Ten sezon był wyjątkowo trudny dla ekipy z Zagłębia Ruhry. Nie wszystko kleiło się tak, jak chcieliby kibice, ale też w wielu momentach mogło im być bardzo, bardzo miło. Podopieczni Edina Terzicia jeszcze trzy tygodnie temu oglądali plecy piłkarzy FSV Mainz, a dziś przez długi czas grali z Realem w finale Ligi Mistrzów jak równy z równym. Przegrali, są smutni, znowu im się nie udało. Ale nie mają powodów do wstydu.
Na kierownicy Edin Terzić, który był już przez niektórych wypychany z Dortmundu i miał być za słaby na prowadzenie Borussii. Od pierwszej minuty na ławce Marco Reus – synonim porażki, nierozwiniętego potencjału i w ogóle jedna wielka chodząca kontuzja. Podstarzały, choć i starzejący się jak wino Mats Hummels, który mimo niezłej formy mistrzostwa Europy obejrzy co najwyżej z poziomu trybun. Wracający do Dortmundu po klęsce w Premier League Jadon Sancho, trochę zapomniany Julian Brandt i budujący dopiero swoją markę Karim Adeyemi. Każdy z nich powinien nosić głowę podniesioną wysoko i z dumą pokazywać twarz przed kibiciami.
Właśnie, twarz. Do dziś jedną Borussia miała w tym sezonie dla kraju, drugą dla Europy.
W Bundeslidze nie zadziało się dla niej nic dobrego. Pod tym względem sezon, jak sezon – wygrała jakaś inna drużyna na B, dortmundczycy musieli obejść się smakiem, nihil novi sub sole. Nawet trudno mieć pretensje do Terzicia, który raz wykorzystywał potencjał kadry lepiej, a raz gorzej i jakoś szło. W tej ligowej przeciętności odświeżające były kolejne sukcesy w poszczególnych fazach Ligi Mistrzów i to o nich powinni pamiętać na Signal Iduna Park, budując zespół na kolejne bitwy z największymi markami.
Ten wymagający dobrego wykorzystania kapitał to oczywiście wygrana grupa śmierci z Milanem, Newcastle i PSG. Później sprawnie rozmontowane PSV Eindhoven, a w ćwierćfinale doskonałe widowisko okraszone wykluczeniem z rywalizacji madryckiego Atletico. Do tego jeszcze raz PSG i pognębienie nieskutecznych gwiazd z Paryża. A na koniec już tylko ten bolesny, choć również wspaniały wieczór w Londynie.
Ktoś powie, że Borussia za mało grzeje, że ewentualny jej udział w meczu o Superpuchar Europy w Warszawie to byłoby koszmarne marnotrawstwo potencjału takiego wydarzenia i Polska nie zasłużyła na taki obrót spraw. Że Real jest super i wspaniale, że znowu wygrał. Bo na co komu tacy triumfatorzy największych rozgrywek piłkarskich na Starym Kontynencie. Przecież chcemy wielkich Królewskich, potężnego hegemona i synonimu wielkości. A o Borussii zapomnimy za kilka tygodni czy miesięcy, bo nie wyszło. Szkoda, że tak to działa i takie są prawidła piłkarskiego świata, bo ta drużyna mogła napisać dziś o wiele piękniejszą historię, zamiast kojarzyć nam się tylko z niewykorzystaną szansą. I smutnym wyrazem twarzy.
Terzić mógł być Terziciem zdobywcą. Reus mógł przełamać klątwę, która ewidentnie na nim ciąży. Hummels mógł udowodnić, że skreślono go trochę za wcześnie. A tak wszyscy udowodnili, że w Lidze Mistrzów możesz dwoić się i troić, a na koniec i tak wygrywa Real Madryt.
WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:
- Przeznaczeniem Realu Madryt jest wygrywanie Ligi Mistrzów. Borussio, tego nie oszukasz!
- Kuśtykający głos BVB. Legenda Norberta Dickela [REPORTAŻ]
- Kariera usłana finałami. Triumfy (i rozczarowania) Carlo Ancelottiego
- Piszczek: Finał sprzed 11 lat nadal siedzi w głowie. Rozmawiałem z Realem [WYWIAD]
- Dziś jest gwiazdą Realu, ale pierwsze kroki stawiał w Dortmundzie. I to dość nieudane
Fot. Newspix