Reklama

Trela: Słabnący gigant. Szerszy problem Bayernu Monachium

Michał Trela

Autor:Michał Trela

17 kwietnia 2025, 17:29 • 10 min czytania 17 komentarzy

Od zwycięstwa w 2020 roku Bayern tylko raz, przed rokiem, przebrnął ćwierćfinał Ligi Mistrzów. Ostatnie siedem edycji to tylko dwie obecności w najlepszej czwórce Europy. Skoro między 2012 a 2018 rokiem Bayernu tylko raz zabrakło w półfinałach, regres jest ewidentny. Dlatego o ile porażkę z Interem można by złożyć na karb kontuzji, o tyle szersza perspektywa jest bardziej alarmująca.

Trela: Słabnący gigant. Szerszy problem Bayernu Monachium

Ligę Mistrzów zawsze można spróbować wygrać za rok. Ale nawet jeśli Bayernowi Monachium by się udało, to już nie byłoby to samo. Traumy związanej z przegranym w 2012 roku finału na własnym stadionie nie uda się przegonić. Będzie można najwyżej naszyć na koszulki kolejną gwiazdkę. Lekarstwem na traumę miało być domknięcie tamtej misji trzynaście lat później i wygranie Ligi Mistrzów u siebie. To już od kilkunastu miesięcy był w Monachium motyw przewodni całego sezonu. Odzyskanie panowania w Bundeslidze było ważne. Lepszy niż w poprzednich latach występ w Pucharze Niemiec pożądany. Ale jedynym, co naprawdę się liczyło, był projekt „Finale Daoam”.

O to, że nie zmierza on w dobrą stronę, monachijscy kibice obawiali się już rok temu. Thomas Tuchel dokańczał wówczas sezon jako trener Bayernu, ale klub już wcześniej ogłosił, że w lecie będzie chciał wynająć innego fachowca. Poszukiwania szły opornie, podczas gdy Tuchel udowadniał, że — przynajmniej w rozgrywkach prowadzonych w systemie pucharowym — jest dobrym specjalistą. Wyeliminował Lazio. Przebrnął Arsenal. Był o krok od wyrzucenia Realu Madryt. Kibice wystosowali więc do klubu list otwarty, by z myślą o przyszłorocznym finale na własnym stadionie, przeprosić się z Tuchelem, bo nikogo, kto dawałby większe szanse na dotarcie do najważniejszego meczu w klubowej piłce i tak nie uda się znaleźć. Zarząd nie ugiął się jednak pod presją i zatrudnił niedoświadczonego na tym poziomie trenera, który chwilę wcześniej spadł z Burnley z Premier League.

Fani Bayernu mieli rację, że kogoś, kto doszedłby z Bayernem dalej niż Tuchel, nie udało się znaleźć. Tyle że po odpadnięciu już w ćwierćfinale głównym winnym wcale nie wydaje się młody trener. Vincent Kompany nie ma za sobą idealnych rozgrywek. Kilka porażek da się mu przypisać. Ale odpadnięcie z Interem Mediolan więcej mówi o problemach Bayernu dotyczących polityki kadrowej niż obsady pozycji trenera. To czysta spekulacja, ale wydaje się, że inny trener, dowodzący tym samym składem, także odpadłby z mistrzami Włoch. O ile zadanie znalezienia odpowiedniego trenera dla tej drużyny rok temu wydawało się karkołomne, o tyle dziś dyrektor sportowy Max Eberl stoi przed jeszcze trudniejszym. Bo w porównaniu do największych na kontynencie, kadra Bayernu wydaje się niebezpiecznie mało konkurencyjna.

Reklama

Bayern musiał się ratować Thomasem Muellerem, który nie ma już przyszłości w klubie. 

Egipskie plagi

Oczywiście, że gdyby wszyscy byli zdrowi, skład na ćwierćfinały wyglądałby inaczej. W bramce nie byłoby Jonasa Urbiga, jesienią rezerwowego w 2-ligowej Kolonii, lecz Manuel Neuer. Na środku obrony nie grałby Eric Dier, przez większość sezonu odgrywający marginalną rolę, lecz Dayot Upamecano, mający za sobą najlepsze miesiące od transferu z RB Lipsk. Po lewej stronie defensywy hasałby ponaddźwiękowy Alphonso Davies, nie prawonożny Josip Stanisić. Na środku pomocy tempo regulowałby Aleksandar Pavlović, dający drużynie więcej równowagi niż Leon Goretzka i uwalniający ofensywne zapędy Joshui Kimmicha. Wreszcie za plecami Harry’ego Kane’a czarowałby zjawiskowy Jamal Musiala, a nie wypychany z klubu Thomas Mueller, czy – jak w pierwszym meczu – Raphael Guerreiro, przesuwany z lewej obrony. Optymalny skład Bayernu miałby szansę wyrzucić Inter z Ligi Mistrzów. Przy dobrych wiatrach może nawet byłby w stanie ją wygrać. Futbol dziś już tak jednak nie działa.

Nikt ze światowej czołówki nie może bazować na dobrze wyglądającej pierwszej jedenastce. Nikt nie może liczyć, że w decydujących momentach sezonu będzie mógł korzystać ze wszystkich najsilniejszych graczy. Albo, że ci, którzy absolutnie nie powinni doznać kontuzji, akurat jej nie doznają. Jeśli kalendarz światowej piłki jest nadęty do ekstremum, jeśli po zakończeniu sezonu do rozegrania będą jeszcze Klubowe Mistrzostwa Świata, jeśli każdą przerwę w rozgrywkach ligowych wypełniają mecze reprezentacyjne, trzeba planować na czarny scenariusz. Być może skala kwietniowych problemów Bayernu byłaby nie do zrekompensowania przez nikogo w Europie. Być może to po prostu pech. Być może jednak naturalna konsekwencja tego, jak zbudowana została monachijska kadra i jak korzystał z niej trener Kompany.

Bayern wszedł w sezon z kilkoma pozycjami obsadzonymi tak wąsko, że aż prosiły się o problemy. Najbardziej widać to po ataku, gdzie oprócz Kane’a, nie ma nikogo. Nawet na sztukę. Żadnego zdolnego juniora, à la Joshua Zirkzee. Albo użytecznego weterana jak Sandro Wagner, Claudio Pizarro czy Eric-Maxim Choupo-Moting. Kane nie tylko jest najlepszą dziewiątką Bayernu, ale też jedyną. Gdy z rzadka trzeba było sobie radzić bez niego, Kompany musiał grać bez napastnika. Funkcję tę próbowali wypełniać przesuwani z drugiej linii Musiala, Mueller czy Serge Gnabry.

Każdy to oczywiście piłkarz światowej klasy, który jakoś poradzi sobie na tej pozycji. Ale skoro takie rozwiązanie to ostateczność, Belg decydował się na nie tylko, gdy naprawdę musiał. Jedyne przerwy snajpera były wymuszane urazami. Tylko trzy zdarzyło się mu zacząć mecz na ławce. Z sześciu porażek Bayernu w tym sezonie, trzy przytrafiły się, gdy Anglika brakowało w wyjściowym składzie. Nic więc dziwnego, że Kompany raczej unikał dawania mu odpoczynku. Może także dlatego w rywalizacji z Interem sprawiał wrażenie będącego daleko od optymalnej formy. Strzelił wprawdzie świetnego gola w Mediolanie, ale jak na jego standardy, to także nie był udany występ. Być może gdyby przez cały sezon nie był żyłowany do granic możliwości, w dniu próby mógłby dać Bayernowi więcej.

Braki w obronie

Nie lepiej wygląda sytuacja na innych pozycjach. Preferowany przez Kompany’ego styl wymaga od stoperów bardzo wysokiego ustawienia, gry jeden na jednego i częstego ścigania się z napastnikami, co wymaga siły fizycznej i szybkości. To dlatego Dier przez większą część rozgrywek był głębokim rezerwowym. Bayern miał jedynie dwóch zawodników, którzy odpowiadali tym wymaganiom – Kima i Upamecano. Obaj nie odpoczywali niemal nigdy. Jako że przez całą jesień leczyli urazy Josip Stanisić i Hiroki Ito, którzy teoretycznie mogliby od czasu do czasu zluzować Francuza lub Koreańczyka, jedynym zmiennikiem był przez większość sezonu Anglik. Kompany jesienią postawił na niego w wyjściowym składzie raz i Bayern doznał wtedy jedynej porażki. W fazie zasadniczej Ligi Mistrzów uzbierał raptem 24 minuty. Trudno w takich okolicznościach przygotować się do rozegrania najważniejszych 180 minut w sezonie przeciwko Interowi. I tak poradził sobie zaskakująco dobrze.

Reklama

Eric Dier i tak spisał się całkiem nieźle w meczach z Interem. 

Na ciekawy problem zwraca uwagę „The Athletic”. Na pozycjach, na których teoretycznie liczbowo i jakościowo wszystko się zgadza, problemem są różnice w stylu gry między podstawowym piłkarzem a rezerwowymi. Choćby na lewej obronie, gdzie jest podstawowy Davies, a w razie konieczności rezerwowi Guerreiro, Ito czy przesuwany z prawej strony Stanisić. Każdy z nich gra jednak radykalnie inaczej od Kanadyjczyka. Nie posiada ani ułamka jego szybkości, ciągu na bramkę, tendencji do gry na obieg. Wyjęcie raptem jednego ogniwa z obrony drastycznie zmienia sposób gry zespołu. Adekwatne zastąpienie kogoś o talencie Musiali pewnie nie byłoby w żadnym wypadku możliwe, ale jego nieobecność także powoduje, że na pozycji ofensywnego pomocnika pojawiają się zawodnicy interpretujący tę rolę zupełnie inaczej niż on. To naturalne, że rezerwowy będzie słabszy od piłkarza podstawowego, ale niechby był chociaż w części do niego podobny. Wtedy drużyna z innymi nazwiskami może próbować grać w podobny sposób.

Biorąc pod uwagę te braki kadrowe, Bayern walczył dzielnie. Zarówno w pierwszym, jak i w drugim meczu miał sytuacje, by myśleć o lepszym wyniku. To jednak, kogo potrzebował w momencie próby, najlepiej świadczy, jak źle poszło planowanie kadry. Mueller grał w Mediolanie w podstawowym składzie nie dlatego, że Kompany chciał mu pozwolić na pożegnanie z Ligą Mistrzów, ale dlatego, że ze względów taktycznych go potrzebował. Wyrównującego gola strzelił Dier, o którym jeszcze kilka miesięcy temu mówiono, że nie ma perspektyw na przedłużenie wygasającego w czerwcu kontraktu. Już dawno, gdy okazało się, że Joao Palhinha to droga transferowa wpadka, podstawowym zawodnikiem został Leon Goretzka, na początku sezonu niemieszczący się w kadrze meczowej. Impulsy z ławki dawali natomiast Kingsley Coman i Serge Gnabry, których klub chciał się pozbyć zeszłego lata i liczy na sprzedanie ich najbliższego. Bayern musiał się ratować graczami, których już by w klubie nie było, gdyby to od monachijskich działaczy zależało. I wtedy dopiero byłby problem.

Wirtz nie wystarczy

Aktualnie wszystko kręci się w Monachium wokół chęci pozyskania Floriana Wirtza. Ważne postaci z klubu przeprowadzają medialną ofensywę, mającą przekonać gwiazdę Bayeru Leverkusen do kontynuowania kariery w stolicy Bawarii. Eberl z kolei ma szukać oszczędności, by znaleźć środki na sfinansowanie transferu i kontraktu pomocnika. W razie powodzenia tej akcji Bayern rozwiązałby jednak maksymalnie jeden problem – uzależnienie ofensywy w kwestii tworzenia sytuacji od talentu Musiali. Myślenie, że do obecnej kadry wystarczy dołożyć Wirtza i powstanie ekipa zdolna do walki o wygraną w Lidze Mistrzów, byłoby mocno życzeniowe.

Kadra Bayernu potrzebuje większej szerokości. Lepszych zmienników, którzy bardziej naciskaliby na zawodników podstawowego składu. Większej możliwości rotacji w trakcie sezonu. Nie z konieczności, gdy już mięśnie nie wytrzymają, lecz z przezorności, z myślą o najważniejszych momentach sezonu. Nawet na pozycjach, na których zarówno liczbowo, jak i jakościowo teoretycznie powinno wszystko się zgadzać, jak na skrzydłach, gdzie o cztery miejsca rywalizują Michael Olise, Gnabry, Leroy Sane i Coman, w skali sezonu można było polegać tylko na jednym z nich. Sane, Gnabry czy Coman miewali momenty, ale powtarzalny w dostarczaniu występów na wysokim poziomie był jedynie Francuz pozyskany w lecie z Crystal Palace.

Bayern, by realnie myśleć o finale Ligi Mistrzów, musiałby nie tylko zachować obecną kadrę, nie tylko dołożyć do niej Wirtza za Muellera, ale jeszcze dołożyć po jednym dobrym i pasującym do stylu trenera zawodniku do obrony, środka pomocy i ataku. Plany są jednak inne. Bayern ma ciąć koszty. Sprzedawać, kogo się da. Szykują się miesiące, w których znów będzie sondowany rynek na Goretzkę, Comana, Gnabry’ego. W których znów będzie obracany każdy grosz i analizowany każdy wydatek. W ostatnich latach w Bayernie podjęto wiele złych, a kosztownych decyzji, z którymi muszą radzić sobie obecny trener i działacze. Dlatego teraz potrzebna jest niemal stuprocentowa skuteczność. Szukanie okazji, które pozwolą zbudować silniejszy skład za mniejsze albo takie same pieniądze. To pokazuje jednak, jak trudno jest dziś Bayernowi dotrzymać tempa najbogatszym na kontynencie, którzy aż tak finansami przejmować się nie muszą.

Florian Wirtz podniósłby jakość ofensywną Bayernu, ale wszystkich problemów nie rozwiąże. 

Powrót do początków XXI wieku

Ściągając zeszłego lata Kompany’ego, Eberl znalazł dla Bayernu trenera, który, nawet mimo fiaska najważniejszej strategicznej misji, nie jest kwestionowany. Kilku zawodników pomógł odbudować, innych wzniósł na wyższy poziom. Wyciągając z Crystal Palace Olise’a, pokazał, że zawodnik, który nie był jeszcze rozpoznawalną w skali świata gwiazdą, może wykonać krok w stronę szczytu już w koszulce Bayernu. Ale w najbliższych miesiącach takich ruchów musi być więcej. By za rok, po odpadnięciu z Ligi Mistrzów w ćwierćfinale, znów zastanawiać się nad trenerem. W gruncie rzeczy to bowiem dla Bayernu alarmujące, że Kompany może bezkarnie przegrywać i spotykać się z powszechnym zrozumieniem. Pod jego wodzą Bawarczycy przegrali w Lidze Mistrzów na własnym stadionie po raz pierwszy od czterech lat, dali się pokonać w fazie zasadniczej tych rozgrywek po raz pierwszy od siedmiu lat, doznali trzech porażek w czternastu europejskich meczach tego sezonu, a na cztery starcia z półfinalistami Ligi Mistrzów wygrali jedno, nim jeszcze PSG uchwyciło dobry rytm. Zwykle z takich wyników trenerzy Bayernu musieliby się gęsto tłumaczyć przed mediami, kibicami i szefami. To, że Kompany może spać absolutnie spokojnie, zdobywając raptem jedno trofeum w sezonie, świadczy o tym, jak wiele Bayern ma do zrobienia na innych szczeblach.

Dziś ten zespół niebezpiecznie przypomina ten z początków kariery Thomasa Muellera, gdy dowodził nim Juergen Klinsmann. Miał jakieś gwiazdy, przy korzystnej konstelacji mógł nawet zajść daleko w Europie. Gdy jednak wpadał w fazie pucharowej na Barcelonę czy Milan, widać było różnicę klas. Dlatego między 2002 a 2009 rokiem ani razu nie przebił się do najlepszej czwórki. Potrzeba było pracy Louisa Van Gaala, osiągnięcia przezeń wyniku ponad stan, jakim było przedarcie się do finału w 2010 roku, kilku dobrych okienek transferowych, ze ściągnięciem takich postaci jak Franck Ribery, Arjen Robben czy Manuel Neuer, wsparcia akademii, która wypuściła na świat młodych Muellera i Davida Alabę, by Bayern znów został absolutną wagą ciężką.

Na razie tak źle jeszcze nie jest, dystans do najsilniejszych nie jest aż tak wielki, ale zwraca uwagę, że od zwycięstwa w 2020 roku pod wodzą Hansiego Flicka Bayern tylko raz, przed rokiem, przebrnął ćwierćfinał. Ostatnie siedem edycji to tylko dwie obecności w najlepszej czwórce Europy. Skoro między 2012 a 2018 rokiem Bayernu tylko raz zabrakło w półfinałach, regres jest ewidentny. Dlatego o ile porażkę z Interem można by złożyć na karb kontuzji, o tyle szersza perspektywa jest bardziej alarmująca. Bayern niebezpiecznie wraca do czasów, w których dominacja na własnym podwórku była jego sufitem. Jeden Wirtz pomoże umocnić hegemonię, ale całej tendencji nie odwróci.

MICHAŁ TRELA

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Drużyna warta braw. Aluron grał pięknie, ale przegrał w finale Ligi Mistrzów

Sebastian Warzecha
9
Drużyna warta braw. Aluron grał pięknie, ale przegrał w finale Ligi Mistrzów
Ekstraklasa

Łukasz Gikiewicz mocno o bracie: “Jego wywiad był tak fatalny, jak dwa ostatnie mecze”

Jakub Radomski
7
Łukasz Gikiewicz mocno o bracie: “Jego wywiad był tak fatalny, jak dwa ostatnie mecze”

Liga Mistrzów

Anglia

Imponujące osiągnięcie angielskich drużyn. Tak dobrze jeszcze nie było

Aleksander Rachwał
13
Imponujące osiągnięcie angielskich drużyn. Tak dobrze jeszcze nie było

Komentarze

17 komentarzy

Loading...