Wyjazdy Maluchem na wyścigi do Czech. Ściganie się z chłopakami, żeby móc jakoś trenować. Przypadek, który sprawił, że spędziła dwa miesiące poza domem i mylono ją ze Słowaczką, gdy wygrywała wyścigi. Igrzyska w Atlancie, na które wywalczyła kwalifikację, ale nie pojechała decyzją prezesa związku, bo ten miał stwierdzić, że „kolarstwa kobiet w Polsce nie ma”. – Jak jechałam gdzieś za granicę, gdzie trzeba było choćby pieniędzy na paliwo, to szukaliśmy sponsorów indywidualnie – mówi w wywiadzie dla Weszło Bogumiła Matusiak, pionierka polskiego kolarstwa kobiet, pierwsza polska triumfatorka etapu Grande Boucle – odpowiednika Tour de France. Przez lata jako jedyna pokazywała się w wyścigach na Zachodzie i rywalizowała z najlepszymi zawodniczkami. W długim wywiadzie dla Weszło opowiada o realiach sprzed trzech dekad, ale też o kondycji dzisiejszego kolarstwa kobiet w Polsce, z którym… jest nawet gorzej niż wtedy.
SEBASTIAN WARZECHA: Podobała się pani tegoroczna Vuelta kobiet?
BOGUMIŁA MATUSIAK: Tak, choć podobałaby się bardziej, gdyby Kasia Niewiadoma zajęła wysokie miejsce. Oczywiście, obejrzałam wyścig do końca, ale z mniejszymi emocjami od momentu, gdy Kasia już w nim nie uczestniczyła.
Pytam o Vueltę, bo biorąc pod uwagę męskie Toury, pani za swoich czasów startowała w odpowiednikach Giro d’Italia i Tour de France. Vuelty wtedy nie było.
Nie było, to prawda. Gdy kończyłam karierę, dużo się o tym mówiło, że ma być, że zaraz będzie, już za chwilkę, a cały czas jej brakowało. Dobrze, że w końcu się pojawiła, bo kobiecy peleton faktycznie ma teraz odpowiedniki wszystkich trzech męskich Tourów.
Słowo, którego używamy – „odpowiedniki” – sugerowałoby, że te wyścigi są niemalże identyczne. Prawda jest nieco inna, bo są znacznie krótsze, trwają siedem-osiem dni. Za pani czasów to były jednak inne imprezy.
Ówczesny odpowiednik Tour de France jechałam sześciokrotnie i on był faktycznie bardzo rozbudowany, zwłaszcza jak na tamte czasy. Mam nawet książkę poświęconą temu wyścigowi, której autorem jest Pierre Boué. Są w niej skatalogowane wszystkie edycje od 1992 do 2002 roku. Przez 11 lat, kiedy odbywał się ten wyścig, ja jechałam go sześć razy, a pięciokrotnie ukończyłam. Wyścig trwał dwa tygodnie i liczył 14-15 zróżnicowanych etapów. Normą na etapie było przejechanie 130-140 km, ale zdarzały się też etapy po 160 km. Dużym szokiem były dla mnie czterdziestokilometrowe czasówki.
Ten wyścig to jednak przeszłość. My jechałyśmy Grande Boucle – czyli Wielką Pętlę – a teraz wyścig jest nazwany Tour de France. Sama idea wyścigu pozostała jednak taka sama. Podobny zabieg ze zmianą nazwy został wykonany kilka lat temu przy okazji organizacji pierwszego Tour de Pologne kobiet. Kiedyś wyścig funkcjonował jako Eko Tour Dookoła Polski, ale pojawiła się nowa nazwa, więc jest okazja żeby pisać historię od początku.
To boli, że w pewnym sensie wykreśla się z historii tamte wyścigi?
Nie zgadzam się z wymazywaniem naszej historii i protestuję. Nie zgadzam się, żeby nasze starania poszły w niepamięć. Oczywiście, to było Grande Boucle, bo nazwa Tour de France była zastrzeżona dla kolarstwa męskiego. Takie były czasy. Kolarstwo kobiet było niedoceniane. Organizatorzy bardzo się bronili przed tym, żeby wyścig kobiet i mężczyzn nosił taką samą nazwę. Potocznie jednak wśród zawodniczek, ale też w mediach wyścig funkcjonował jako Tour de France kobiet.
Historia, o której pani mówi, to też historia polskiego kolarstwa. Bo przecież to z polską ekipą jechała pani po raz pierwszy na Grande Boucle.
To była ekipa Solo BoGo Szczecin. Taka mieszana drużyna, miałyśmy tam kilka Polek, ale też na przykład dwie Ukrainki. Dwie z nas ukończyły wtedy ten wyścig, reszta się wycofała, nie wytrzymały trudów. Ale tak, to był pierwszy raz, gdy polska ekipa tam pojechała. Solo BoGo to zresztą była grupa na tamte czasy najlepiej zorganizowana. Pan Bogdan Godras, jej założyciel, dysponował sporymi środkami finansowymi, które pozwoliły na zorganizowanie zespołu, a potem eskapadę na ten wyścig.
Czy to był szok, zobaczyć taki wyścig i go przejechać? Długi, wymagający, no i przede wszystkim z innego kolarskiego świata? Francja przecież kolarstwem stoi. Nawet jeśli założymy, że ten wyścig był zorganizowany gorzej, niż męskie Tour de France w tamtych latach, to na pewno lepiej niż te w naszym kraju.
Myślę, że przesadnie organizacją od męskiego Touru nie odbiegał. Miałyśmy świetnie przygotowane trasy, częściowo jechałyśmy nawet takie etapy jak mężczyźni. Wiadomo, krótsze, kolarze jeżdżą więcej. Jednak organizacyjnie ten wyścig stał na świetnym poziomie. To było jednak ogromne zderzenie naszego świata z Zachodem. Dla przykładu, my mieliśmy tylko jeden samochód i cieszyliśmy się, że w ogóle możemy wystartować. A tam były już kolarskie grupy a’la zawodowe. Dziewczyny miały świetny sprzęt, mechaników, masażystów. Wiadomo, dziś to norma, ale wtedy, zwłaszcza w Polsce to było coś nie do pomyślenia. Z perspektywy czasu uważam jednak, że już wtedy to kobiece kolarstwo na Zachodzie stało na wysokim poziomie.
Czy myśli pani, że to był moment, w którym można było wykorzystać obecność na tym wyścigu, by rozpromować i rozwinąć polskie kolarstwo kobiet? Solo BoGo jeździło przecież sporo po zagranicznych wyścigach, Bogdan Godras wspierał dyscyplinę też poza zespołem, skorzystała na tym na przykład Monika Tyburska, brązowa medalistka MŚ juniorów na torze. Czy ten moment przespano?
Powiem tak – od tego momentu minęło dużo lat. I ja naprawdę myślałam, że w kobiecym kolarstwie w Polsce coś się przez ten czas zmieni. Nawet rozmawiałam z Pauliną Brzeźną [była kolarka, m.in. 8. zawodniczka wyścigu ze startu wspólnego na IO w Pekinie – przyp. red.], która aktualnie jest trenerką kadry juniorek. Podpytałam ją o polskie kolarstwo. Czy od naszych czasów – bo przecież ścigałyśmy się razem – dużo się zmieniło. Wyszło, że zmieniło się mało. A w niektórych aspektach jest nawet gorzej.
Gorzej?!
Jest mało wyścigów dla kobiet, coraz mniej etapowych. W Polsce są może jeden czy dwa takie wyścigi. Nie pozwala to dziewczynom na rozwój. Za moich czasów było ich znacznie więcej. Ponadto kolarstwo kobiet nadal praktycznie nie istnieje w polskich mediach. Nasze wyścigi, te polskie, nie są transmitowane. I nawet nie chodzi mi o to, by każdy wyścig pokazywać w telewizji, ale już imprezy typu mistrzostwa Polski czy jakaś relacja z Pucharu Polski – to jest potrzebne. By potem w ogóle móc podejść do sponsora i powiedzieć, że jego logo na koszulce będzie widoczne w telewizji, mediach. Tego nadal nie ma. Wiadomo, teraz jest era Facebooka, social mediów, gdzie można o tym wszystkim przeczytać.
Samo kolarstwo chyba jednak się zmieniło?
Jeżeli chodzi o zawód, to bardzo się rozwinęło. Dziewczyny mają już fajne kontrakty, przynajmniej te, które jeżdżą w grupach z World Touru. Nie ma porównania do tego, co było kiedyś. One mogą żyć z kolarstwa, nie muszą się martwić o pieniądze. Ponadto na Zachodzie nastąpił duży rozwój, wzrosły nagrody na wyścigach. W Polsce ich wysokość stoi w miejscu. Gdy odchodziłam z kolarstwa, za wygranie Pucharu Polski było 200-300 złotych i teraz nagrody są podobne.
To jest duży problem, bo dziewczyny w kategoriach juniorskich utrzymać może jeszcze klub, który dostanie na szkolenie dotacje z miasta, gminy, może państwa. Dziewczyny zgarną stypendia, są zadowolone, że dorobią sobie cokolwiek na wyścigach. Ale jak dochodzą do wieku seniorki i klub nie jest w stanie zapewnić im pieniędzy, to jeśli nie znajdą drogi na Zachód, nie mają wyboru i kończą kariery.
Polskie kolarki sprzed ponad 20 lat. Od lewej: Monika Tyburska, Bogumiła Matusiak i Małgorzata Wysocka. Pierwsza i ostatnia w barwach ekipy Solo BoGo. Fot. Newspix
Przypominają mi się słowa Rafała Majki, który na igrzyskach w Tokio mówił, że gdy on i Michał Kwiatkowski skończą karierę, to szybko za nimi zatęsknimy. W kolarstwie kobiecym za jakieś dziesięć lat – gdy do końca kariery dobijać będzie między innymi Kasia Niewiadoma – pewnie pojawi się podobna obawa. Choć, co brzmi całkiem dobrze, mamy dziś aż osiem Polek w World Tourze.
Tak, to jest super. Te horyzonty się dla naszych zawodniczek pokazały. Za moich czasów… owszem, ja miałam propozycje, z których nie skorzystałam. Dziś mogę żałować i w sumie to robię, bo to były naprawdę fajne oferty. Ale w zasadzie byłam wtedy jedyną Polką, która w tamtym okresie takie propozycje dostawała. Zachód na nas nie patrzył.
Tu przerwę, by przeczytać pani notkę z portalu Rowery.org. I to z dnia, gdy wygrała pani etap Grande Boucle. Krótki opis wygranej kończy się tam tak: „Wielki sukces nie zmienia faktu, że polskie kolarstwo kobiece leży na łopatkach. Oprócz Matusiak i kilku juniorek (Skawińska, Brzeźna, Sadłecka, Jasińska) niczym nie dysponuje. Zaplecze jest bardzo wąskie i słabe. Brakuje pieniędzy i klubów, w których mogłyby trenować panie”.
Cała prawda. Nie mogę zaprzeczyć, tak to wyglądało.
Z tego co pani mówi, to 25 lat później nie jest lepiej.
Nie, ale te osiem zawodniczek w World Tourze daje nadzieję, że coś drgnie. Jednak, jak mówię, na naszym podwórku zmienia się niedużo. Nie wiem nawet, co musiałoby się stać, by polskie kolarstwo poszło do przodu. Pocieszać może to – żeby nie mówić samych negatywów – że wszedł system stypendialny, w ramach którego dziewczyny mogą otrzymywać stypendia z wojska. Agnieszka Skalniak-Sójka i Marta Lach na pewno z tego korzystają. Taka pomoc jest bardzo potrzebna. Pamiętam, jak za moich czasów rozmawialiśmy z Niemkami, które dostawały stypendia w ramach pracy w policji. I do tej pory tam tak jest. U nas to weszło kilka lat temu.
Stypendia z wojska w polskim sporcie to zresztą nie nowość. Korzystają z nich szeroko choćby lekkoatleci czy biathloniści.
No właśnie. W kolarstwie jest to dopiero od niedawna. Bardzo mnie to cieszy, ale to nadal za mało. Brak tu recepty – sama też jej nie mam – by nasze kolarstwo ruszyło do przodu. Pozostaje cieszyć się, że mamy coraz więcej Polek w World Tourze, które w dodatku nawiązują tam walkę z rywalkami o czołowe miejsca na wyścigach. Mogą się rozwijać, dostają się do najlepszych grup. To jest pozytywne. Na naszym podwórku jest jednak zupełnie inaczej.
To może cofnijmy się w czasie. Jak te kilka dekad temu – gdy zaczynała pani jeździć na rowerze – przechodziło się do świata profesjonalnego kobiecego kolarstwa?
Cała moja „kariera” – w cudzysłowie, bo tak naprawdę nie zrobiłam na tym pieniędzy – zaczęła się, gdy do mojego klubu przyszedł trener Marek Wojna. Wcześniej miałam innych szkoleniowców, ale żaden nie trenował mnie indywidualnie. On zajął się mną – jak na tamte czasy – profesjonalnie. Przez niego zaczęłam się ścigać z chłopakami. Bo zauważył, że trzeba z kimś rywalizować, a skoro brakuje wyścigów kobiet, no to trzeba właśnie z chłopakami. Doszliśmy wtedy do wniosku, że jeżeli będę w stanie przyjechać w pierwszej grupie z juniorami, to nawiążę walkę z rywalkami ze świata.
Sprawdzało się?
Sprawdzało. Jeżeli miałam możliwość, to ścigałam się z juniorami. Nawiązywałam z nimi walkę, potem jechałam na Zachód i starałam się tam walczyć z innymi zawodniczkami. O to w tym chodziło. Dziewczyn w Polsce nie ścigało się dużo, więc trudno było o większą rywalizację. Różnie bywało w konkretnych latach, ale peleton na wyścigu złożony z 50-60 zawodniczek, to już była spora grupa. U chłopaków zawsze bywało więcej, co dawało inny poziom, inną rywalizację. Wypracowałam sobie w ten sposób lepszą kondycję.
Wiele słyszałem o trenerze Wojnie. To chyba ten typ człowieka, że gdy pojawiał się jakiś problem, to z miejsca miał w głowie nie jedno, a kilka rozwiązań?
(śmiech) Tak naprawdę trener był dla mnie wszystkim. Na przykład masażystą, nawet specjalnie poszedł kiedyś ukończyć kurs masażu, żeby móc mi pomóc w regeneracji po wyścigu. Znał się też doskonale na sprzęcie. Bo mnie osobiście sprawy techniczne nigdy nie interesowały. Rower miał być dla mnie przygotowany, żebym mogła jechać. I zawsze był. Trener Wojna był niesamowitym pasjonatem kolarstwa, z wielką wiedzą. Do wielu wniosków, które on wyciągał w tamtych czasach, ludzie dochodzili dopiero później. Na przykład potrafił mi doskonale ułożyć rower czasowy. Dzięki lepszemu rowerowi mogłam nadrobić sekundę czy dwie. W Polsce w tamtym okresie jeszcze nie zwracano na to uwagi. Trener był pasjonatem z wielkim zaangażowaniem.
Bogumiła Matusiak z trenerem Markiem Wojną (po lewej)
Zarażał tą pasją?
Tak, to dzięki niemu moje kolarstwo poszło w świat. Wywodzę się z małego wiejskiego klubu, Pawlikowiczanki. Wie pan, tam nie było środków na to, by coś więcej zdziałać. A mimo to właśnie z tego klubu zaczęliśmy jeździć za granicę. Bo trener stwierdził: „dobrze, kozaczysz w Polsce i fajnie. Ale trzeba się przekonać, co znaczysz na świecie”. Więc zaczęły się wyjazdy.
Zresztą to była wszystko prowizorka, że chyba będę to kiedyś musiała dokładnie opisać, jeszcze zanim zapomnę. (śmiech) Przecież my jechaliśmy na wyścig do Czech Maluchem. Proszę sobie to wyobrazić i porównać do dzisiejszych standardów.
Maluchy potrafią być zadziwiająco pojemne. Dziadek miał dwa, swoje wiem.
(śmiech) Czyli jeszcze się pan spotkał z tym samochodzikiem! Te początki właśnie tak wyglądały, ale gdyby nie trener Wojna, to pewnie nawet tych wypraw by nie było. On parł do tego, żeby sprawdzać się w świecie.
Pamiętam pierwsze mistrzostwa świata w Danii. Tam jeszcze byłam juniorką. Na trasie niefortunnie upadłam, skończyłam ten wyścig chyba na 34. miejscu i byłam niesamowicie rozczarowana. Potem były pierwsze seniorskie MŚ, przyjechałam 74. Rozpaczałam, bo wcześniej myślałam, że nie wiadomo, co tam zrobię. A grupa pękła na pół, ja przyjechałam w drugiej części. Było niesamowite rozczarowanie, ale gdy tylko wróciliśmy do Polski, trener zakasał rękawy i mówi: „no co? Bierzemy się do roboty, bo świat nam ucieka”. On był tytanem pracy, a ja musiałam się podporządkować.
Nawet podczas jednej z rozmów z Markiem Leśniewskim, późniejszym trenerem kadry, na pytanie czemu tak trudno pokonać mnie w Polsce, powiedział, że nie ma drugiej takiej zawodniczki, która wkładałaby tyle pracy w treningi, która tak się angażuje. W efekcie niemożliwe było, by w tym moim najlepszym okresie ktoś mnie pokonał. Ale to przecież nie wyszło samo z siebie
Czyli nie wygrywała pani od samego początku?
Gdy trener przyszedł do klubu to od razu zwrócił mi uwagę na moją nadwagę. Więc od zadbania o wagę się zaczęło. Potem sprawdził moje parametry, jak sobie radzę na siłowni. A wcześniejsi trenerzy na siłownię właściwie nigdy mnie nie zabierali. Przed nim jeździłam trzy-cztery lata, ale nie byłam dobrze prowadzona. Trenowałam na doczepkę z chłopakami, przy okazji.
On to wszystko sprawdził i uznał, że zacząć trzeba właściwie od początku. I to mimo tego że pokazywałam się na wyścigach, ale nigdy nie mogłam wygrać finiszu. Przegrywałam sprinty, a to z Agnieszką Godras, a to z Małgosią Jędrzejewską, które ścigały się też dużo na torze. I w końcu przy metodach trenera Wojny się to zaczęło zmieniać, on odmienił moją karierę. To dzięki niemu to wszystko. Czasem może mało podkreślam wagę tego, co on zrobił. A tak naprawdę bez niego moje kolarstwo skończyłoby się w Polsce po jakimś czasie. I tyle by z tego było.
W tamtym okresie mieliście bardzo ograniczone środki. A to, jak podejrzewam, powodowało, że trzeba było czasem postawić na gorszy sprzęt, zrezygnować z czegoś. Kombinować, lepić z czego się da.
Dokładnie tak. Wiele razy zbieraliśmy na sprzęt. Albo na wyjazdy. Byliśmy z biednego wiejskiego klubu, który był dotowany przez wójta gminy. I szacunek dla tego wójta, że przez ileś tam lat te dotacje były. Ale to naprawdę skromne środki, na niewiele wystarczały. Więc jak jechałam gdzieś za granicę, gdzie trzeba było choćby pieniędzy na paliwo, to szukaliśmy sponsorów indywidualnie. I nie było łatwo. Zdarzały mi się jednak dobre chwile. Ludzie naprawdę chcieli pomóc, bo widzieli we mnie potencjał. Czasem udawało się zgromadzić środki i zalepić te dziury.
Ale to w pewnym sensie były też jeszcze czasy prowizorki nawet na Zachodzie. W niektórych teamach jechało się na jeden wyścig, szczerze mówiąc nawet nie wiem, czy przy takich okazjach podpisywano kontrakty.
Kontraktów nie było. Trzeba było się dogadać:
– Jedziesz z nami?
– Jadę.
– No to fajnie.
Czyli na tej zasadzie pojechała pani – i to kilkukrotnie – na Grande Boucle?
Całe to moje większe ściganie zaczęło się, gdy wystartowaliśmy w wyścigu w Czechach. Tam pojechałam dość dobrze trudny podjazd. Zajęłam szóste miejsce. Wtedy nawet nie wiedzieliśmy, z kim się tam ścigałam, bo nie byliśmy jeszcze dobrze wtajemniczeni w to kobiece kolarstwo. Dopiero po latach odnaleźliśmy klasyfikację z tego wyścigu, gdzie okazało się, że były tam na przykład Włoszki, jak Fabiana Luperini, która później wielokrotnie wygrywała Grande Boucle czy kobiece Giro. Sporo było takich nazwisk, a my nawet o tym nie wiedzieliśmy.
W każdym razie zajęłam tam szóste miejsce i podeszła do mnie trenerka kadry Szwajcarii. I mówi: „Słuchaj, możesz z nami jechać taki wyścig we Francji, dziesięć etapów”. A my, wie pan, oczy okrągłe ze zdziwienia na takie słowa, ale zaczęliśmy się dogadywać. Na co ona: „Ale musicie przyjechać do Carcassonne”. A to przecież na południu Francji. No to świetnie, u nas w klubie tylko rozwalona Nysa, w której wszystko się telepało, rozpadało i ledwie trzymało. Więc co tu zrobić?
Lepić.
Oczywiście. Marek, mózg tych wszystkich operacji, coś poradził. Miał kolegę, Andrzeja Dulasa, który kończył wtedy swoją karierę kolarską. On jeździł w kilku zawodowych, zachodnich grupach. To był jeden z pierwszych polskich kolarzy, którzy w ogóle podpisali zagraniczne kontrakty. Akurat wrócił do Polski, miał dobry samochód. Pojechaliśmy do niego, Marek przedstawił mu całą sytuację – że dostaliśmy propozycję, chcielibyśmy pojechać, ale zupełnie nie mamy czym, więc może by z nami wyruszył. I ten Andrzej się zgodził.
Pojechaliśmy jego prywatnym samochodem, na miejscu dokooptowano nas do ekipy szwajcarskiej i wystartowałam. Mnóstwo było w tym wszystkim szczęścia czy dobrej woli, jak tego Andrzeja, że chciał nas zawieźć. Trudno byłoby zapewne zmontować cokolwiek innego, żeby tam się dostać.
Czasem trzeba wręcz było liczyć na przypadek?
Dokładnie tak. Dzięki temu pojechałam ten wyścig we Francji. I już po jego zakończeniu, gdy byliśmy właściwie spakowani na powrót do Polski, podszedł do nas trener ze Słowacji, Ľudovít Pavela i mówi: „Słuchajcie, czy Bogusia nie może jechać kolejnych wyścigów razem z nami?”. Okazało się, że jedna z jego zawodniczek miała kraksę, złamała obojczyk i musiała wracać do kraju. A oni mieli już opłacone kolejne wyścigi w Hiszpanii i Portugalii, gdzie mieli jechać jeden po drugim.
No i nagle rozwaliła im się ekipa, bo brakowało zawodniczki. My już gotowi na powrót do Polski, on wtedy podchodzi do nas. I trener Wojna mówi na to: „Słuchaj no, co w tej Polsce? Przejedziesz jakieś puchary Polski i tyle. A tu masz szansę, możesz pojechać, zobaczyć, jak to tak naprawdę wygląda”. Więc oczywiście, że się zgodziłam. Wyszło, że pojechałam do Francji na wyścig dziesięciodniowy, a wróciłam do kraju po dwóch miesiącach.
Startowałam wtedy na Majorce, w Portugalii i w Hiszpanii. Wygrałam wtedy nawet jeden etap w Hiszpanii, w wyścigu Emakumeen Bira. Napisali potem w prasie, że „Słowaczka Bogumiła Matusiak wygrała” (śmiech). Dopiero sporo lat później walczyła tam Kasia, która wygrała cały ten wyścig. Ja zgarnęłam etap, a w wyścigu byłam piąta. To był jeden z moich fajnych sukcesów. Ale widzi pan, to wszystko tak właśnie wyglądało. Seria przypadków, jakichś propozycji.
To też dobrze pokazuje, jak zmieniło się to kolarstwo. Dziś nie ma w nim już miejsca na podobne historie.
Oczywiście, że nie. Oglądałam całe to przekształcanie się kolarstwa. Najpierw były kadry narodowe, tylko one mogły startować. Potem na Grande Boucle organizator dał prawo łączenia zawodniczek z różnych krajów, co trochę ułatwiło sprawę. Bo generalnie ten wyścig był trudny, wiele kolarek go nie kończyło. A wtedy było tak, że jak któraś nie ukończyła etapu, to następnego dnia musiała się pakować i wracać do kraju. Bo jeśli tego nie zrobiła, to koszty pokrywał klub czy reprezentacja.
A budżety były niewielkie.
Tak. Stąd wszystkie grupy mające zamiar przejechać ten wyścig, nie chciały tam zawodniczek, które po 3-4 etapach kończyły rywalizację. Bo co potem z nimi robić? To był bardzo duży kłopot. Stąd jak ktoś jechał na Grande Boucle, to chciał mieć ekipę, w której kolarki dojadą do końca. Dzięki temu dostałam kolejną propozycję ze szwajcarskiej ekipy, żebym pojechała z nimi, bo brakowało im zawodniczek, które mogłyby ukończyć cały ten wyścig.
I to był 1999 rok. Ten sam, gdy wygrała pani etap.
Tak, dziesiąty, miał 133,5 kilometra. Trudny, dużo było na nim wzniesień – jedna góra superkategorii, dwie pierwszej. Ja odjechałam po trzecim podjeździe, uciekałam przez 70 kilometrów sama. Nagle, na 15 kilometrów przed metą, mnie zatrzymano. Miałam już przewagę około pięciu minut nad resztą zawodniczek, nie wiedziałam, o co chodzi. Podjechały samochody sędziowskie, kazali się zatrzymać, no to się zatrzymałam. Stałam jakieś trzy minuty, potem pojechałam dalej.
Dopiero później się okazało, że peleton zatrzymano na przejeździe kolejowym, więc sędziowie uznali, że i ja powinnam stać te trzy minuty. A to było niezgodne z przepisami, potem wyczytaliśmy, że był to przypadek losowy. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy miałam prawo jechać bez zatrzymywania się. A to miałoby ogromny wpływ na klasyfikację generalną, bo mogłabym skończyć cały wyścig w najlepszej „10”. A tak ostatecznie byłam 16.
Podejrzewam, że w tamtym momencie jednak i tak dominowała radość.
Oczywiście. (śmiech) Dla mnie to było ogromne przeżycie. To w końcu wygrany etap na Tour de France… Byłam też – w innych edycjach – druga i trzecia na etapach, to również dobre wyniki. Ale nikt nie zna goryczy porażki tak, jak ten, kto zajął drugie czy trzecie miejsce na takim wyścigu. Bo nikt poza zwyciężczynią etapu czy liderkami klasyfikacji nie wchodzi tam na podium. Gdy sama doświadczyłam tych miejsc tuż za zwyciężczynią, byłam niesamowicie rozczarowana.
Odczuła pani tamten sukces medialnie? Bo z tego, co widziałem, w Polsce nie był on przesadnie celebrowany. We Francji za to zdawał się budzić zainteresowanie.
Tak, na pewno większe niż u nas. Tam śledzono ten wyścig, nawet miałam okazję oglądać powtórki we francuskiej telewizji. Były wywiady do gazet. Zdarzały się relacje, gdzie wyścig opisywano kilometr po kilometrze. U nas było za to jedno zdanie w „Przeglądzie Sportowym”.
I to z błędem.
Napisano, że uciekałam z Francuzką. Ale nie tak było, ona uciekała jako druga z peletonu, przyjechała jakieś dwie minuty za mną, nie jechałyśmy razem.
Końcówka wygranego etapu Grande Boucle
Zastanawia mnie, co decydowało o tym, że to akurat pani otrzymywała te oferty dołączenia do grup na wyścigi? Czy fakt, że była pani uniwersalną zawodniczką, na różny teren i różne etapy?
Bardzo dobrze czułam się w górach i w jeździe indywidualnej na czas. A to podstawa wyścigów etapowych. W karierze dwukrotnie wygrywałam Eko Tour właśnie dzięki jeździe na czas. Było na przykład tak, że kilkadziesiąt zawodniczek w wyścigu miało ten sam rezultat, a na końcu była czasówka, którą wygrywałam. Ale to samo dotyczyło i innych wyścigów etapowych. Nie wystarczało być dobrą góralką, często trzeba było też świetnie jeździć na czas. To miało znaczenie.
Gorzej było ze sprintem, choć potrafiłam zafiniszować z niedużej grupki, gdy do mety dojeżdżało nas pięć czy dziesięć. Zdarzało mi się wygrywać. Z dużej grupy… no raz byłam druga, raz trzecia na Grande Boucle. Ale jednak raczej wolałam góry i jazdę na czas.
Znalazłem cytat trenera Wojny, który charakteryzował panią tak, jak to pani przed chwilą opisała, ale mówił, że brakuje jednego – psychiki. Nie w znaczeniu pracy, nastawienia do kolarstwa, ale braku umiejętności podjęcia ryzyka.
Też kiedyś czytałam ten wywiad. Wiele zależy od tego, kiedy to było opublikowane. Bo z czasem to ja to ryzyko podejmowałam często. Może nawet zbyt często. Przecież etap, który wygrałam we Francji, to było 70 kilometrów samotnej jazdy. Wygrywałam też wyścigi w Czechach, gdzie potrafiłam odjechać już od startu i samotnie dojechać do mety. Próbowałam ataków w różnych momentach i w różnych sytuacjach. Więc na początku kariery – tak, nie podejmowałam ryzyka. Ale później się to zmieniło. Kolarstwo w zasadzie na tym polega, trzeba zaryzykować, bez tego nie da się wygrać wyścigów.
Mam wrażenie, że kilka, może kilkanaście lat temu wiele osób zaczęło oglądać kobiece kolarstwo właśnie dlatego, że męskie stało się bardzo schematyczne, nastawione na taktykę i kontrolę. W kobiecym tymczasem dużo było ryzyka, dużo zaskoczeń, pewnej fantazji.
Nieprzewidywalności.
Dokładnie. To chyba się zmienia i coraz ważniejsza staje się siła oraz taktyka zespołów, natomiast tego ducha ryzyka w kobiecym kolarstwie nadal zostało dużo od pani czasów? Nieprzewidywalności właśnie.
Wie pan, to wynika z charakteru i mentalności kobiet. (śmiech) Bo jesteśmy nieprzewidywalne, trudno nas utemperować. Choć faktycznie wiele się w tym kolarstwie zmienia. Są grupy, liderki, dziewczyny do pomocy. To kobiece kolarstwo przejmuje zachowania z kolarstwa męskiego. Jednak nadal, jak się je ogląda, to wiele rzeczy potrafi zaskoczyć. I to jest właśnie fajne.
Tu przypomina się wyścig ze startu wspólnego na igrzyskach w Tokio, gdzie druga Annemiek van Vleuten po prostu nie zorientowała się, że miała przed sobą jeszcze jedną uciekinierkę. I sensacyjnie mistrzynią została Austriaczka Anna Kiesenhofer.
Tak, oglądałam ten wyścig. Tam dochodziła jeszcze kwestia tego, że na igrzyskach dziewczyny nie mają łączności radiowej. Uciekło ich w pewnym momencie z pięć, kolejno je łapano, w tym naszą Annę Plichtę. I Annemiek była przekonana, że tej ucieczki już nie ma. Wszystkie faworytki przegapiły odjazd Kiesenhofer. Finalnie okazało się, że przyjechała ona przed nimi. Zaskoczenie dla Holenderek było okrutne. Przecież one od wielu lat wiodą prym, a tu złoto zgarnęła zupełnie nieznana nikomu zawodniczka!
Skoro już o nich rozmawiamy, to zostańmy w temacie igrzysk. Pojechała pani na nie raz – w Atenach, w 2004 roku. I to historyczna chwila, bo po raz pierwszy wysłaliśmy wówczas reprezentację w kolarstwie szosowym kobiet. Choć teoretycznie mogło się to stać już wcześniej, nawet w Atlancie w 1996 roku.
Jeszcze wcześniej! Ja już miałam powołanie do Barcelony w 1992 roku, nawet trzymałam je w domu. A ostatecznie nikogo z nas nie wysłano. Podobno dlatego, że zabrakło środków finansowych. Wtedy to wie pan, zaczynałam dopiero z tym kolarstwem, nawet nie zdawałam sobie sprawy z wagi tego, że nie jedziemy na igrzyska.
Potem umknęły mi jeszcze jedne igrzyska, wspomniana Atlanta. Żeby tam w ogóle trafić, musieliśmy pojechać na eliminacje do Kolumbii. I tu nieładnie zachował się Polski Związek Kolarski, bo do końca trzymał nas w niepewności, czy w ogóle pojadę na te eliminacje. W końcu prezes [Zbigniew] Rusin powiedział nam, że „możecie jechać, ale za własne pieniądze”. No to wie pan, wzięliśmy to na siebie. Trzeba było jakieś 15 tysięcy złotych, na tamte czasy – ogromne środki. Mieliśmy tu jednak takiego menadżera z koszykówki, Zbyszka Grzankę, który bardzo mi pomógł. Rzeczywiście uzbieraliśmy te pieniądze. Tylko tak – zebranie tego zajęło nam prawie trzy tygodnie.
Zamiast trenować, chodziłam po potencjalnych sponsorach i prosiłam o pomoc. W końcu tam pojechałam i zajęłam dość odległe miejsce. Ale się dostałam, bo wyścig rozgrywano na wysokości ponad 3000 metrów nad poziomem morza i UCI [Międzynarodowa Unia Kolarska] zdecydowała, że wszystkie kraje z Europy mają prawo wystawić na igrzyska po co najmniej jednej zawodniczce. Bez względu na wynik w Kolumbii.
No i ja też w ten sposób się na tę olimpiadę dostałam. Tyle że – jak potem usłyszałam, choć nie wiem, ile w tym prawdy – nowy prezes Polskiego Związku Kolarskiego, Wojciech Walkiewicz, miał stwierdzić, że„kolarstwa kobiet w Polsce nie ma”. I do tej Atlanty nie pojechałam. Tak uciekły mi kolejne igrzyska, nasze miejsce przejęła chyba Austria.
Do Atlanty wysłaliśmy na szosę czteroosobową reprezentację męską. Tym bardziej dziwić może, że zabrakło miejsca dla jednej reprezentantki w wyścigu kobiet.
To była tragedia. Miałam później do prezesa wielki żal, bo zrobił mi ogromną krzywdę. Gdybyśmy nie spełnili wymogów, to inna sprawa. A my na własną rękę, za zdobyte samodzielnie pieniądze, pojechaliśmy do tej Kolumbii i to miejsce zostało wywalczone. Po czym je odpuszczono. Nie rozumiem, jak takie rzeczy w ogóle mogą mieć miejsce. To było niesamowicie rozczarowujące. Kwalifikacja przecież była, a mimo to żadna Polka nie startowała na igrzyskach. Bardzo szkoda.
Atlanta to w dodatku pierwsze igrzyska, na których był nie tylko wyścig ze startu wspólnego kobiet, ale i jazda na czas. Kilka zawodniczek w obu konkurencjach uplasowało się w najlepszej „10”, niektóre zdobyły nawet po dwa medale.
Tak, a ja z niektórymi z nich ścigałam się w wielu wyścigach. I różnie układały się nasze wyniki. Mogę tylko ogromnie żałować, że nie udało się z nimi rywalizować i w Atlancie. Ale nawet nie mogę winić siebie, tylko związek.
W końcu jednak udało się pojechać na igrzyska. Choć dopiero osiem lat później.
Jak już zdobyłam kwalifikację na igrzyska do Aten, to włożyliśmy całą swą energię w to, żeby rzeczywiście tam pojechać i wywalczyć jak najwyższe miejsce. Po latach myślę, że zostałam tam spalona i psychicznie, i fizycznie. Bo trenowaliśmy do samego końca bardzo mocno i w zasadzie nie myślało się o tym, że mogło nastąpić jakieś przetrenowanie, że może tego za dużo. Brakowało też odpowiedniej opieki lekarskiej – dopiero na miesiąc przed igrzyskami dostałam pozwolenie na lekarza. Ale to było za późno.
Dwa dni przed wyjazdem na igrzyska trenowaliśmy w górach, w Krynicy. Byłam już psychicznie „wyjechana”. Jechałam wcześniej wiele wyścigów, bo żeby dostać się na olimpiadę, musieliśmy być na odpowiednim miejscu w rankingu. Decydowały punkty, które zdobywało się na wyścigach etapowych i Pucharach Świata, już na rok przed igrzyskami. Trzeba było startować i zajmować dobre lokaty, by zdobywać punkty. Eliminacje były trudne, tym bardziej, że opierały się na moich punktach.
Więc pojechałam na te igrzyska, ale mój stan nie był wtedy najlepszy. Zajęłam 42. miejsce, ze sporą stratą, bo zostałam za grupą. Po latach oczywiście ogromnie się cieszę, że z takiego małego klubu, po tylu perypetiach, udało się na tą olimpiadę pojechać. Choć trochę szkoda, bo gdybym teraz miała się do tego przygotowywać, to podejście i nastawienie pewnie byłoby inne.
Na podium mistrzostw Polski. Od lewej Paulina Brzeźna, Bogumiła Matusiak i Magdalena Zamolska. Medale wręcza Ryszard Szurkowski. Fot. Newspix
Zabrakło wówczas doświadczenia?
Możliwe, że gdybym wcześniej przejechała te igrzyska w 1992 i 1996 roku, to w Atenach wszystko wyglądałoby inaczej. A wtedy formy nie było. Ona przyszła trzy tygodnie po igrzyskach, gdy już odpoczęłam, pojechałam kilka spokojniejszych treningów. Trafiłam później na Giro Toscana we Włoszech, tam walczyłam na etapach. Przy tych igrzyskach zabrakło szczęścia, ale też zatrzymania przygotowań, żeby dać mi odpocząć. Była dobra forma na jakieś dwa-trzy tygodnie przed igrzyskami, pewnie wtedy należało spasować. Ale do tego doszliśmy już po nich, gdy było za późno.
Warto było w takim razie w ogóle na igrzyska jechać?
Jak najbardziej! Cudownie wspominam to, że tam pojechałam i mogłam brać w nich udział. Gdybym nie wystartowała na igrzyskach, to w ogóle nie czułabym się spełnioną zawodniczką. Ta olimpiada to była o tyle fajna impreza, że tam jechały zawodniczki z naprawdę super selekcji. Wystartowało ich tam bodajże nieco ponad 60. Więc to nie było tak, jak na innych wyścigach, gdzie jechało ich dobrze ponad 100. Tam był taki mały peletonik.
Szkoda, że nie udało się zająć dobrego miejsca, powalczyć o medal, bo później wszedł ten system stypendialny dla olimpijczyków, który utrzymuje się do dzisiaj. I sportowcy, którzy zdobyli medale na igrzyskach mają podstawowe uposażenie. A ja po karierze kolarskiej musiałam zaczynać życie od nowa.
Na igrzyskach w Atenach była też Małgorzata Wysocka, która zajęła 27. miejsce. To kolejna zawodniczka z tamtych lat, która miała dwa, może trzy niezłe sezony i… zniknęła. Niemal dosłownie, bo tak naprawdę nie mam pojęcia, co się z nią stało. To kolejny dowód na to, że łatwo się utrzymać w tym kolarstwie w tamtym okresie nie było. Ona przecież w Atenach miała 25 lat. Teoretycznie była przed nią jeszcze dekada kariery.
Tak to wyglądało. Ja jeszcze jeździłam trochę po Atenach, ale inne dziewczyny nie znajdowały sponsorów w Polsce, więc rezygnowały. Gdyby Małgosia znalazła zatrudnienie w jakiejś grupie na Zachodzie, to może by nadal startowała. A bez tego kolejne zawodniczki kończyły kariery. Ja „przeżyłam” wiele pokoleń tych dziewczyn, które wchodziły do seniorek. Pierwotnie jeździły, walczyły, ale wie pan, przychodziły studia, praca, życie. Trzeba było jakoś zarobić. Więc rezygnowały.
Tu wrócę do wcześniejszego tematu i zadam pytanie trudne, ale wydaje mi się, że uzasadnione. Trener Wojna zmarł niespodziewanie, w 2009 roku. Myśli pani, że gdyby żył, to kobiece kolarstwo w Polsce byłoby dziś w innym miejscu?
Trudno mi powiedzieć. Tuż po jego śmierci rozpadła się grupa Primus Łódź, gdzie jeździłam przez ostatnie lata, odszedł wtedy sponsor. Nie wiem, czy trener miałby wpływ na to, że coś więcej by drgnęło. On zaczął trenować juniorki, w tym moją córkę. Pewnie byłby nadal w klubie, trenował kolejne pokolenia… Ale na ile zmieniłoby to kobiece kolarstwo?
Tu głównie chodziło o finanse, fakt, że ciągle na wszystko brakowało środków. Czy wystarczyłaby by jego wiedza i zaangażowanie, by to nadrobić? On faktycznie miał swoje sukcesy, z dziewczynami właśnie, również z Karoliną Garczyńską, która walczyła na mistrzostwach Europy, czy Krzysiem Jeżowskim, który zdobywał medale mistrzostw Polski. Jak mówiłam – trener był niewiarygodnym człowiekiem, ogromnym pasjonatem. Wiedział, jak przygotować zawodników.
Ale jak by się to potoczyło? Nie wiem, nie jestem w stanie powiedzieć.
Pytam, bo historycznie patrząc w trudnych warunkach w polskim sporcie – niezależnie od dyscypliny – na ogół by coś się ruszyło, trzeba było albo pasjonata, albo sukcesu. Trener mógł dać obie te rzeczy.
Tak, być może wychowałby kogoś na miarę światową. Brak środków bardzo utrudniał jednak działanie. Brzmi to pesymistycznie, ale takie to były czasy.
Trochę tego pesymizmu pojawiło się w tym wywiadzie. Więc może na koniec: ma pani jakieś kolarskie życzenia na dalszą część roku? Podejrzewam, że najważniejsze dotyczy igrzysk w Paryżu. Po dobrym występie w Tokio czas na coś więcej? Żeby od tych Aten, właśnie krok po kroku, dojść na to podium dla polskiego kolarstwa kobiet.
Oczywiście, życzę Kasi z całego serca, żeby tak się stało. Bo to zawodniczka, która podbija świat i liczy się we wszelkich imprezach rangi najwyższej. Teraz jeszcze ta niedawna wygrana w Walońskiej Strzale dała jej na pewno dużo pewności siebie. Medal igrzysk byłby ukoronowaniem jej kariery – choć może się ścigać jeszcze kilka dobrych lat i mieć kolejne cele.
Na igrzyskach w dodatku jest inaczej, niż mówiła pani o Grande Boucle – tam nie tylko zwyciężczyni wchodzi na podium i może się cieszyć. A Kasia przecież przez lata nawet gdy nie wygrywała, to bywała w dużych wyścigach to druga, to trzecia.
Dokładnie tak. Najważniejszy jest medal, już mniej istotne którego koloru. Wiadomo, każdy walczy o złoto, ale nawet gdyby Polka była trzecia, to byśmy się wszyscy ogromnie cieszyli.
Przy okazji dzieje się coś, co jeszcze osiem lat temu byłoby nie do pomyślenia. Wtedy Rafał Majka zdobywał brąz w Rio de Janeiro, a dwa lata wcześniej Michał Kwiatkowski zostawał mistrzem świata. I gdyby ktoś wtedy powiedział, że w Paryżu będziemy mogli bardziej liczyć na medal w szosowym kolarstwie kobiecym niż męskim, to raczej nikt by w to nie uwierzył.
Myślę, że nie. To co robi teraz Kasia to coś niesamowitego.
Dodajmy, że nie tylko Kasia. Ta grupa jest szeroka i mocna.
Dokładnie tak. Zobaczymy, kto w ogóle pojedzie na igrzyska. Faworytką na pewno jest Kasia Niewiadoma. Ale miejsca są trzy. Zobaczymy, która z dziewczyn będzie w najlepszej formie w najbliższych miesiącach. Ja będę wyścig oczywiście oglądać i kibicować każdej Polce, żeby dała z siebie wszystko.
ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA
Fotografia główna oraz niepodpisane inaczej w tekście – archiwum prywatne Bogumiły Matusiak
CZYTAJ WIĘCEJ O KOLARSTWIE: