zastosował manewr taktyczny

Gdy oba zespoły spotkały się w grupie, zawodnicy RFN byli bezradni. Przegrali aż 3:8. W niemieckiej drużynie wystąpiło wtedy tylko pięciu zawodników, którzy później rozpoczęli spotkanie o złoto. Na początku wydawało się, że trener Sepp Herberger po prostu nie był przekonany, kto powinien grać w wyjściowym składzie, ale po latach jego ówczesny asystent, a później również trener niemieckiej kadry, Helmut Schon, przyznał, że chodziło o coś innego. Herberger miał być przekonany, że jego zespół i tak dostanie się do fazy pucharowej (i tak się stało, po pokonaniu Turcji 7:2), więc dowie się jak najwięcej o sile Węgrów, jednocześnie nie zdradzając za wiele na temat własnego zespołu.

Herberger zastosował jeszcze jeden ciekawy manewr. Przed finałem polecił Horstowi Eckelowi, by ten przez całe spotkanie krył Nandora Hidegkutiego. Genialny Węgier był właśnie tym elementem układanki, który schodził do środka pola z linii ataku, żeby rozgrywać piłkę, a to powodowało, że rywale – m.in. Anglicy na Wembley – byli bezradni i patrzyli tylko na to z rozdziawionymi ustami. W finale Hidegkuti zaprezentował się przeciętnie. Miał swoją dobrą szansę, ale trafił w słupek.

Sepp Herberger, słynny trener Niemców 

Bo Niemcy byli na metamfetaminie (?)

Postawiłem tu znak zapytania, bo nie ma na to dowodów. Taką teorię miał po przegranym finale Puskas. Pewne jest, że po turnieju aż ośmiu Niemców zachorowało na żółtaczkę. Lekarz ich kadry mówił, że podawał zawodnikom jedynie witaminę C i glukozę, ale po kilkudziesięciu latach niemiecka telewizja ARD/ZDF zasugerowała, że reprezentanci RFN mogli brać pervitin. W tekście dotyczącym dopingu w himalaizmie w „Gazecie Wyborczej” Dariusz Wołowski scharakteryzował go tak: „To metamfetamina. Środek, który żołnierze Wehrmachtu przyjmowali podczas II Wojny Światowej, żeby przezwyciężyć lęk i poprawić koncentrację. Stosowali go czołgiści, nazywając pancerną czekoladą”. Nieprzypadkowo odwołuję się tutaj do gór. W latach 50. pervitinu i jego pochodnych używali himalaiści. W 1953 roku Austriak Hermann Buhl jako pierwszy człowiek zdobył ośmiotysięcznik Nanga Parbat (8126 m n.p.m.). Wspomagał się amfetaminą.

Jarosz w swojej książce pisze tak: „Pervitin usuwał zmęczenie i wywoływał euforię. Słynne było oskarżenie, że tuż przed startem zażył go Josy Barthel z Luksemburga, sensacyjny mistrz olimpijski w Helsinek z 1952 roku w biegu na 1500 metrów. Jeżeli to prawda, zastrzyki lekarza Niemców zmieniły historię. Trzeba jednak pamiętać, że metamfetaminy nie uważano wówczas za narkotyk, nie była zakazana, a badania antydopingowe zaczęto przeprowadzać na mundialach dopiero w 1966 roku”.

Reklama

Bo Węgrzy zabawiali się z żonami i kochankami

Po finale dziennikarze z Węgier często podnosili ten wątek. Partnerki zawodników pojawiły się w Szwajcarii trzy dni przed decydującym meczem. Jeszcze dzień przed finałem spotykały się z mężami. Znakomity dziennikarz, Jonathan Wilson, w poświęconej historii węgierskiej piłki książce „Nazwiska dawno niesłyszane”, wspomina, że lewoskrzydłowy Zoltan Czibor miał wielkie pretensje do swojego kolegi, który wrócił dopiero o szóstej rano po upojnej nocy spędzonej z pokojówką. Czibor mówił później, że w wielkim finale musiał biegać za siebie oraz za niego.

Bo nie popisał się bramkarz Węgrów

Gyula Grosics był jedną z ciekawszych postaci Złotej Jedenastki. To jeden z rewolucjonistów futbolu. Jako jeden z pierwszych (a może pierwszy?) często wychodził z bramki, niekiedy stawał się nawet jednym z obrońców. Gdy w 84. minucie finału Helmut Rahn zdobywał zwycięską bramkę dla RFN, Grosics się nie popisał. Przy strzale z 16 metrów rzucił się o ułamek sekundy za późno. „Było błoto pod bramką. Kiedy się odbiłem, poślizgnąłem się. Cały czas o tym śnię, cały czas o tym myślę. Odbijam się chwilę wcześniej. Bronię. Wtedy wszystko toczy się inaczej” – cytuje słynnego bramkarza Jarosz w swojej książce.

Po wielkim finale Grosicsem zainteresowała się bezpieka. Myślano, że jest szpiegiem, był regularnie przesłuchiwany. Przez ponad rok w ogóle nie mógł grać w piłkę. Ale i sam bramkarz był specyficznym człowiekiem, o czym tak pisze Wilson: „Zawsze odstawał od reszty kolegów. Kiedy ci szukali wytchnienia w oglądaniu westernów, on rozwiązywał szachowe łamigłówki. Był osobowością lękową i trochę hipochondryczną, co zresztą tłumaczy, dlaczego w końcówkach obu meczów z Anglikami musiał zejść z boiska. Podczas treningów nosił czerwony beret; wierzył, że pomaga mu to w zmaganiach z chorobą mózgu, o której istnieniu był przekonany”.

Bo Niemcy mieli łatwiejszą drogę do meczu o złoto

Turniej w Szwajcarii był przepełniony ofensywą i wieloma golami (średnia ponad pięć na mecz!), ale był też mundialem absurdalnym, ze względu na format rozgrywek. W grupie nie grano w systemie każdym z każdym, a pary ćwierćfinałowe i półfinałowe losowano. Węgrzy nie mieli szczęścia – w 1/4 finału trafili na Brazylię, a w półfinale musieli uporać się z obrońcą trofeum, Urugwajczykami.

Pierwszy z tych meczów był wyjątkowo brutalny. „Oni zachowywali się jak zwierzęta” – wspominał później sędzia tamtego spotkania, Anglik Arthur Ellis, który musiał usunąć kilku piłkarzy z boiska. Dochodziło do prowokacji – Brazylijczyk Djalma Santos opluł wspominanego już tutaj Czibora. Węgrzy wygrali 4:2, a później doszło do awantury w drodze do szatni. „Ktoś z węgierskiej ławki cisnął butelką w głowę brazylijskiego pomocnika Pinheiro, a później bijatyka przeniosła się do stadionowego tunelu i do węgierskiej szatni. Rana nad okiem Sebesa wymagała czterech szwów. Brazylijscy kibice i fotografowie wpadli na boisko, więc policja musiała ich usuwać. Piłkarze bili się w tunelu, mała wojna wybuchła także w korytarzu do szatni, gdzie kotłowali się wszyscy: kibice, sędziowie i działacze” – pisze w swojej książce Wilson.

Półfinał Węgrów z Urugwajem uważa się z kolei powszechnie za jeden z najlepszych meczów w historii piłki. Akcja za akcję, płynność, szybkość, poziom – było w nim wszystko. Węgrzy prowadzi 2:0, ale niespodziewanie do wyrównania dwoma golami doprowadził Juan Hohberg. Gdy Uruwajczyk zdobył bramkę na 2:2 i pobiegli w jego stronę uradowani koledzy, strzelec gola… zemdlał. Przerażeni widzowie myśleli, że mogło dojść do najgorszego, ale to była tylko chwila grozy. Węgrzy potrzebowali dogrywki, by wygrać z Urugwajem. Te dwa mecze pokazały, że można się do nich dobrać. Sprawiły też, że faworyt turnieju przystępował do spotkania o złoto zmęczony – fizycznie oraz mentalnie.

Zawodnicy RFN przed finałem z Węgrami 

Bo sędziowie popełnili bardzo poważny błąd

Jarosz właśnie od tego wątku rozpoczyna rozdział, poświęcony mistrzostwom w 1954 roku. Może zacytujmy: „Deklaracja wiary: Puskas nie był na spalonym. Na 100 procent, w 86. minucie prawidłowo zdobył bramkę. Powinno być 3:3 i dogrywka. W niej Madziarzy rozbiliby Niemców. To Węgrzy są mistrzami świata. Puskas nie był na spalonym!”.

Tak patrzyli na to przegrani. A teraz fakty – nie wiemy i nigdy z pełnym przekonaniem nie dowiemy się, jak było naprawdę. Puskas trafił do siatki umiejętnym strzałem, piłka przeleciała pod interweniującym bramkarzem Tonim Turkiem. Zrezygnowani Niemcy zaczęli iść w stronę środka boiska, pogodzeni z losem, ale sędzia liniowy z Walii, Mervyn Griffiths, choć wyjątkowo późno, uniósł chorągiewkę. Na bazie zachowanych zdjęć i nagrań wydaje się, że spalonego raczej nie było, ale to „raczej” jest tutaj słowem kluczowym. „Gość podniósł chorągiewkę prawie minutę później. Myślałem, że go zabiję. Przegrać mistrzostwo świata w takich okolicznościach jest mocno nie w porządku” – wspominał Puskas.

Bo Węgrom brakowało szczęścia. Po prostu

Wielu Węgrów, zafascynowanych futbolem, gdy słyszało tę datę – 1954 rok – przez lata miało drgawki. „Cud w Bernie” był dla nich traumatycznym wspomnieniem. Choć wszyscy są zgodni, że w tamtym meczu ich ulubieńcy zawiedli, faktem też jest, że brakowało im szczęścia. Prowadzili 2:0 po ośmiu minutach, ale Niemcy już w 18. minucie doprowadzi do wyrównania. Węgrzy postawili na akcje indywidualne, brakowało im zespołowości, ale i tak byli lepsi. Sandor Kocsis to legendarna, ale też tragiczna postać. W wieku 49 latach poniósł śmierć, skacząc z czwartego piętra szpitala w Barcelonie. To miało być samobójstwo – wcześniej usłyszał, że ma białaczkę i raka żołądka. To właśnie Kocsis w wielkim finale dwa razy trafił w poprzeczkę, a słupek obił Hidegkuti. Turek obronił też groźny strzał Puskasa, a w ostatniej akcji meczu świetnej szansy nie wykorzystał Czibor.

Gdyby 70 lat temu istniał współczynnik „expected goals”, nie ma żadnych wątpliwości, kto w Bernie miałby dużo większy.

***
Nie ma w historii drugiego finału mistrzostw świata, który miałby aż takie przełożenie na sprawy polityczno-społeczne. Żeby zobrazować, z jak wielką sensacją mieliśmy wtedy do czynienia, warto powiedzieć o bilansie reprezentacji Węgier na początku lat 50. W wielu źródłach można znaleźć informację, że Madziarzy mieli serię 32 meczów bez porażki, z których wygrali aż 28: od spotkania z Polską z 1950 roku do wielkiego finału z RFN. Później, po mistrzostwach świata, Węgrzy nie przegrali jeszcze 18 kolejnych spotkań (15 zwycięstw i trzy remisy). Jarosz nieco prostuje te dane, wspominając o dwóch meczach towarzyskich przeciwko ZSRR, występującemu wówczas jako Jedenastka Moskwy. W jednym padł remis 1:1, drugi niespodziewanie Rosjanie wygrali 2:1. Ale i tak, bilans 43-8-2 w 53 kolejnych spotkaniach robi olbrzymie wrażenie.

Gdy Polacy wylosowali Węgrów w eliminacjach mistrzostw świata w 1954 roku, zrezygnowano z grania. „Przeciwnik jest zbyt silny i spotkania z nim są niemal deprymujące dla polskich piłkarzy” – pisał o tym tygodnik „Sportowiec”.

Niektóre konsekwencje „Cudu w Bernie” mogą wydawać się groteskowe. Na Węgrzech… ukarano dziennikarzy. Pracę stracił Laszlo Feleki, ówczesny redaktor naczelny „Nepsportu”, za, jak tłumaczono, rozbudzanie nadmiernych oczekiwań. Tysiące wściekłych Węgrów wyszły na ulicę Budapesztu. Jedni zmierzali w stronę domu selekcjonera Sebesa, inni atakowali siedzibę radia oraz redakcje gazet, a jeszcze inni zmierzali w stronę dworca Keleti. Wracający z turnieju piłkarze usłyszeli na granicy, że muszą opuścić pociąg. Wsadzono ich do autobusu i zawieziono do ośrodka treningowego pod Budapesztem. Do swoich domów mieli wrócić po cichu. Trenera Sebesa w kolejnych miesiącach zacznie rozliczać były piłkarz ręczny i lekkoatleta, a później prężny działacz, Istvan Kutas. Tak, naprawdę tak się nazywał.

W Niemczech zapanowała euforia. Jarosz opisuje, jak prezes tamtejszej federacji, Paco Bauwens, przemawiał do piłkarzy w Monachium, mówiąc o germańskim duchu i zdrowym Niemcu, lojalnym wobec swojego kraju. Niektórzy skrytykowali te słowa, doszukując się w nich podobieństwa do mowy Adolfa Hitlera. Niemcy nie chcieli być z tym utożsamiani. Gdy piłkarze wracali pociągiem do kraju, na każdym dworcu zatrzymywały ich setki ludzi. Kibice wręczali graczom wódkę, wędliny, sery i tym podobne przysmaki. Do dzisiaj wiele osób uważa finał w Bernie za jedno z najważniejszych wydarzeń w XX-wiecznej historii Niemiec. Za mecz, który pomógł sprawić, że Niemcy byli już nieco mniej kojarzeni z mordowaniem setek tysięcy ludzi, a pokazali się jako zjednoczony naród. Wilson cytuje Franza Beckenbauera, który powiedział: „Bycie Niemcem zaczęło znów znaczyć bycie kimś. Dla kogoś, kto wzrastał w powojennej biedzie, Berno było wielką inspiracją”.

Fot. Newspix.pl 

WIĘCEJ O EURO 2024: 

 

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Komentarze

2 komentarze

Loading...