Sztafeta olimpijska stała się nieodłącznym elementem igrzysk. To tradycja, którą obserwują dziś miliony ludzi na całym świecie. Ale jak do tego właściwie doszło? Skąd wzięło się takie uwielbienie wobec olimpijskiego ognia? I jak wyglądały sztafety w przeszłości oraz jak będzie wyglądać ta francuska, gdy ogień olimpijski w najbliższych dniach zawinie do wybrzeży tego kraju?
Poniższy tekst jest zaktualizowaną wersją artykułu, który pierwotnie ukazał się na portalu Kierunek Tokio – tworzonym przez redakcję Weszło przy okazji poprzednich igrzysk olimpijskich.
***
Sztafeta olimpijska. Znaczenie i historia
Początki na cenzurowanym
Historia samego ognia olimpijskiego sięga czasów – co raczej nie powinno dziwić – starożytnej Grecji. Biegi z ogniem urządzano tam, by uczcić bóstwa. Na czele z Prometeuszem, który według mitów ten właśnie ogień ofiarował ludziom. Ale to pewnie pamiętacie jeszcze ze szkoły. Podobnie jak informację, że ogień na igrzyskach utrzymywano, by uczcić Zeusa. Wspomniane biegi ku czci bóstw wkrótce zamieniły się w sportowe zmagania. Ogień rozpalano na specjalnym ołtarzu poświęconym Hestii, bogini domowego ogniska. Robiono to poprzez soczewkę, koncentrującą płomienie słońca w jednym punkcie. Naczelna kapłanka – tak ją nazwijmy – podkładała pod ten punkt pochodnię. I ogień płonął.
Wiemy, może się wydawać, że to zbędne informacje. Ale tak nie jest. Do ognia olimpijskiego stosunkowo szybko zaczęto odwoływać się także w trakcie nowożytnych igrzysk. Już w 1912 roku Pierre de Coubertin, ich ojciec, powiedział: – A teraz wspaniali ludzie otrzymali pochodnię. Tym samym podjęli się zachować i dbać o cenny płomień. Nasi młodzi ludzie będą ją mieli przez jakiś czas. Potem pochodnia wypadnie z ich rąk, a inni młodzi ludzie, po drugiej stronie świata, ją podniosą. – Szesnaście lat po tych słowach ogień po raz pierwszy dosłownie „wmontowano” w igrzyska. Na stadionie w Amsterdamie zapłonął znicz. W Los Angeles, kolejne cztery lata później, kontynuowano nowonarodzoną tradycję.
My pisać mamy jednak nie tyle o samym zniczu, co o sztafecie. A ta powstała w 1936 roku, w nazistowskich Niemczech. Na pomysł przeniesienia ognia z Olimpii do Berlina wpadł Carl Diem z Niemiec, który w tej kwestii współpracował z Grekiem Ioannisem Ketseasem. Zarówno MKOl, jak i władze III Rzeszy, pomysł poparły. Ci pierwsi, bo uważali, że to piękne nawiązanie do tradycji starożytnych igrzysk. Drudzy… z podobnych powodów. Wiele elementów nazistowskiej propagandy było bowiem opartych m.in. na odwołaniach do cywilizacji starożytnych Greków.
Ceremonia rozpalenia pochodni przebiegała jak przed laty, a obserwował ją sam de Coubertin. Świątynia, kapłanki, wklęsła soczewka, promienie słońca – tak zresztą jest do dziś. Pierwszy z olimpijskim ogniem biegł Grek Konstantinos Kondyllis. Łączna liczba biegaczy wyniosła wtedy 3075 osób, a długość sztafety… 3075 kilometrów. Przetransportowanie ognia z Grecji do stolicy Niemiec zajęło niespełna dwa tygodnie. Ostatniego biegacza wybierano w Niemczech długo. W końcu rolę tę powierzono Friztowi Schilgenowi, uznanemu za ideał niemieckiego obywatela, który w dodatku ładnie biegał. To on zapalił znicz olimpijski.
I choć początki sztafety olimpijskiej sięgają ustroju, który później odpowiedzialny był za rozpętanie II wojny światowej i zbrodnie na ludzkości, to tradycja sama w sobie się przyjęła. Nie przeszkodziło jej to, że pierwsze pochodnie wykonano w zakładach Kruppa. Tych samych, które w trakcie wojny wytwarzały też amunicję dla niemieckiej armii. Nie przeszkodziło, że naziści zastosowali ją w celach propagandowych (jak zresztą całe igrzyska), wykorzystując do relacji z niej media oraz Leni Riefenstahl, która kręciła konkretne sceny z przebiegu sztafety, by później umieścić je w filmie „Olimpiada”.
Gdy minęła wojna, a świat otrząsnął się już z powstałej po niej zawieruchy, igrzyska przywędrowały do Londynu. I tam też postanowiono zorganizować sztafetę. Trwała od 17 do 29 lipca, zwano ją „sztafetą pokoju”. To wtedy ogień olimpijski po raz pierwszy transportowano statkiem, w trakcie przepraw z Grecji do Włoch oraz przez kanał La Manche. Sztafetę zorganizowano naprędce i w trudnych warunkach, niech świadczy o tym fakt, że dziewczyna, która rozpalała pochodnię, została do tego wybrana… dzień przed ceremonią. Ta, którą tej roli uczono, po prostu nie była w stanie dotrzeć z Aten do Olimpii.
By podkreślić pokojowy charakter sztafety, rozpoczynający ją pułkownik Dimitrelis z greckiej armii, odłożył swą broń i zdjął mundur przed wzięciem do rąk pochodni. I tak ruszył w drogę. A wraz z nim olimpijski ogień.
Od wewnątrz
Z czasem sztafeta zaczęła stawać się sposobem na zasygnalizowanie czegoś, upamiętnienie czy przekazanie światu. Wydłużano jej bieg, angażowano coraz więcej osób. I coraz więcej osób samych chciało brać w niej udział. I to mimo tego że – o czym mówią sami uczestnicy – biec z taką pochodnią jest właściwie bardzo ciężko. Waży to sporo, do tego trzeba uważać, żeby się nie poparzyć, najlepiej nieść pod dziwnym kątem, a do tego dochodzą nerwy, by nie wywrócić się na oczach setek czy nawet tysięcy osób.
Ale wiadomo, wszystko to równoważy prestiż i poczucie uczestnictwa w czymś naprawdę dużym. Do tego przecież niesie się ten sam ogień, co wiele gwiazd czy to sportu, czy z innych dziedzin życia. I w końcu to tym ogniem zostaje rozpalony znicz olimpijski. A to robiła już w ogóle gwiazdorska obsada. Wayne Gretzky, Muhammad Ali, Paavo Nurmi czy Vanderlei Lima. Lub osoby, których nazwisk może nie znamy, ale ich obecność ma coś symbolizować – na przykład Yoshinori Sakai (w Tokio w 1964 roku, urodzony w Hiroszimie w dniu zrzucenia na miasto bomby atomowej) czy Cathy Freeman (w Sydney w 2000 roku, Aborygenka). Wszyscy też pamiętają ceremonię z Barcelony, gdy znicz rozpalił Antonio Rebollo, niepełnosprawny sportowiec, strzelając z łuku, na który miał założoną podpaloną strzałę.
Swoją drogą sztafeta olimpijska to też wyzwanie dla… inżynierów i projektantów. To oni głowią się nad tym, jak sprawić, by pochodnia i znicz były charakterystyczne i coś symbolizowały, a przy tym nie gasły. Czas „życia” pochodni to zresztą jakieś 20 minut. Na tyle zwykle wystarcza jej paliwa. Ale chodzi o to, by nie zgasła wcześniej przez deszcz lub wiatr. Do tego ostatnia zwykle musi wyglądać inaczej. Choć my tego nie widzimy. Bo chodzi o to, jak zbudowana jest w środku.
Ona ma bowiem jedno zadanie – rozpalić znicz, ku radości milionów czy wręcz miliardów ludzi. Ale jak to właściwie się stało, że tyle osób cieszy się właśnie na ten moment?
Rozrost
Jako pierwsi na wykorzystanie sztafety w ciekawszy sposób wpadli Włosi, gdy igrzyska zawitały do Rzymu w 1960 roku. Uznali, że warto będzie uczcić w ten sposób dwie cywilizacje: grecką i rzymską. Jak pomyśleli, tak zrobili. Trasę poprowadzono przez najbardziej znane historyczne lokalizacje obu państw, a samą sztafetę pierwszy raz w historii relacjonowano w telewizji. W Tokio z kolei, jak już wspomniano, organizatorzy przypomnieli II wojnę światową i prezentowali (zresztą tak jak i całymi igrzyskami) nową, powojenną Japonię.
Prawdziwym wyzwaniem były igrzyska w Meksyku z 1968 roku. Najbardziej pamiętanym wydarzeniem związanym z olimpijski ogniem do dziś pozostaje z tych igrzysk to, że to tam po raz pierwszy kobieta zapaliła znicz – zrobiła to meksykańska płotkarka, Enriqueta Basillo. Sama sztafeta była jednak wielkim wyzwaniem logistycznym. Pierwszy raz w historii brały w niej udział osoby z innych państw niż Grecji i kraju-organizatora. Ale to tylko część utrudnień. Kolejnych przysporzył fakt, że Meksykanie chcieli odwzorować drogę, jaką przebył Krzysztof Kolumb, gdy przypływał do Nowego Świata. I tak olimpijski ogień przeszedł przez Genuę (miejsce narodzin Kolumba), Palos de la Frontera (port, z którego wypłynął) i San Salvador (pierwszą wyspę, na którą dopłynął). Ponadto sztafeta dotarła również do Wielkiej Piramidy Księżyca w Teotihuacan, gdzie olimpijski ogień wziął udział w tradycyjnej azteckiej ceremonii.
Sztafeta olimpijska wkrótce stała się rywalizacją. Każdy kraj chciał zaprezentować się jak najlepiej, przebić osiągnięcia poprzedniego. W Monachium do Guenthera Zahna, ostatniego z jej uczestników, przed zapaleniem znicza dołączyli biegacze z pozostałych kontynentów. W Montrealu znaleziono niecodzienny sposób na przekazanie ognia do Kanady. Otóż zrobiono to za pomocą… satelity. Z Aten płomień „przeniesiono” drogą radiową do satelity, po czym rozpalono go z niej za pomocą lasera już na drugim kontynencie.
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Do uczestnictwa w samej kanadyjskiej części sztafety zgłosiło się wtedy 4000 osób. Kilka miesięcy przed jej startem do wybranych wysłano egzemplarze instrukcji na temat tego, jak mają się zachowywać, jak nieść pochodnię i jak przekazać ogień kolejnej osobie. To też w Montrealu po raz pierwszy znicz zapaliły dwie osoby – Stephane Prefontaine i Sandra Henderson (mający 15 i 16 lat, później, według plotek, wzięli ze sobą ślub).
Osiem lat później w USA sztafetę sponsorowała i pomogła w jej medialnym rozpropagowaniu faktyczna agencja reklamowa, a stroje biegaczy dostarczali Levi Strauss i Converse. To wtedy zaczęły pojawiać się pierwsze głosy o komercjalizacji całego wydarzenia. Po raz pierwszy uczestnicy mogli zapłacić za udział (około 3000 dolarów za kilometr), po raz pierwszy też można było sponsorować konkretny kilometr. Wielu to krytykowało, ale MKOl uznał, że cała sztafeta okazała się niesamowitym sukcesem, a pieniądze przekazano na cele charytatywne.
Nawiązano też do przeszłości – pierwszymi biegaczami w USA byli potomkowie Jima Thorpe’a i Jessego Owensa, dwóch wielkich olimpijczyków z USA. Sama sztafeta była – na tamten moment – najdłuższą w historii, sięgając mniej więcej 15 tysięcy kilometrów i przebiegając przez całe Stany Zjednoczone. Znicz, który wówczas zapalono, był tym samym, którego użyto w 1932 roku, gdy igrzyska odbywały się w tym samym mieście. A skoro wcześniej wspominaliśmy o komercjalizacji, to warto krótko napomknąć o igrzyskach z Barcelony, zorganizowanych osiem lat później – to wówczas sztafetę sponsorować zaczęła… Coca-Cola, która dostrzegła w tym dobry interes. I miała rację.
Cztery lata później sztafeta wróciła do USA. Jako pierwszy w Stanach pochodnię niósł Rafer Johnson, który był ostatnim uczestnikiem sztafety z Los Angeles dwanaście lat wcześniej. Znów postawiono na rozmach. Trasa, po której niesiono ogień liczyła sobie niecałe 27 tysięcy (!) kilometrów. Udział w przedsięwzięciu wzięło udział ponad 12 tysięcy osób, z czego 2000 stanowili byli olimpijczycy lub osoby powiązane z ruchem olimpijskim. Trasę, oczywiście, poprowadzono przez wiele historycznych czy turystycznych miejsc – choćby Wielki Kanion. To wtedy też Coca-Cola poszła na całość i obok biegaczy jechały samochody z jej logiem, a ludzie mogli kupić butelki napoju. Część środków z ich sprzedaży przeznaczono na charytatywną działalność.
W 1996 roku wymyślono też coś, czego wcześniej nie było. O ile pochodnia olimpijska podróżowała już łodzią, na koniu, była niesiona przez spadochroniarzy czy prowadzących skuter śnieżny, a cztery lata później miała też zostać przeniesiona na grzbiecie wielbłąda i zabrana pod wodę, o tyle to przed igrzyskami w Atlancie… wysłano ją w kosmos. Ognia, z oczywistych przyczyn, zabrać się nie dało, jednak po raz pierwszy (bo były i kolejne) ruch olimpijski połączony został i z tymi, którzy znajdowali się aktualnie poza Ziemią. Choć największym wydarzeniem i tak było to, że znicz rozpalił – zmagający się z chorobą Parkinsona – Muhammad Ali, co do samego końca trzymano w tajemnicy.
Australijczycy, cztery lata później, wymyślili jeszcze coś innego. Zanim płomień dotarł do nich, odwiedził wyspy Oceanii. Jak wspomniano – wzięto go też pod wodę, by oświetlił Wielką Rafę Koralową. Żeby tak się stało, naukowcy przez dziewięć miesięcy pracowali nad formułą, która pozwoliłaby mu nie gasnąć w wodzie. Udało im się. Inna sprawa, że organizatorzy nie uniknęli kontrowersji. Choćby przez to, że w ceremonii rozpalenia znicza zamieniono jedną z dziewczyn o grecko-australijskich korzeniach na córkę członka MKOl-u.
Grecy, gdy igrzyska wróciły do nich w 2004 roku, uznali, że trasa przebiegająca tylko w ich kraju będzie za krótka i muszą coś wykombinować. Wymyślili… sztafetę dookoła świata, odwiedzającą pięć kontynentów, w nawiązaniu do pięciu olimpijskich kół. Wyszła im ona na tyle dobrze, że MKOl stwierdził, iż chciałby taką oglądać co igrzyska. Cztery lata później decyzję tę zmienił, ale o tym później. Bo powiedzmy sobie jeszcze o Londynie, który może nie zrobił nic wielkiego na samej trasie, ale zainteresowanie sztafetą było już na tyle duże, że tłumy po drodze na siłę zmniejszać musiała policja. Bo obejrzeć biegnących stawiały się dziesiątki tysięcy osób. I piszemy tu o pojedynczych dniach, całą sztafetę oglądały miliony.
Swoją drogą jedną z niosących pochodnię dopingowano szczególnie – była nią Dinah Gould. W chwili, gdy biegła w sztafecie, miała okrągłe sto lat.
Gasnący ogień
Nie jest jednak tak, że w całej historii olimpijskiej sztafety było tylko pozytywnie. Wręcz przeciwnie. Na przestrzeni lat zanotowano zarówno sporo wpadek, jak i protestów przeciwko sztafecie. Pierwszy wyraźny sygnał, że nie zawsze będzie kolorowo, MKOl otrzymał już w 1956 roku, gdy igrzyska odbywały się w Melbourne. Barry Larkin, student, protestował wówczas przeciwko tradycji sztafety, wywodzącej się z – jak już wiecie – nazistowskich Niemiec.
Jak to zrobił? Skonstruował własną pochodnię. Do nogi krzesła przymocował puszkę po śliwkowym puddingu, a ogień uzyskał poprzez podpalenie pary majtek. Udając biegacza przekazał tę pochodnię burmistrzowi Sydney, Patowi Hillsowi i uciekł chwilę później. Gdy po kilku minutach pojawił się prawdziwy biegacz, wszyscy byli naprawdę zaskoczeni. Swoją drogą faktyczna pochodnia w tamtym roku skonstruowana była tak, że wielu z uczestników sztafety skończyło z poparzonymi rękami, bowiem odpryskiwały od niej drobne strzępki metalu.
Inne wpadki? Proszę bardzo. W tym samym roku, ale w trakcie zimowych igrzysk, Guido Caroli wjechał na stadion na łyżwach. Zahaczył jednak o kabel, przewrócił się, ale… pochodnię utrzymał. I podobno zawsze już był z tego dumny. W Meksyku, dwanaście lat później, poparzeni zostali niektórzy biegacze. Przy przekazywaniu sobie ognia zdarzały się bowiem… małe eksplozje. W Seulu z kolei, już po zapaleniu znicza, wypuszczono sporo gołębi. Część, spanikowana, wleciała prosto w ogień.
Klasyką jest już gaśnięcie. Czy to pochodni, czy znicza. Zdarzało się to wielokrotnie, dlatego organizatorzy zawsze mają przygotowaną rezerwową pochodnię, z której – i teoretycznie tylko z niej – można na nowo odpalić olimpijski ogień, bowiem i ona została zapalona w Olimpii. Wiadomo, to żadna nowina, że płomień może zgasnąć. Wystarczy, że zerwie się wichura lub ulewa. Tak było w Montrealu w 1976 roku czy w Atenach w 2004. Nikt nie robił z tego afery. Aż za sztafetę wzięli się Rosjanie przed zimowymi igrzyskami w Soczi.
Nie dość, że płomień gasł wówczas wyjątkowo często, to Szawarsz Karapietin, olimpijczyk, kompletnie spanikował, gdy tak się stało. I o pomoc poprosił pobliskiego ochroniarza. Ten, nie wiedząc, jak przebiegają procedury, wyciągnął zapalniczkę. Reszty się domyślcie. By jakoś naprawić szkody, płomień zgaszono jeszcze raz – tym razem umyślnie – i odpalono już od właściwej pochodni. Ale widok ognia olimpijskiego (który tak naprawdę nim nie był), odpalanego od zwykłej zapalniczki, pozostał w głowach wielu. Podobnie jak protest mieszkańców Angra dos Reis, miasta niedaleko Rio de Janeiro, którzy – wściekli na sumy wydane na organizację igrzysk w czasach kryzysu – zgasili płomień, gdy sztafeta przebiegała przez ich miejscowość.
Największe kontrowersje dotyczyły jednak sztafety z 2008 roku, która liczyć miała sobie 130 000 kilometrów(!). Pamiętacie jeszcze, że pisaliśmy o tym, jak MKOl zmienił zdanie dotyczące organizacji jej w formacie ogólnoświatowym? No to właśnie do tego doszliśmy. Na całej trasie na biegaczy czekali protestujący przeciwko łamaniu praw człowieka, głównie w związku z sytuacją w Tybecie. Kilkukrotnie z ich powodu trzeba było zmieniać trasę sztafety, kilka etapów po prostu nie mogło się odbyć. A by możliwe było wejście na Mount Everest, które zaplanowano, chińskie władze po prostu zamknęły górę właśnie od strony Tybetu.
Płomień, na niemal całej trasie, strzeżony był przez 30 specjalnie wyszkolonych policjantów z Chin, oddelegowanych do tego celu przez tamtejszy rząd. „Niemal całej”, bo na przykład Australijczycy nie życzyli sobie ich obecności, ze względu na doniesienia o ich agresywnym zachowaniu. Woleli swoich własnych ochroniarzy. Sam Sebastian Coe, szycha w sportowym świecie, stwierdził, że „Chińczycy pilnują znicza niczym bandyci” i „trzy razy próbowali mnie odepchnąć i usunąć z drogi, nie mówią do tego po angielsku”. Sami widzicie – coś było na rzeczy.
Inna sprawa, że opinia sztafety i tak była mocno zszargana. Protesty czekały na nią między innymi w Londynie, Paryżu, San Francisco, Dar es Salaam czy Buenos Aires. Wszędzie tam organizatorzy ostatecznie wprowadzali zmiany, wymuszone przez działania protestujących. A media z całego świata to relacjonowały. Dlatego właśnie Międzynarodowy Komitet Olimpijski stwierdził, że bezpieczniej jest, gdy sztafeta odbywa się tylko w Grecji – bo musi dotrzeć z Olimpii do Aten, to już tradycja – i na terenie kraju-organizatora. Ale że Grekom jakoś ten bieg dookoła świata wyszedł, to nie wspomnieli. I nie wpadli na to, z jakiego powodu tak się stało.
W każdym razie to właśnie dlatego sztafeta z Grecji płynie potem prosto do kraju organizatora – w tym roku Paryża, przed trzema laty Japonii. I w Kraju Kwitnącej Wiśni warto jeszcze na moment się zatrzymać. Bo to też była niezwykła sztafeta.
Sztafeta w czasie pandemii
Sama ceremonia odpalenia znicza w Olimpii rozpoczęła się typowo. Jak zawsze było słońce, soczewka i kapłanki. Tylko publiczności brak, bo przeszkodził jej koronawirus. Jeszcze przed startem sztafety informowano też o ograniczeniach, które pojawią się na jej trasie. – Prosimy burmistrzów miejscowości, przez które przebiegać będzie sztafeta, by przestrzegali instrukcji Ministerstwa Zdrowia – pisał Międzynarodowy Komitet Olimpijski w oficjalnym ogłoszeniu.
Miejscowości miało być 37. Do tego 15 archeologicznych lokalizacji. 3500 kilometrów lądem, ponad 1500 wodą. Na trasie pojawić miało się sześciuset biegaczy. Sztafetę – po raz pierwszy w historii – rozpoczęła zresztą kobieta, Anna Korakaki, mistrzyni olimpijska w strzelectwie z Rio de Janeiro. Oczywiście Greczynka. – To dla mnie wielki zaszczyt. Jestem podekscytowana. Myślę, że te wszystkie uczucia staną się jeszcze bardziej intensywne w Olimpii. Nie mogę się doczekać, jestem pewna, że ta chwila pozostanie w moim sercu już na zawsze – mówiła.
Jej faktycznie jeszcze udało się doczekać swego. A potem wszystko się popsuło.
13 marca, dzień po odpaleniu ognia, jeszcze zorganizowano ceremonię w Sparcie, a pochodnię niósł nawet Gerard Butler, znany z roli króla Leonidasa w filmie “300”. Ale poza tym resztę dnia odwołano. A potem i kolejne, dopiero 19 marca ogień pojawił się na historycznym Stadionie Panateńskim, arenie pierwszych nowożytnych igrzysk. Potem miała się zacząć japońska część sztafety.
Organizatorzy wymyślili wtedy piątą najdłuższą sztafetę w historii, przebiegającą przez wszystkie prefektury kraju, których jest 47. Bieg z ogniem trwać miał 121 dni i rozpocząć się 26 marca w Fukushimie. Tej samej, która zasłynęła na świecie po tsunami i awarii tamtejszej elektrowni atomowej. Całe igrzyska w Japonii organizowane były bowiem pod hasłem „recovery games” i miały symbolizować ozdrowienie, regenerację kraju. Zresztą zapalenie ognia miało pierwotnie nastąpić dzień po dziewiątej rocznicy wydarzeń z 2011 roku.
– Nie chcemy pokazywać miejsc ogólnodostępnych i popularnych wśród turystów. Ogień olimpijski przejdzie drogę przez miejsca dotknięte trzęsieniem ziemi. Sztafeta poprowadzona będzie przez regiony, gdzie ludzie pracują, by odbudować to, co zniszczyły klęski żywiołowe – mówił Miho Takeda, członek komitetu organizacyjnego. A Masa Takaya, rzecznik tegoż, dodawał jeszcze kilka słów od siebie. – Tokio 2020 chce „zanieść” igrzyska do tych terenów, by zademonstrować światu jednoczącą siłę sportu i japońską odbudowę po narodowej tragedii. Mamy nadzieję, że igrzyska połączą sportowców, widzów i ludzi z tych miejsc, tak by wszyscy dookoła świata, lepiej zrozumieli, co tu osiągnięto.
Inna sprawa, że start w tamtych okolicach od początku wzbudzał protesty okolicznych mieszkańców i tych, którzy wciąż liczyli, że dane będzie im wrócić do swoich domów. Mówili, że mieli poczucie, że rząd wykorzystuje ich pracę, by zaprezentować się w dobrym świetle. I że oni sami nie czują wspomnianej odbudowy, bo wielu z nich nadal nie mogło wrócić do domów. Ponadto wielu uważało, że całe hasło „recovery” zostało stworzone tylko na potrzeby wygrania prawa do organizacji, a oni sami wciąż cierpią. I to ich cierpienie miało zostać wystawione na pokaz.
Ale pierwotnie nie zostało. Bo koronawirus wszystko zatrzymał. Ogień co prawda dotarł do Japonii, ale po przełożeniu igrzysk przez miesiąc pozostał w Fukushimie, a potem przeniesiono go do Tokio. Ostatecznie zdecydowano o przestawieniu sztafety o 364 dni (nie pełny rok, bo chodziło o to, by zaczynała się w ten sam dzień tygodnia, podobnie jak igrzyska). Z powodu pandemii na wielu etapach brakowało publiczności lub ta była bardzo ograniczona. Niektóre zresztą zorganizowano na zasadzie małej ceremonii – zamiast dłuższego biegu, kolejne osoby przebywały około 30 metrów i od razu przekazywały pochodnię.
Ceremonia otwarcia odbywała się, oczywiście, przy stosunkowo pustych trybunach i została dostosowana do sytuacji. Pochodnię na samym stadionie trzymali między innymi Sadaharu Oh, Shigeo Nagashima i Hideki Matsui (baseballiści, legendy tego sportu w Japonii) czy Hiroki Ohashi i Junko Kitagawa, lekarz oraz pielęgniarka, którzy pomogli ratować życia w czasie pandemii. Znicz ostatecznie zapaliła jednak Naomi Osaka, która sama brała potem udział w igrzyskach.
Ostatecznie sztafeta więc się odbyła, ogień doprowadzono do celu. Ale nie może dziwić, że czekano na paryskie igrzyska, by przeżyć to wszystko w pełni, a nie w ograniczonych wirusem warunkach.
Droga do Paryża
Znicz rozpalono w Olimpii 16 kwietnia. Przez kolejnych 11 dni podróżował przez Grecję. Za dwa dni dotrze za to do Francji, na statku, który zawinie do portu w Marsylii. I jak zawsze – ważne są szczegóły. – To ogromne emocje. Teraz zamierzamy sprowadzić ogień olimpijski z powrotem do Francji na łodzi “Belem”, która pochodzi z 1896 roku, kiedy odbyły się pierwsze nowożytne igrzyska olimpijskie. Co za fantastyczny zbieg okoliczności – mówił szef Komitetu Olimpijskiego, Tony Estanguet podczas uroczystości przekazania ognia olimpijskiego organizatorom.
W Marsylii ogień przywitają 1024 łodzie. W tamtejszym Starym Porcie pomieścić ma się ponoć 150 tysięcy osób. Dzień po tym całym ceremoniale ogień wyruszy w drogę przez kraj organizatora… włącznie z jego zamorskimi departamentami. Francuzi chcą bowiem uczcić całość swojego państwa, a w skład tego wchodzą również rozwiane po świecie wysepki. Korsyka – gdzie też ogień się pojawi – to oczywistość. Ale pochodnia będzie również obecna w Gujanie Francuskiej, Nowej Kaledonii, Reunionie, Polinezji Francuskiej, Gwadelupie i Martynice. W tę podróż wyruszy z Brestu. Do przetransportowania ognia olimpijskiego na Karaiby wybrany został nawigator Armel Le Cleac’h.
Ogień olimpijski na statku płynącym do Marsylii. Fot. Newspix
– To wielka duma, zaszczyt i odpowiedzialność. Przewieziemy płomień tym wielkim trimaranem. To wydarzenie bez precedensu. Nasza podróż na Gwadelupę powinna trwać nieco ponad tydzień. To trasa, którą dobrze znam, ponieważ pokonujemy ją co cztery lata podczas regat Route du Rhum. Nasz sport nie jest jeszcze obecny na igrzyskach, ale we Francji istnieje prawdziwa pasja do regat oceanicznych. Dla mnie będzie to również okazja do spędzenia czasu ze wspaniałymi sportowcami na łodzi podczas rejsu – mówił żeglarz dla AFP (cytat za iFrancja).
Po tych wszystkich wojażach – które odbędzie w czerwcu – ogień olimpijski wróci do kontynentalnej Francji. Przez jakiś czas będzie go zwiedzać, po czym wjedzie do Paryża. W stolicy Francji spędzi kilka dni i… znowu z niej wyjedzie, by ostatecznie wrócić tam już w dniu kluczowym – ceremonii otwarcia, 26 lipca. Wtedy, gdy trzeba będzie rozpalić znicz.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl
Czytaj więcej o igrzyskach: