Reklama

Trudna sukcesja. Dlaczego Bayern Monachium nie może znaleźć trenera

Michał Trela

Autor:Michał Trela

06 maja 2024, 19:56 • 10 min czytania 15 komentarzy

Bayern Monachium szuka trenera, któremu nie będzie przeszkadzała świadomość, że był maksymalnie trzecim wyborem, który nie będzie chciał za bardzo wpływać na funkcjonowanie klubu i który za rok zwolni miejsce dla Xabiego Alonso. A w międzyczasie zdobędzie potrójną koronę. Nic dziwnego, że na teoretycznie jedną z najlepszych posad w zawodzie, chętnych wcale nie ma wielu.

Trudna sukcesja. Dlaczego Bayern Monachium nie może znaleźć trenera

Jeden z największych szlagierów niemieckiego futbolu już lata temu nagrał zespół „Die Toten Hosen”. Zapaleni fani Fortuny Duesseldorf w kilku strofach wyjaśniają w nim niechęć do najsłynniejszego niemieckiego klubu, w refrenie wykrzykując „Nigdy nie poszlibyśmy do Bayernu Monachium!”. Jak zasugerował ostatnio Florian Reis, niemiecki dziennikarz, kapela powinna nagrać nową wersję hitu. Poświęconą trenerom.

Bayern to jeden z nielicznych klubów, w których rzeczywiście istnieje od dekad pewna powtarzalna kultura organizacji, standardy, utarte ścieżki działania. W niemieckim futbolu stosuje się nieostry podział na tzw. Spielerverein i Trainerverein, czyli „kluby piłkarzy” i „kluby trenerów”. Te drugie bazują na skupieniu kompetencji w rękach silnej jednostki, obdarzonej władzą wykraczającą daleko poza wybieranie składu. W niemieckich warunkach klasyczna Trainerverein to S.C. Freiburg, z Volkerem Finkem, a ostatnio Christianem Streichem, będącymi twarzami klubu i pracującymi tam nieprzerwanie przez kilkanaście lat. Bayern od zawsze był archetypem Spielerverein. Jego siłą zawsze byli zawodnicy. Trenerów traktowano jak trybiki maszyny. W hierarchii znajdowali się nie tylko za piłkarzami, ale też za prezydentem, prezesem klubu i menedżerem/dyrektorem sportowym. To ważne zastrzeżenie dla zrozumienia dynamiki ostatnich lat.

BAYERN JAKO SPIELERVEREIN

Światowe tendencje zmierzały w ostatnich latach w odwrotną stronę. Trenerzy stali się gwiazdami tej dyscypliny nie mniejszymi niż piłkarze. W Anglii emocje rozpalała rywalizacja sir Aleksa Fergusona z Arsenem Wengerem, w Hiszpanii Pepa Guardioli z Jose Mourinho, kluby zaczęły nie tylko płacić trenerom gwiazdorskie kontrakty, ale jeszcze wykupywać ich z umów, dokładnie jak piłkarzy. Na niemieckim rynku też zresztą wyrosła Bayernowi pod nosem popularna jednostka, która zabrała mu na początku dekady dwa mistrzostwa. Juergen Klopp idealnie pasował do wizerunku kogoś więcej niż tylko trenera. Wstrzelił się więc w ducha epoki. Bayern z poczciwym i zabójczo skutecznym, ale skupiającym się tylko na trenowaniu Juppem Heynckesem nie pasował do tego trendu. Dlatego też po Heynckesie, pierwszy raz w historii, zafundował sobie na stanowisku trenera globalną megagwiazdę. Pojawienie się Pepa Guardioli w Monachium wyznacza początek nowej epoki, w której Bayern w kwestii wyboru trenera z jednej strony próbuje nadążyć za nowymi czasami, a z drugiej zachować część tożsamości Spielerverein. I ten szpagat widać do dziś.

Guardiola jest wspominany w Monachium z nostalgią, a i on sprawia wrażenie, jakby zachował miłe wspomnienia. „Kicker” donosi nawet, że na tyle miłe, iż niektórzy w Bayernie marzą, że jeszcze kiedyś da się namówić do powrotu. Gdy jednak pracował w Bawarii, tarć na tej linii nie brakowało. Pep chciał zajmować się sprawami, które tradycyjnie nie należały w tym klubie do trenera. Na przykład leczeniem zawodników, obecnością klubowego lekarza na treningach i tematami transferowymi.

Reklama

Nie przez przypadek po jego trzech latach w Monachium zdecydowali się na powierzenie drużyny akurat Carlo Ancelottiemu, a później Heynckesowi, Niko Kovacovi czy Hansiemu Flickowi. Włoch był gwiazdą zawodu, ale akurat taką, która zadowala się głównie prowadzeniem drużyny, bez ambicji zmieniania całych klubów. Jego następcy, pomijając ściągniętego na chwilę z emerytury Heynckesa, mieli zbyt słabą pozycję, by marzyć o szerszych kompetencjach. Musieli się skupić na trenowaniu. A gdy, jak Flick, po odniesieniu sukcesów próbowali odgrywać większy wpływ, zaczynały się tarcia. Bayern miał w roli prezesa Olivera Kahna, jako dyrektora sportowego Hasana Salihamidzicia, a w radzie nadzorczej jeszcze Karla-Heinza Rummeniggego i Ulego Hoenessa. Przy czterech byłych wybitnych piłkarzach w strukturach klubu trudno było jakiemukolwiek trenerowi uzyskać pełnię władzy.

Po odejściu Flicka do reprezentacji Niemiec w klubie zaczęli jednak dostrzegać, że któreś z wymagań muszą zluzować. Trener Bayernu tradycyjnie miał być niemieckojęzyczny (wyjątkiem był Ancelotti i uznawano to za problem). Od czasów Louisa Van Gaala oczekiwano, że będzie też grał ofensywny, dominujący futbol, najlepiej w ustawieniu z czwórką obrońców. Nie mógł być byle kim, bo musiał się pochwalić jakimiś sukcesami, by zdobyć autorytet szatni Bayernu i dać obietnicę sukcesów w Lidze Mistrzów, a przy tym miał za bardzo nie wtykać się w sprawy klubowe, zajmując się tym, co w szatni.

ZBYT GĘSTE SITO

Takie filtry sprawiały, że każde poszukiwania trenera przebiegały jak po grudzie, a odpowiednich kandydatów praktycznie nie było. Wszystkie spełniały przez jakiś czas tylko trzy osoby, z tym że Klopp był związany wieloletnim kontraktem z Liverpoolem, sprawę pozyskania Thomasa Tuchela jako następcy Heynckesa Bayern przespał, przez co w grę wkroczyły inne globalne superkluby, najpierw Paris Saint-Germain, a potem Chelsea. Joachim Loew zaś najpierw był zbyt mocno osadzony w niemieckiej reprezentacji, by dało się go z niej wyrwać, a gdy przestał w niej odnosić sukcesy, stał się dla Bayernu zbyt dużym ryzykiem. Bayern musiał się nauczyć luzować wymagania.

Już zatrudnienie Nagelsmanna było nie w jego stylu. Pozyskał trenera, który przed przyjściem do Monachium nie mógł się pochwalić żadnym trofeum. Dodatkowo, płacąc za niego ponad dwadzieścia milionów euro i podpisując aż pięcioletni kontrakt. Zapowiadało to, że w Bayernie znów, jak w czasach Guardioli, chcą spróbować uczynić z trenera twarz klubu, zbudować z nim epokę, sprawić, że kolejna niemiecka gwiazda tego zawodu będzie już pracować na chwałę Bayernu, a nie, jak Klopp czy Tuchel, uprzykrzać mu życie. Z różnych przyczyn nie wyszło, choć o wszystkim, co obecny selekcjoner reprezentacji Niemiec osiągnął w Monachium, trzeba mówić w trybie niedokonanym. Gdy był zwalniany, drużyna miała jeszcze szansę na potrójną koronę. Tyle że akurat na rynku pojawił się Tuchel, który wydawał się mieć zalety Nagelsmanna, ale trochę mniej wad. Doświadczenia pracy w dwóch klubach aspirujących do wygrywania Ligi Mistrzów nie da się kupić.

TRUDNA SUKCESJA

Oprócz spraw stricte merytorycznych, dotyczących taktyki, wyborów personalnych, relacji interpersonalnych, nad każdą zmianą trenera ostatnich lat ciążą jednak spory kompetencyjne. Bayern był akurat w trakcie największej zmiany władzy w najnowszej historii. Przez kilka dekad za najważniejsze sznurki pociągał w klubie tercet Franz Beckenbauer – Hoeness – Rummenigge. Gdy ten pierwszy przestał uczestniczyć w codziennej działalności, wszystko spadało na barki Hoenessa i Rummeniggego, którzy też wzajemnie przeciągali linę. Ale silne ośrodki decyzyjne były wtedy dwa. Dziś sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana.

Teoretycznie obaj kilka lat temu się wycofali. Zachowali jedynie stołki w radzie nadzorczej. Kahn został przygotowany jako następca Rummeniggego, Salihamidzicia namaścił Hoeness. Sprawy jednak nie były takie proste. Dwaj potężni działacze, nawet działając z tylnego siedzenia, wciąż zachowali potężną władzę nieformalną. Ich słowo nadal miało moc. Próby wyemancypowania się ich następców wyglądały nieudolnie. Niespodziewane dla wszystkich zwolnienie Nagelsmanna było prawdopodobnie próbą zamanifestowania przez Kahna i Salihamidzicia niezależności, pokazania sprawczości. Już dwa miesiące później, tuż po zdobytym psim swędem mistrzostwie Niemiec, obaj stracili posady. A Rummenigge i Hoeness ogłosili powrót do większego codziennego zaangażowania, wchodząc m.in. w skład komitetu transferowego, który wraz z Tuchelem kompletował kadrę na kończący się sezon. I nie zdołał zrealizować większości potrzeb, co miało niebagatelny wpływ na problemy Bayernu w tym sezonie.

Reklama

To miał być oczywiście stan przejściowy, bo w klubie dostrzegano konieczność zatrudnienia działaczy odpowiedzialnych za sprawy sportowe. Od września zeszłego roku zatrudniono Christophera Freunda jako dyrektora sportowego. Pół roku później nad niego w hierarchii wskoczył jeszcze Max Eberl, który otrzymał miejsce w zarządzie. Żaden z nich nie przepracował więc jeszcze w klubie pełnego sezonu, wspólnie działają w tej konstelacji raptem dwa miesiące. Kilka dni przed tym, jak Eberl oficjalnie objął stanowisko, klub ogłosił, że rozstanie z Tuchelem pod koniec sezonu. Nowy szef działu sportowego wiedział więc, że jego pierwszym wielkim zadaniem będzie znalezienie nowego trenera.

ROZMOWY BEZ GLEJTU

Xabi Alonso jako kandydat numer jeden niespodziewanie sam skreślił się z listy, decydując się na pozostanie w Bayerze Leverkusen. Faworytem Eberla i Freunda został więc Nagelsmann, który w międzyczasie zdołał trochę odmienić od lat koszmarne nastroje wokół reprezentacji Niemiec. Selekcjoner prowadził z Bayernem zaawansowane negocjacje, ale w pewnym momencie zorientował się, wedle medialnych doniesień, że jego rozmówcy działali bez glejtu klubowej hierarchii. Ośrodków decyzyjnych w Bayernie nie brakuje, a przeciwny powrotowi młodego trenera miał być ponoć Rummenigge. Wyczuwszy, że nie będzie miał w klubie pełnego poparcia, Nagelsmann zdecydował się przedłużyć kontrakt w roli selekcjonera, zamiast pakować się drugi raz w środek monachijskiego ula.

Bayern ruszył więc w kierunku Rangnicka, co pod wieloma względami było zaskakujące, bo wymagało złamania przez klub kilku niepisanych zasad. Doświadczony trener o wielkim ego wszędzie, gdzie pracował, lubił budować wszystko na swoją modłę, projekty Red Bulla Salzburg, RB Lipsk czy TSG Hoffenheim stworzył zresztą praktycznie od zera, będąc jednocześnie trenerem i dyrektorem sportowym, czyli menedżerem w angielskim stylu. W Manchesterze United, choć pracował tylko tymczasowo, też miał się zajmować doradzaniem zarządowi. A w Austrii, jako selekcjoner, przeforsował prawo znaczącego wpływania na to, jak funkcjonuje tamtejszy futbol. Trudno było oczekiwać, że ktoś taki przyjedzie do Monachium potulnie trenować Bayern.

HOENESS JAK DIABEŁ Z PUDEŁKA

Nawet gdyby jednak różnice udało się jakoś zatrzeć, zawsze jak diabeł z pudełka może wyskoczyć Hoeness. To właśnie stało się na finiszu negocjacji, gdy w panelowej dyskusji organizowanej przez „Frankfurter Allgemeine Zeitung” podzielił się wieloma informacjami i spostrzeżeniami na temat trenerów Bayernu. Opowiadał, że z Tuchelem wprawdzie nie ma żadnego problemu, przyjeżdża zresztą do niego czasem na obiady nad Tegernsee (jezioro, nad którym mieści się słynna willa państwa Hoenessów – przyp. MT), ale widzi w nim trenera, który nie chce rozwijać młodych zawodników, a jeśli od razu nie zafunkcjonują, kupować w ich miejsce gotowe produkty. O Alonso powiedział z kolei, że zaimponowało mu odmówienie Bayernowi, bo pokazuje to odpowiedni charakter i wartości, dlatego „zakwalifikował się” jako kandydat na przyszłość.

Rzadko udaje się jedną wypowiedzią podpalić tak wiele frontów. Jeśli gdzieś, po dobrych wynikach w Lidze Mistrzów, zaczął kiełkować pomysł, żeby jednak nie rozstawać się z Tuchelem, zwłaszcza że może wyjść niezręcznie, jeśli na pożegnanie wygra najważniejsze trofeum, ratując sezon, po tym ataku przestał. Tego typu insynuacje absolutnie się trenerowi nie spodobały. Kibice wprawdzie uruchomili petycję, by zachować Tuchela na stanowisku, ale on sam nie brzmiał jak entuzjasta tego pomysłu, a działacze wykluczyli taką możliwość. Jednocześnie jednak wypowiedź Hoenessa miała się nie spodobać Rangnickowi, przypominając jemu oraz innym potencjalnym kandydatom, że tego, co się dzieje w willi nad Tegernsee, nadal nie można w tym klubie lekceważyć. Co więcej, nieskrywane zaloty do Alonso zasugerowały, że Bayern tak naprawdę szuka w tej chwili trenera na przeczekanie, bo i tak zamierza powalczyć o trenera Leverkusen, gdy będzie to możliwe. Jeśli Eberl i Freund mieli trudne poszukiwania, wypowiedzi Hoenessa na pewno im ich nie ułatwiły.

Kolejnych względnie pewnych strzałów Bayern już nie ma. Zwłaszcza że medialnie wykluczyli się też z grona kandydatów Unai Emery z Aston Villi, Roberto De Zerbi z Brighton oraz Roger Schmidt z Benfiki. Nowy trener trafi do klubu wymagającego przebudowy kadry, mając świadomość, że był w najlepszym wypadku numerem cztery na liście. I że nad sobą będzie miał minimum cztery wpływowe osoby, które będą chciały w sprawach sportowych dorzucić swoje trzy grosze.

FINAŁ LIGI MISTRZÓW W MONACHIUM

Oczekiwania z kolei ani trochę się nie zmniejszą. Wręcz przeciwnie, po przegraniu mistrzostwa Niemiec, będzie się wymagać natychmiastowego zdetronizowania Bayeru Leverkusen. Po czterech latach bez Pucharu Niemiec zdobycie tego trofeum tym razem nie będzie już traktowane jako jedynie miły dodatek. A dojście do półfinału Ligi Mistrzów, które w przypadku Tuchela uznawane jest za dobry wynik, u jego następcy takim nie będzie. Finał w 2025 roku odbędzie się w Monachium, więc w Bayernie jest wręcz priorytetem, by wygrać Ligę Mistrzów na własnym stadionie, dokańczając to, co nie wyszło w 2012 roku przeciwko Chelsea.

Bayern w praktyce szuka więc teraz trenera, który w rok zbuduje zespół zdolny zdobyć potrójną koronę. Najlepiej wcale nie zważając na negocjacje, które klub będzie prowadził z Xabim Alonso. Mimo że teoretycznie to jedna z najbardziej wymarzonych posad w zawodzie, nie ma wielu wysokiej klasy trenerów, którzy zgodzą się na pracę w takich okolicznościach. Nic więc dziwnego, że poszukiwania idą jak po grudzie, a posady selekcjonera, które zwykle nie są równie poważane, jak te w największych klubach, nagle robią się tak atrakcyjne, że nawet w obliczu oferty Bayernu nikt nie zamierza ich porzucać.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Niemcy

Komentarze

15 komentarzy

Loading...