Reklama

Nieśmiertelny Łomaczenko. Co sprawia, że Ukrainiec wciąż wraca na szczyt?

Błażej Gołębiewski

Autor:Błażej Gołębiewski

16 maja 2024, 13:58 • 19 min czytania 8 komentarzy

Jest absolutną legendą boksu, a jego pojedynki zawsze są gwarancją świetnego widowiska. Ma na koncie prawie 400 walk amatorskich, a przegrał… jedną. Wasyl Łomaczenko, bo o nim mowa, znów pokazał swój kunszt, zdobywając pas mistrza świata federacji IBF. Genialny Ukrainiec wciąż nie powiedział tym samym ostatniego słowa w swojej karierze – co jeszcze może osiągnąć 36-letni już pięściarz z Białogrodu nad Dniestrem i jak dotarł na szczyt?

Nieśmiertelny Łomaczenko. Co sprawia, że Ukrainiec wciąż wraca na szczyt?

Wasyl Łomaczenko. Kariera legendy boksu

Budowa fundamentów

Początek lat 90. to dla Ukrainy czas ogromnych zmian ustrojowych. Uzyskanie niepodległości i likwidacja ZSRR były jednak tematami, o których nie myślał wówczas młody Wasyl Anatoljewicz Łomaczenko. Bardziej interesował go sport, a w szczególności hokej na lodzie. To właśnie tę dyscyplinę wskazał jako ewentualny kierunek, który mógłby obrać, gdyby ojciec nie zaszczepił w nim miłości do boksu. Ale na szczęście dla dyscypliny – i nas, kibiców – zaszczepił.

Kariera Łomaczenki jako pięściarza amatorskiego od samego początku rozwijała się nad wyraz dobrze. Swój potencjał pokazywał przede wszystkim na lokalnych turniejach. Udało mu się zdobyć m.in. złoty medal na Memoriale Semena Trestina w Odessie, gdzie występował w wieku 17 lat. Pierwszej porażki doznał w 2007 roku na mistrzostwach świata odbywających się w Chicago. Reprezentant Ukrainy bijący się wtedy w wadze piórkowej spotkał na swojej drodze m.in. Arturo Santosa Reyesa czy Abnera Cotto, który dość dobrze radził sobie później na zawodowych ringach. Pogromcą „Łomy” okazał się jednak Dagestańczyk Albiert Sielimow.

Zdobycie w Chicago srebrnego medalu zamiast złotego krążka nie podłamało wciąż bardzo młodego Ukraińca. Wręcz przeciwnie, kolejne zwycięstwa przychodziły szybko, a jego amatorska kariera nabierała rozpędu. Passa wygranych trwała zresztą aż do samego jej zakończenia i ostatecznie zamknęła się na… 396. To właśnie tyle razy powędrowała do góry ręka Łomaczenki w 397 pojedynkach. Wprawdzie w seniorskiej karierze amatorskiej przytrafiła mu się jeszcze jedna przegrana – z Uzbekiem Bahodirionem Sułtonowem w 2008 w Moskwie. Jednak do tamtego pojedynku Wasyl nie przystąpił z powodu kontuzji, odpadł w ćwierćfinale zawodów oddając walkowera.

Reklama

To jest po prostu kosmos. Trudno byłoby znaleźć inny tego typu przypadek w ostatnich kilkudziesięciu latach. Wasyl już jako młody chłopak wygrywał wszystko. W 2004 roku w rosyjskim Saratowie został mistrzem świata kadetów w najlżejszej kategorii wagowej, a dwa lata później mistrzem świata juniorów. W wieku 19 lat wywalczył srebrny medal MŚ seniorów w Chicago, by po roku w fenomenalnym stylu wygrać igrzyska olimpijskie w Pekinie w wadze piórkowej i zostać nagrodzonym Pucharem Vala Barkera przyznawanym najlepszemu pięściarzowi turnieju – wylicza Janusz Pindera, bokserski ekspert i komentator.

Szczególnie ostatni z wymienionych sukcesów mógł spowodować nieco zamieszania w głowie młodego Łomaczenki. Zwycięstwo na turnieju olimpijskim to bowiem wyjątkowy moment w karierze sportowca, który wielu zawodnikom nadmiernie dodawał pewności siebie. O wartości samego udziału na igrzyskach opowiada Paweł Skrzecz, wielokrotny mistrz Polski, wicemistrz świata i Europy, wybitny polski pięściarz, który w 1980 roku w Moskwie zdobył srebrny medal:

Znalezienie się w reprezentacji olimpijskiej to już z pewnością ogromne wyróżnienie. Dotarcie do finału tak wielkiej imprezy i zdobycie miejsca na podium jest również wyjątkowym osiągnięciem. Toruje to drogę do dalszej kariery, nie tylko zresztą zawodniczej, ale też trenerskiej. Mnie to co prawda nie zmieniło, podobnie jak Łomaczenki, natomiast skala sukcesu zdecydowanie może przytłoczyć, szczególnie pięściarza w młodym wieku – zaznaczył Skrzecz.

Wasył Łomaczenko pozostał jednak ciężko trenującym zawodnikiem. Wydatnie pomagał mu w tym ojciec, który w dalszym ciągu przygotowywał syna do jeszcze intensywniejszych, trudniejszych pojedynków na arenie międzynarodowej. Połączenie ogromnego talentu z determinacją i pracowitością, a także idealnego dopasowania nietypowego stylu (praworęczny bijący z pozycji mańkuta) do umiejętności „Łomy”, okazało się wybuchową mieszanką, z którą nie radzili sobie kolejni w amatorskiej karierze rywale Ukraińca.

Dwukrotnie został mistrzem olimpijskim i mistrzem świata, był mistrzem Europy. W półzawodowej lidze World Series of Boxing walczył sześć razy – od stycznia do maja 2013 roku. Wygrał wszystkie pojedynki. To były walki półzawodowe, pięciorundowe – dodaje Janusz Pindera. I to właśnie wspomniany turniej WSB okazał się ostatnim przystankiem w amatorskiej karierze Wasyla Łomaczenki. Po odniesieniu w nim kompletu zwycięstw, Ukrainiec przeszedł na zawodowstwo, mając już na koncie solidny dorobek w postaci przede wszystkim podwójnego olimpijskiego złota.

Reklama

Bolesne starcie z „brudnym” boksem

W przygotowaniach „Łomy” zmieniało się niewiele. Miał on już jednak ogromne – jak na tak młodego pięściarza – doświadczenie. Zaprocentowało ono w pierwszej zawodowej walce, którą stoczył w październiku 2013 roku o pas WBO International. Ukrainiec zmierzył się z reprezentantem Meksyku, Jose Luisem Ramirezem. I nie był to z pewnością rywal anonimowy, bijący się wcześniej jedynie na lokalnych galach. Debiutujący 7 lat przed Łomaczenką przeciwnik legitymował się rekordem 25-3. Co więcej, w swoich trzech porażkach nigdy nie został pokonany przed czasem. Tę statystykę zmienił właśnie ukraiński geniusz.

A zadanie nie było łatwe, bo oprócz umiejętności i doświadczenia Ramireza, dystans walki rozgrywanej na arenie Thomas & Mack Center w Las Vegas ustalono na 10 rund. Pięściarz z Białogrodu nad Dniestrem nie szukał jednak zwycięstwa na punkty. Już w pierwszej odsłonie starcia pokazał światu to, co później stało się jego znakiem rozpoznawczym, czyli morderczy cios na wątrobę. Rywal Ukraińca bardzo mocno odczuł uderzenie na korpus, upadając i będąc liczonym. Sytuacja powtórzyła się w czwartej rundzie, ale Ramirez – który do tej pory boksował naprawdę dobrze – tym razem zaczął zwijać się z bólu, a sędzia przerwał pojedynek, ogłaszając Łomaczenkę zwycięzcą przez nokaut.

Ukrainiec nie zamierzał spuszczać z tonu i już w drugiej zawodowej walce podjął się sporego wyzwania, krzyżując rękawice z Orlando Salido. Stawką tego pojedynku był tytuł mistrza świata federacji WBO w kategorii piórkowej, co było niespotykane w przypadku zawodnika z rekordem 1-0-0. „Łoma” szybko pokazał jednak, że w pełni zasłużył nie tylko na swoją szansę walki z renomowanym Meksykaninem, ale też na samo zwycięstwo. Pochodzący z Białogrodu nad Dniestrem pięściarz stanął również przed możliwością zapisania się na kartach historii – do tej pory najszybciej mistrzem świata został Saensak Muangsurin, który tytuł zdobył w trzecim zawodowym pojedynku.

Walka Wasyla Łomaczenki z Orlando Salido do dziś wzbudza spore kontrowersje. Mowa tu zarówno o samym starciu, jak i jego werdykcie czy okolicznościach towarzyszących pojedynkowi. Meksykanin nie zmieścił się w limicie wagowym, a po uzupełnieniu płynów był w dniu walki wyraźnie cięższy od pięściarza z Ukrainy. „Łoma” musiał też mierzyć się z błędnymi decyzjami sędziowskimi i faworyzowaniem bijącego w nieczystym stylu Salido. Skrupulatnie i – co gorsza – bezkarnie uderzał on poniżej pasa. Waga pomagała mu też w efektywnym klinczowaniu.

Przeszkodziła natomiast w utrzymaniu świeżości na przestrzeni dwunastorundowego starcia, co poskutkowało problemami na nieco ponad minutę przed końcem walki, gdy trafiony kilkukrotnie przez Łomaczenkę Meksykanin był wyraźnie oszołomiony.

Zachował jednak na tyle trzeźwości umysłu, by kontynuować stosowanie brudnych zagrywek. Oprócz zmuszania „Łomy” do klinczu, przytrzymywał mu także rękawice, a w ostatnich sekundach pojedynku uderzał w większości przypadków poniżej pasa. Nie wzruszyło to jednak znanego z kontrowersyjnych decyzji sędziego ringowego, Laurence’a Cole’a. Ostatecznie Orlando Salido wygrał niejednogłośnie na punkty (116:112, 115:113 i 113:115). Łomaczenko porażkę przyjął z lekkim niedowierzaniem, ale wrodzona skromność nie pozwoliła mu głośno protestować.

Według wielu ekspertów, w tym Janusza Pindery, starcie to mogło skończyć się wygraną Ukraińca. – Tak naprawdę można byłoby tę walkę wypunktować na korzyść Łomaczenki. Salido specjalnie nie zrobił wagi, tracąc tytuł mistrzowski już przed wejściem na ring i nie tylko był silniejszy, ale i sporo faulował, na co zresztą sędzia pozwalał. Pojedynek był brzydki, brutalny, pełen nieczystych zagrań ze strony Meksykanina. W mojej ocenie wygrał to „Łoma” – zakończył komentujący tę walkę na żywo Pindera.

Gwiazda, która oślepia blaskiem

Wakujący pas mistrza świata federacji WBO, który pozostawił po sobie Orlando Salido, w dalszym ciągu był celem pięściarza z Białogrodu nad Dniestrem. Choć Wasyl odczuwał spory niedosyt po porażce w drugiej zawodowej walce w karierze, nie zaprzestał intensywnie trenować ze swoim ojcem. Kolejny przeciwnik, Gary Russell Junior, był dość sceptycznie nastawiony do umiejętności rywala, deprecjonując go w wywiadach. Irytował go przede wszystkim fakt, że Łomaczenko tak szybko dostał szansę bicia się o pas mistrzowski. Nie widział też w Ukraińcu wielkiego talentu, oznak wirtuozerii w jego ruchach w ringu.

I bardzo się w tym wypadku pomylił.

Russell musiał boksować „na wstecznym”, podczas gdy aktywny Łomaczenko kontrolował przebieg pojedynku. W piątej rundzie nokdaun wisiał już w powietrzu, ale Amerykaninowi udało się powstrzymać natarcie dzięki szczelnej obronie. To właśnie ona była jego największym atutem podczas walki z „Łomą”, choć zdarzało się, że i bardzo mocne ciosy dochodziły celu. Szczególnie w siódmej odsłonie, gdy Russell Junior musiał zmierzyć się z firmowym zagraniem genialnego pięściarza z Ukrainy – licznymi ciosami na wątrobę. Często były one poprzedzane trafionymi sierpowymi. Sierpowymi, które przecież do tej pory stanowiły zabójczą broń Amerykanina, nokautującą w przeszłości wielu pięściarzy. Ale nie Łomaczenkę.

Końcówka walki to już tylko rozpaczliwa obrona Russella. „Łoma” tymczasem znów udowodnił, że kondycyjnie jest przygotowany na największe wyzwania, łapiąc drugi oddech w ostatniej, dwunastej odsłonie starcia. Jego wściekłe ataki mogły zakończyć się nawet nokautem, ale Amerykanin zdołał wytrzymać napór przeciwnika. Werdykt mógł być tylko jeden – zarówno w ocenie ekspertów, jak i sędziów, pięściarz z Ukrainy zdecydowanie wygrał na punkty. Dwie karty były zgodne i wskazywały wynik 116:112 dla „Łomy”, natomiast Lisa Giampa oceniła starcie na 114:114. W ten sposób Wasyl Łomaczenko nie tylko zwyciężył z Garym Russellem Juniorem, ale zdobył też tytuł mistrza świata federacji WBO wagi piórkowej już w trzecim zawodowym pojedynku, wyrównując rekord wspomnianego wcześniej Muangsurina.

Urodzony w lutym 1988 roku ukraiński wirtuoz boksu zyskał międzynarodowy rozgłos. Jego charakterystyczny styl, ale również profesjonalizm i pracowitość przynosiły kolejne wygrane. Porywały one widzów zgromadzonych na prestiżowych, niezwykle cenionych przez pięściarzy i przede wszystkim ich promotorów arenach – MGM Grand w Las Vegas czy słynnym Madison Square Garden w Nowym Jorku.

Wreszcie świat boksu zobaczył też nieco inną twarz Wasyla Łomaczenki. Ze skromnego i skupionego pięściarza, stał się on także zawodnikiem widowiskowym. Pozwalał sobie na coraz więcej zaczepek w kierunku rywali, słusznie oceniając swoją przewagę nad każdym z przeciwników. Jego gwiazda świeciła już bardzo jasno, ale zaczęła wręcz oślepiać wraz z kolejnymi nietuzinkowymi zachowaniami w ringu, które pokazał w walce z Romulo Koasichą. „Łoma” boksował bez gardy, by po chwili obijać rękawice przeciwnika jak treningową gruszkę, robił nieszablonowe zwody, uniki, zmiany pozycji, tworząc rzadko spotykane w zawodowym pięściarstwie widowisko.

A sam pojedynek, ku uciesze fanów, skończył – tak, zgadliście – firmowymi ciosami na korpus.

Mistrz świata w… trzech kategoriach wagowych

Zdobycie tytułu mistrzowskiego w konkretnym limicie wagi to ogromny wyczyn dla pięściarza. Oznacza lata pracy, wyrzeczeń i przede wszystkim konieczność posiadania ogromnego talentu. To wszystko miał Wasyl Łomaczenko, którego nazwisko zaczęło być rozpoznawalne w świecie boksu, gdy pięściarz toczył boje w kategorii piórkowej. Po wspomnianym zwycięstwie nad Koasichą, Ukrainiec przeszedł do wagi superpiórkowej. Również i tę dywizję zdominował, raz za razem dokonując skutecznych obron mistrzowskiego pasa. Nieco cięższy „Łoma” bił coraz mocniej, nokautując m.in. Romana Martineza widowiskową kombinacją lewego podbródkowego z prawym sierpem. Wręcz bawił się też w starciu z Nicholasem Waltersem, dla którego porażka z Łomaczenką w 2016 roku była tak dotkliwa, że na zawodowe ringi wrócił dopiero w zeszłym roku, walcząc z bardzo przeciętnymi rywalami w… Kolumbii.

Ostatecznie Ukrainiec przeszedł do wagi lekkiej. To właśnie w niej pięściarz z Białogrodu nad Dniestrem był pierwszy raz od dawna poważnie zagrożony. Jego pierwszym przeciwnikiem w nowej kategorii był mocno bijący Jorge Linares. Wenezuelczyk do walki z „Łomą” był świetnie przygotowany – zarówno fizycznie, jak i taktycznie. Efekty było widać już w pierwszych rundach, ale najważniejszy rezultat przyszedł dopiero w szóstej odsłonie pojedynku. Nacierającego na rywala Łomaczenkę powalił bardzo mocny prawy wyprowadzony przez Linaresa. Wasyl zaliczył tym samym pierwszy nokdaun w karierze zawodowej.

Był to duży sprawdzian dla ukraińskiego pięściarza. Zdał go jednak celująco i po przetrwaniu trudnego okresu w walce, wygrał przez techniczny nokaut. W jaki dokładnie sposób? Oczywiście, że ciosem na wątrobę. Znowu.

Zwycięstwo nad Wenezuelczykiem było o tyle ważne, że dawało Łomaczence zaszczytne miejsce w historii boksu. Stał on się bowiem pierwszym zawodnikiem, który w zaledwie dwunastu starciach wywalczył tytuły mistrzowskie w aż trzech kategoriach wagowych. Uginający się już od nadmiaru zdobytych nagród regał w domu Ukraińca musiał wytrzymać jeszcze większe obciążenie – pięściarz po pojedynku unifikacyjnym z Jose Pedrazą dołożył na półkę odebrany Portorykańczykowi pas mistrza federacji WBO wagi lekkiej.

Nie był to jednak szczyt ambicji Wasyla Łomaczenki. Pokazując świetny boks w kolejnych starciach, ostatecznie zdobył również tytuł mistrzowski w WBC, pokonując Luke’a Campbella na jego własnym podwórku, czyli londyńskiej The O2 Arena. Każdy z tych skalpów stanowił ogromną wartość nie tylko dla samego zawodnika, ale też ukraińskiego boksu. I, niestety dla niego, wszystkie pasy ostatecznie trafiły do innego pięściarza. Choć nie obyło się bez kontrowersji.

Porażka, powrót, porażka i… powrót

Październik 2020 roku przyniósł fanom boksu na całym świecie małą niespodziankę w wadze lekkiej. Doskonale prezentujący się w poprzednich walkach Wasyl Łomaczenko przystąpił do pojedynku z niepokonanym do tej pory Teofimo Lopezem. Nie był on przez ekspertów skazywany z góry na porażkę – mówiono bardziej o możliwym świetnym widowisku, wskazywano również na atuty Amerykanina. A tych można było wyliczyć sporo, w tym przede wszystkim nieprzewidywalność i bardzo dużą siłę, którą potrafił przełożyć na zabójcze, nokautujące ciosy.

Mimo tego, za Łomaczenką przemawiało doświadczenie w obronie tytułów mistrzowskich, a także jego unikalny styl walki. I w zasadzie całe starcie było dość wyrównane, choć optyczną przewagę miał „Łoma”, który częściej trafiał czysto swojego oponenta. Przyspieszył tradycyjnie w drugiej połowie pojedynku, mocno podkręcając tempo, ale Lopez dobrze odnalazł się w takich warunkach. Efektem tego była skuteczność ciosów na poziomie aż 51%. Amerykanin był aktywniejszy i częściej uderzał, ale był też znacznie mniej celny niż Ukrainiec. Łomaczenko naruszył nawet swojego rywala, który starcie zakończył z mocnym rozcięciem łuku brwiowego. Nie miało to jednak większego wpływu na werdykt – szczególnie jeśli chodzi o kartę sędziowską wypełnioną przez Julie Lederman, punktującą aż 119:109 na korzyść swojego rodaka, Teofimo Lopeza. Jego wygraną przypieczętowały pozostałe dwie oceny przebiegu walki, 117:111 i 116:112.

Utrata pasów mistrzowskich była dla Wasyla Łomaczenki bardzo trudna. Początkowo nie mógł się z nią pogodzić, krytykując decyzje podjęte przez sędziów punktowych. I choć zdecydowanie można przyznać mu rację, jeśli chodzi o wspomnianą kartę z wynikiem 119:109, to według większości ekspertów Ukrainiec zwyczajnie to starcie przegrał. Być może zlekceważył nieco swojego rywala w pierwszych kilku rundach, być może poczuł się zbyt pewnie po kilkunastu mistrzowskich obronach – nie miało to już kompletnie żadnego znaczenia.

Co było jednak istotne, to to, jak Łomaczenko zamierzał potraktować dalej swoją karierę. Na szczęście dla jego fanów, ale też bezstronnych kibiców boksu lubiących widowiskowych pięściarzy, zawodnik z Białogrodu nad Dniestrem dość szybko zdecydował się na powrót do ringu. Nieco ponad pół roku po przegranej z Lopezem, skrzyżował rękawice z Japończykiem Masayoshim Nakatanim, którego pokonał przez techniczny nokaut. Następnie zwyciężył z Richardem Commeyem oraz Jamainem Ortizem, z oboma zawodnikami przeboksowując już pełen dystans.

Powrót do dobrej formy i seria wygranych spowodowała, że Łomaczenkę zestawiono z niepokonanym wówczas Devinem Haneyem. Wyższy i naturalnie cięższy od Ukraińca Amerykanin okazał się trudnym wyzwaniem do pokonania, ale kolejny raz wydawało się, że „Łoma” ma starcie pod kontrolą i prowadzi na kartach punktowych. Nic bardziej mylnego. Haney, podobnie jak Salido, nie stronił od brudnych zagrywek, co uchodziło mu na sucho. Miał ogromne problemy m.in. w przedostatniej rundzie, kiedy to fenomenalne kombinacje Łomaczenki niemal powaliły Amerykanina na deski.

Wciąż okazało się to jednak niewystarczające do odniesienia wygranej na punkty. Sędziowie ocenili przebieg pojedynku jednogłośnie: dwukrotnie wskazując na kartach wynik 115:113, a raz 116:112. Sama walka była szeroko komentowana i wzbudziła sporo kontrowersji. Oprócz sędziowania i nieczystych ciosów uderzanych przez Haneya, dużo mówiono o jego wadze. Zastosował on bowiem tę samą taktykę, co wcześniejszy pogromca Łomaczenki, wspomniany Orlando Salido – na ring wniósł znacznie więcej kilogramów niż podczas ważenia. Punktowanie negatywnie ocenili też inni pięściarze, w tym Ryan Garcia, który całkiem niedawno pokonał zresztą Devina Haneya. Ale ze względu na wykrycie w jego organizmie środków dopingujących, prawdopodobnie utraci to zwycięstwo z rekordu.

Kolejny powrót po porażce „Łomy” to już skok na dość głęboką wodę. Ukrainiec skrzyżował rękawice z Australijczykiem Georgem Kambososem Juniorem, który wcześniej przeprawiał się z byłymi pogromcami pięściarza z Białogrodu nad Dniestrem, zwyciężając z Teofimo Lopezem, ale dwukrotnie przegrywając z Haneyem.

Jak się okazało, taki wybór przeciwnika był strzałem w dziesiątkę dla Łomaczenki. Znów pokazał się z najlepszej strony, walcząc w szybkim tempie i często nieprzewidywalnie dla przeciwnika. Naruszonego, choć nadal prezentującego wysoki poziom Kambososa, skończył w przedostatniej rundzie. Gdybyście nadal nie domyślali się, w jaki sposób – ciosami na korpus. Pierwsze powaliły Australijczyka, który jednak podniósł się po nokdaunie, ale momentalnie zasypała go lawina kolejnych firmowych uderzeń ukraińskiego mistrza. Gdy sędzia przerywał już starcie, z narożnika rywala Łomaczenki na ring poleciał – bardzo słusznie zresztą – ręcznik.
W dosadny sposób ostatnie dwa pojedynki ukraińskiego zawodnika podsumował w rozmowie z nami Janusz Pindera:

Kambosos był bardzo dobry, świetnie przygotowany, ale wygrał tylko pół pierwszej rundy, ponieważ gdy się walczy z kimś, kto jest genialny, to się po prostu słabo wypada – szczególnie jeżeli nie ma się dodatkowych atutów. Haney dla przykładu był kilka centymetrów wyższy i przynajmniej 10 kilogramów cięższy w momencie walki. To są dwie, trzy kategorie więcej – wskazuje ekspert.

Wygrana z Kambososem to ważny punkt zwrotny w karierze zawodowej Łomaczenki. Mimo 36 lat na karku, wciąż jest on w stanie dawać fenomenalne, widowiskowe walki. Z kim teraz mógłby się zmierzyć? Chętnych jest wielu, a głównym z nich wydaje się Shakur Stevenson. Według Janusza Pindery takie zestawienie to gwarancja pokazu boksu na najwyższym światowym poziomie:

Ta walka jest według mnie bardzo realna. Pojedynek z Shakurem Stevensonem, zawodnikiem też wybitnym, to byłoby chyba najtrudniejsze wyzwanie dla Wasyla Łomaczenki. Jego szanse przy formie z Perth w konfrontacji z Amerykaninem oceniam na 50:50 i bardzo chciałbym takie starcie zobaczyć – dodaje komentator.

Trener, ojciec i wizjoner, czyli „Papaczenko”

Niezależnie jednak od tego, z kim skrzyżuje teraz rękawice Łomaczenko, na zawsze pozostanie on już legendą boksu. To zawodnik, którego przebieg kariery stanowi synonim ciężkiej, wielowymiarowej pracy, ale też cierpliwości. Prawie 400 walk amatorskich z wyłącznie jedną – nie licząc walkowera – porażką, dwa złote medale olimpijskie, mistrzostwo świata w trzech kategoriach wagowych – to wyczyny bardzo trudne do powtórzenia przez kolejne pokolenia pięściarzy. Podobnie zresztą jak wyjątkowa myśl szkoleniowa Anatolija Łomaczenki, nazywanego w środowisku „Papaczenką”.

I to właśnie na niego warto zwrócić uwagę w całej opowieści pisanej przez ciosy Wasyla. Choć sam nie boksował na zawodowych ringach, a jedynie amatorsko trenował, udało mu się ukształtować pięściarza przez wielu uważanego za unikalnego, doskonałego pod wieloma względami, dominującego kategorie wagowe, w których występował.

Człowiek, który nigdy nie był pięściarzem, natomiast trenerem jest wybitnym. Miał świetny pomysł, jak stworzyć mistrza. I to był eksperyment, który zaczął się od jego syna. Od najmłodszych lat Wasyla dbał, by ten doskonale rozwijał się pod względem motorycznym. Nie tylko wysyłał go na treningi hokeja i zajęcia z gimnastyki, Wasyl uczył się też tańców ludowych – chodziło przede wszystkim o koordynację, pracę nóg. Boks pojawił się stosunkowo późno. Tu jednak również ojciec Łomaczenki miał już swoją koncepcję, przystosowując go do pozycji tzw. fałszywego mańkuta. To jest dodatkowe utrudnienie dla jego rywali, bardzo mocna prawa ręka, która teoretycznie powinna być słabsza. Od początku do końca każdy element tego eksperymentu trenerskiego był doskonale zaplanowany, jego celem było stworzenie mistrza. I, co najważniejsze, ten pomysł wypalił – ocenia pracę „Papaczenki” Janusz Pindera.

ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!

Anatolij Łomaczenko w roli trenera to zatem wyjątkowe szczęście Wasyla. Jego ojciec jest swego rodzaju wizjonerem, choć nie w każdym przypadku oryginalna myśl szkoleniowa okazywała się trafionym pomysłem. Za przykład należy wziąć Ołeksandra Gwozdyka, który nie zmienił pozycji na fałszywego mańkuta, jak miało to miejsce w przypadku Wasyla. Ale wiele charakterystycznych cech dla podopiecznych „Papaczenki” było jednak u zawodnika z Charkowa zauważalnych. Podobnie zresztą jak u kolejnego wybitnego pięściarza z Ukrainy, który obecnie przygotowuje się do starcia z niepokonanym Tysonem Furym.

Ten autorski pomysł trenera Anatolija Łomaczenki można również dostrzec u innych ukraińskich pięściarzy, którymi się opiekował – Usyka czy Gwozdyka. I o ile u tego drugiego ta koncepcja nie do końca się sprawdziła, choć zdobył medal olimpijski i został zawodowym mistrzem świata, to pierwszy, porównując go do Wasyla, jest jego większą wersją. To są te same schematy, kąty ataku, z tą różnicą, że Usyk jest naturalnym mańkutem. W ten sposób Anatolij Łomaczenko dochował się dzięki swojej myśli szkoleniowej dwóch pięściarzy – nie waham się tego powiedzieć – genialnych – mówi o „Papaczence” Janusz Pindera.

Ukraińskie serce i ojciec-trener. Połączenie idealne?

W historii boksu nie brakuje duetów, w których ojciec jest najważniejszą postacią w narożniku syna podczas jego walk, a także na sali treningowej. Nie w każdym przypadku takie rozwiązanie zdaje rezultat. Jednym z najgłośniejszych nazwisk w tym kontekście jest zdecydowanie Mayweather. Floyd Junior przez długi czas był przygotowywany przez Seniora, ale ostatecznie zdecydował się na jego zwolnienie. Doprowadziło to do konfliktu między ojcem i synem, a także zerwania między nimi kontaktu. Co więcej, starszego z Mayweatherów na swojego trenera wybrał Oscar de la Hoya, czyli wielki rywal Floyda Juniora.

Odnoszący ogromne sukcesy w swojej karierze zawodowego pięściarza Paweł Skrzecz, to również przykład, kiedy dobry ojciec niekoniecznie staje się właściwym trenerem dla syna.

Myślę, że często w takiej sytuacji rodzic wzoruje się na tym, co dla niego okazało się najlepsze i chce to przełożyć bezpośrednio na dziecko. Ja chciałem, żeby Sebastian był od razu mistrzem olimpijskim, podnosiłem mu nieustannie poprzeczkę, zwracałem często uwagę. Zauważyliśmy to z trenerem Zbyszkiem Raubo, dlatego zdecydowałem się, by przestać syna trenować i nie wywierać na nim tak dużej presji. Na jego walki jeździłem już wyłącznie jako kibic – opowiada Skrzecz.

Współpraca Wasyla Łomaczenki z ojcem jest jednak nad wyraz owocna. „Papaczenko”, choć wymagający, profesjonalny i stanowczy, zawsze był przez swoich podopiecznych chwalony. Gwozdyk oceniał go jako lidera, wypowiadając się w superlatywach przede wszystkim o etyce pracy Anatolija. Dla Wasyla z kolei, co podkreślał zresztą pięściarz wielokrotnie, ojciec to połączenie ukochanego taty, mentora i świetnego szkoleniowca. Zapewne trudno byłoby jednak o tak ogromny sukces wspomnianego duetu, gdyby nie ukraińska pracowitość, z której słyną pięściarze zza naszej wschodniej granicy. Doskonale poznał ją właśnie Paweł Skrzecz, niegdyś trener m.in. Władimira Kliczki w Gwardii Warszawa.

Mieliśmy wtedy czterech zawodników z Ukrainy. Ogromna chęć do pracy, dążenie do perfekcjonizmu, to ich z pewnością wyróżniało. Nie trzeba było im mówić, co mają robić, czego więcej, czego mniej. Nawet w dni wolne robili pompki, rzucali piłką, ćwiczyli dynamikę. Widzę to też u Łomaczenki. Dostosowuje się on do nowatorskich pomysłów szkoleniowych ojca, jest pracowity, posłuszny – mówi Skrzecz.

Nie sposób się z tym nie zgodzić, szczególnie jeśli spojrzymy na komunikację Anatolija Łomaczenki z synem podczas walk. Wasyl, gdy tylko usłyszy konkretną komendę z narożnika, dostosowuje się do niej niezależnie od tego, jak przebiega starcie. To z pewnością jedna z cech, która pozwoliła mu zajść tak wysoko w bokserskich rankingach.

I choć dziś ma już 36 lat, to nie powinniśmy mówić o zmierzchu jego kariery. Wręcz przeciwnie, warto nadal śledzić jego poczynania w ringu. W ostatnim pojedynku z Kambososem pokazał, że wciąż ma w sobie żar, który pozwoli mu na stawienie czoła dużo młodszym i lepiej przygotowanym fizycznie rywalom. Czy jednym z nich będzie wspomniany Shakur Stevenson? Zależy to od wielu czynników, ale z pewnością powinniśmy trzymać kciuki za takie zestawienie.

BŁAŻEJ GOŁĘBIEWSKI

Fot. Newspix

CZYTAJ WIĘCEJ O BOKSIE:

Przypisy

Przypisy
1 FREE

Uwielbia boks, choć ostatni raz na poważnie bił się w podstawówce (i wygrał!). Pisanie o inseminacji krów i maszynach CNC zamienił na dziennikarstwo, co było jego marzeniem od czasów studenckich. Kiedyś notorycznie wyżywał się na gokartach, ale w samochodzie przestrzega przepisów, będąc nudziarzem za kierownicą. Zachował jednak miłość do sportów motorowych, a największą słabość ma do ich królowej – Formuły 1. Kocha też Real Madryt, mimo że pierwszą koszulką piłkarską, którą przywdział w życiu, był trykot Borussii Dortmund z Matthiasem Sammerem na plecach.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Media: Tottenham ma zamiar przedłużyć kontrakt ze swoją gwiazdą

Bartosz Lodko
0
Media: Tottenham ma zamiar przedłużyć kontrakt ze swoją gwiazdą

Boks

Komentarze

8 komentarzy

Loading...