Przed nami mecz Lech – Legia i bardzo bym prosił przedstawicieli mediów o nienadawanie temu starciu jakiejkolwiek aury i rangi, bo obecnie to żaden klasyk, tylko majowe pykanie dwóch marnych zespołów.
Ktoś powie, że historycznie to wciąż duża sprawa i może tak (choć znalazłbym kilka ciekawszych par w tym znaczeniu), ale wciąż: historią niech się zajmą historycy, a niekoniecznie dziennikarze i kibice piłki nożnej. To, że Legia i Lech kiedyś były regularnymi faworytami do tytułu mistrzowskiego (ha, trochę czasu już minęło), świetnie, ale to było kiedyś i dzisiaj nie ma większego znaczenia. A w zasadzie żadnego.
Porównałbym ten mecz do setnej pożegnalnej walki Adamka z Saletą czy kimś w tym guście. Owszem, kiedyś potrafili się bić, ale gdy wchodzą na ring, nie jest „kiedyś”, tylko jest „dziś” i wygląda to tak, jak wygląda.
Czyli źle.
Natomiast, o ile u pięściarzy swoje zrobił upływający czas, o tyle nasze kiedyś najlepsze kluby rozwaliło fatalne zarządzanie. Więcej – i dla Rutkowskich, i dla „Mioduskich” czas powinien być sprzymierzeńcem, a nie wrogiem, bo mieli go tyle, że wypadałoby się nauczyć, jak kierować klubem, by jednocześnie go nie kompromitować. Niestety miesiące i lata mijają, a w Poznaniu i Warszawie po staremu.
Bogusław Leśnodorski powiedział kiedyś, że Lech wciąż uczy się na tych samych błędach, ale trzeba to rozszerzyć, bo przecież w Legii obserwujemy podobną amatorkę. Poza tym futbol nie zapomina – jeśli nabroiłeś wcześniej, twoje błędy i tak będą wracać, bo narobiłeś długów, straciłeś współczynniki, kasę. Oczywiście jeśli jesteś bogaczem, możesz mieć to w dupie, narysować czerwoną krechę i zacząć od nowa, ale właściciele w Polsce to nie są żadni szejkowie, żeby móc sobie na to pozwolić.
Zatem w lidze, która jest tak marna, której mistrzostwa powinny się układać naprzemiennie dla Legii i Lecha (no, z jakąś niespodzianką raz na dekadę), jedni i drudzy znaczą coraz mniej. Nie ma już tego strachu: jedziemy na Legię, jedziemy na Lecha, remis będzie dobry. Nie – każdy chce z tymi ekipami wygrywać i każdy może to zrobić.
Na przykład Radomiak. Albo Ruch Chorzów. Albo Puszcza Niepołomice.
Natomiast i tak pewnie optymiści powiedzą, że to chwilowe, że w kolejnych latach jedni i drudzy znów ruszą. A ja się pytam: skąd ta pewność? Legia dwa lata temu grała o utrzymanie, teraz może skończyć nawet na siódmym miejscu. Lech ostatnio był trzeci i pierwszy, ale nie tak dawno jedenasty i ósmy. Przecież wyraźnie widać, że jeśli wylosuje się tym ekipom dobry sezon, to jest w porządku, ale coraz częściej to losowanie nie przebiega po ich myśli.
Daleko do czasów dominacji, oj daleko. Naprawdę trzeba być ślepym, żeby nie dostrzegać tego, jak został zlikwidowany dystans między tym duetem a resztą. Mieli uciekać, bawić się we dwoje, a w najlepszym razie stanęli w miejscu i poczekali na peleton.
Z ręką na sercu – czy ktoś z was byłby w stanie postawić duże pieniądze, że w kolejnym sezonie Legia i Lech skończą na podium? Ja nie. Nie wierzę za grosz w to, że trafią tam z transferami, trenerami, że wszystko będzie dobrze. To znaczy – może być, ale pewności nie ma żadnej.
ŻADNEJ!
Równie dobrze mogą zanotować fatalny sezon albo chociaż średni, z tym że tym razem nie odpali Jagiellonia, ale jakiś Piast Gliwice czy Widzew Łódź. O to chodzi – żaden w tym momencie przeciętny zespół nie musi się obawiać. Może wierzyć, że czeka go przygoda jak Jagi czy Śląska, bo już nie ma na posterunku dwóch kafarów, którzy zastawią drogę.
Dla emocji to fajne, natomiast dla Legii i Lecha – kompromitujące. Potem słyszę, kuźwa, o jakimś DNA jednych i drugich. Chodzi w nim o przegrywanie i wieczny wstyd? Jeśli tak, zgadzam się, ale chyba nie powinno się tym chwalić.
Dlatego: nie, nie ekscytuje mnie niedzielne spotkanie. Tak jak nie cieszyłbym się na pokaz piękności emerytek, mimo że ktoś by mnie szturchał i mówił „ej, ale kiedyś były ładne!”.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO: