Było jasne, że ich kontuzje są poważne i z dnia na dzień nie znikną. Filip Matczak oraz Przemek Zamojski musieli w trakcie turnieju kwalifikacyjnego do igrzysk w Paryżu zacisnąć zęby. Pomógł im fizjoterapeuta kadry Marek Jędrzejewski, który zdołał w miniony weekend “poskładać” koszykarzy reprezentacji Polski oraz LOTTO 3×3 Team na tyle, żeby ci mogli walczyć o marzenia. Jak ta historia wyglądała zza kulis?
W momencie, gdy ważą się takie sprawy, jak awans na igrzyska olimpijskie, poważna kontuzja staje się średnią kontuzją, a niewielka kontuzja już wcale nie jest kontuzją. Zamojski oraz Matczak, gdyby była mowa o ligowym meczu, nawet nie myśleliby o tym, żeby grać w koszykówkę. W trakcie turnieju w Debreczynie jednak musieli wyjść na boisko.
A wcale nie dolegała im byle błahostka. Opowiada Jędrzejewski:
– Matczak niefortunnie wylądował na nodze, podczas przebijania się na zasłonie w meczu z Belgami, w skutek czego uszkodzeniu uległo więzadło poboczne przyśrodkowe (MCL) w stawie kolanowym. Stąd musieliśmy podjąć decyzję, czy ryzykujemy i staramy się otejpować kolano na tyle, żeby Filip mógł grać. Od trzeciego dnia turnieju rano testowaliśmy różne metody tejpowania i sprawdzaliśmy rezultat w hotelowym holu. Łącznie podczas zawodów zużyłem ponad sto metrów różnego rodzaju tejpów, co jest rekordem w mojej karierze fizjoterapeutycznej. Dzięki pomocy innych ekip, w tym Mongolii, Litwy i Hiszpanii, oraz fizjoterapeuty kadry dziewczyn Michała Mikosiaka, wystarczyło nam sprzętu, żeby przygotować nogę Filipa do ostatniego spotkania.
– Przemek miał natomiast dwa uszkodzenia – opisuje kontuzję kapitana kadry oraz LOTTO 3×3 Team Jędrzejewski. – Rozcięgna podeszwowego, a także torebki stawowej od strony bocznej wraz z urazem ścięgien mięśni strzałkowych. Doszło do tego, że zarówno podeszwa stopy, jak i boczna część stopy zmieniła swój kolor, w wyniku pojawienia się krwiaka. Na szczęście po pierwszym dniu zawodów udało się ten obrzęk nieco zmniejszyć. Od razu po pierwszym dni zawodów pojechaliśmy z Przemkiem do szpitala w celu zrobienia RTG i wykluczenia złamania kości śródstopia. Udało się również wykonać USG, więc mieliśmy pewność, że struktury kostne są całe. To była bardzo ważna informacja dla nas i dla Przemka. To jest niezwykle twardy gracz, więc jeśli wie, że noga mu nie odpadnie, to zawsze da z siebie wszystko. I tak też się stało, drugi dzień był już trochę lepszy. Przemek dobrze reagował na terapię i trzeciego dnia, tego najważniejszego, okazał się naszym bohaterem i rzucił punkty na bilet do Paryża.
Gladiatorzy
W trakcie niedzielnej rywalizacji Matczak oczywiście nie był gotowy do gry na sto procent – jak mogliśmy zaobserwować, grał bardzo niewiele i skupiał się niemal wyłącznie na agresywnym kryciu rywali. To wychodziło mu bardzo dobrze i ostatecznie oczywiście przyczynił się do awansu na igrzyska. Po powrocie do Polski czekała go jednak ważna informacja, dotycząca tego, czy to poświęcenie nie odbije mu się czkawką.
– We wtorek mieliśmy wyniki rezonansu magnetycznego i potwierdziła się nasza diagnoza. Nic się dodatkowo nie uszkodziło. Mam nadzieję, że po czterech tygodniach Filip będzie w stu procentach zdrowy i gotowy, żeby wziąć udział w igrzyskach. Czeka go proces, który rozpoczął się tak naprawdę we wtorek. Filip będzie mógł stopniowo wchodzić w trening za około dziesięć dni. A do tego czasu na pewno będzie w stanie pracować na siłowni i rehabilitować się z fizjoterapeutą.
Fizjoterapeuta reprezentacji pochyla się też nad determinacją Matczaka:
– Jego historia pokazuje, jaki to jest wspaniały i odważny zawodnik. W przeszłości przez długi czas miał problem z odcinkiem lędźwiowym kręgosłupa, co skończyło się operacją. Potem przechodził przez mozolną rehabilitację. Zatem wielki szacunek dla niego, bo przecież w Debreczynie mógł pomyśleć, że to kolejna kontuzja, która będzie miała wpływ na jego karierę w 5×5. Cieszę się jednak, że mi zaufał. Podjęliśmy ryzyko, które według mnie się opłacało, bo szansa na powiększenie urazu była relatywnie mała. We wtorek do godzin porannych miałem jeszcze lekki stresik, bo, jak wspomniałem, czekaliśmy na rezonans. Filip jest oczywiście bardzo szczęśliwy. Odetchnął pełną piersią, że jego poświęcenie się opłaciło, a on sam wkrótce wróci do stuprocentowej sprawności.
Zarówno w przypadku Matczaka, jak i Zamojskiego pytanie nie brzmiało jednak “czy zagrają”, a “jak zrobić, żeby zagrali”. Jędrzejewski potwierdza, że w głowie zawodników LOTTO 3×3 Team nie było możliwości odpuszczenia niedzielnej rywalizacji. – Oni byli bardzo zdeterminowani – mówi. – Przeżywali też wewnętrzne rozterki, bo chcieli być na taki turniej zdrowi, dać jak najwięcej. Przemek jako kapitan miał na sobie olbrzymią odpowiedzialność. Wiedział, że musi podjąć ryzyko i grać dalej.
Ten sport jest szalony
Wolę walki koszykarzy 3×3 możemy porównać choćby do tej piłkarzy ręcznych, rugbistów czy bokserów. Nie ma co ukrywać, że ich konkurencja – choć z naszej perspektywy szybka, emocjonująca i miła do oglądania – wymaga olbrzymiego poświęcenia.
– Koszykówka 3×3 jest bardzo urazowym sportem – zauważa Jędrzejewski. – Po pierwsze, to rywalizacja na wyjątkowo wysokiej intensywności. Nie ma czegoś takiego, że piłka wpada do kosza, a ktoś do niej powoli podchodzi i wyrzuca ją za linii końcowej, w momencie gdy reszta zawodników odpoczywa. W baskecie 3×3 gra jest cały czas żywa. Piłka nieustannie jest w ruchu. Gracze tuż po oddaniu rzutu już myślą o tym, jak bronić przeciwnika w kolejnej akcji. Wysiłek, jakiemu są poddawani, jest niemalże nieprzerwany, o ile piłka nie opuści boiska, albo sędzia nie odgwiżdże faulu. Tylko wówczas jest moment na oddech albo zmianę.
Czysto teoretycznie: mecz w koszykówce 3×3 może trwać, bez jakiekolwiek przerwy, od pierwszej minuty do ostatniej. To się oczywiście nie zdarza, bo w jakim meczu nie ma żadnego faulu ani autu, ale i tak: regulamin basketu 3×3 naprawdę sprzyja nagromadzeniu wysiłku. W Debreczynie przekonali się o tym Mongołowie, którzy nie dość, że w niedzielę rozegrali serię meczów, to w trzech z nich grali w trójkę – ze względu na dyskwalifikację jednego gracza.
Jędrzejewski: – Kolejny aspekt, który wpływa na częstotliwość urazów: mówimy o sporcie, który wywodzi się z koszykówki ulicznej, więc sędziowie pozwalają zawodnikom na więcej. Nie mamy do czynienia z takim typowo aptekarskim sędziowaniem. Jest dużo więcej kontaktu, dużo więcej fizyczności. Pojawiają się kontuzje, który są wynikiem uderzenia łokcia czy innego kontaktu z przeciwnikiem. Jest tego znacznie więcej niż w przypadku tradycyjnej koszykówki czy większości innych dyscyplin.
“Horror w Debreczynie”
Ostatecznie jednak wszystko dobrze się skończyło. Koszykarze 3×3 balansowali na krawędzi porażki w każdym rozegranym w Debreczynie meczu, ale ostatecznie odnieśli cztery zwycięstwa, w tym to kluczowe, w spotkaniu o trzecie miejsce z Mongolią. Po decydującym rzucie Zamojskiego na parkiecie pojawiły się łzy. Wszyscy – od zawodników, przez członków sztabu szkoleniowego, do kibiców – mogli odetchnąć.
– Każda drużyna, z którą graliśmy, miała okazję zakończyć spotkanie – wspomina fizjoterapeuta kadry. – Rzutem za jeden albo dwa punkty. Nie mieliśmy momentu, w którym mogliśmy być spokojni, bo wygrywaliśmy wieloma punktami. To rywale zawsze mieli najpierw możliwość “skończenia” nas. Więc rzeczywiście, poziom stresu w miejscu, w którym siedzą terapeuci oraz miejscu, gdzie znajdują się trenerzy, był maksymalny. Ta dyscyplina charakteryzuje się olbrzymią ilością zwrotów akcji. Można z piekła dostać się do nieba, ale w kolejnej akcji z powrotem spaść do piekła. W tym turnieju obserwowaliśmy to cały czas. Gdyby nagrać o nim film dokumentalny, to myślę, że tytuł “Horror w Debreczynie” byłby najlżejszym możliwym.
W trakcie kilkudniowego pobytu reprezentacji w węgierskim mieście miała jednak też miejsce zabawna historia. Początkowo co prawda mogła wprawić Biało-Czerwonych w dyskomfort, ale obecnie trudno, żeby nie wspominali jej z uśmiechem na ustach.
– Szliśmy z hotelu na boisko – opowiada Jędrzejewski. – To droga, która zajmuje pięć minut. Ja byłem z tyłu i zamykałem nasz “kordon” razem z trenerem Michałem Hlebowickim. A przed nami szedł trener przygotowania motorycznego Michał Andryszczyk. W pewnym momencie na jego plecak spadła ptasia kupa. Wywołało to pewien rozbrysk, więc wszyscy się zorientowali, że coś jest nie tak. Wówczas trener Hlebowicki powiedział: no jeśli już odchody z nieba na nas lecą, to musi nam to przynieść szczęście. Jak się okazało: przyniosło. Niebiosa pomogły.
KACPER MARCINIAK
Czytaj też:
- Zamojski: W koszykówce 3×3 nie ma graczy, którzy zawsze siedzą na ławce
- „Sokół” nadchodzi, czyli jak doszło do wielkiego wzmocnienia kadry 3×3?
Fot. Newspix.pl