Świętowanie zwycięstwa w Pucharze Polski może bardzo szybko skończyć się dla Wisły Kraków kacem. Nie chodzi tu bynajmniej o poranne trudności po zasłużonej imprezie. Biała Gwiazda jest w wybitnie trudnej sytuacji, w której za parę tygodni może być wielkim przegranym sezonu, który w wielu innych przypadkach byłby nie do przegrania. Większość drużyn włożyłaby do gabloty trofeum i myślała już o wakacjach. Nieliczne grałyby o dublet; kolejny sukces. Dla Wisły awans do Ekstraklasy to jednak więcej niż potencjalne kolejne zwycięstwo. Gra toczy się o przyszłość klubu.
Sprowadzanie na ziemię w momencie ekstazy to zawsze zadanie raczej dla marudnych i chorych na wieczne niedostateczne zadowolenie. Gdy wokół leje się szampan i trwa feta, mało kto kieruje się rozsądkiem. Nie ma w tym nic złego, przyjmowanie pozy Roberta Lewandowskiego, który nie podzielał entuzjazmu reszty drużyny po przyklepaniu awansu na mistrzostwa świata w Rosji, nie tyle nie jest konieczne, ile w wielu przypadkach wręcz niewskazane.
Wiśle Kraków taka postawa jednak nie zaszkodzi, bo choć zrobiła wiele, to najważniejsze wciąż przed nią. Piąty Puchar Polski, pierwsze trofeum od trzynastu lat — to wielka sprawa, ale też sprawa, która straci na znaczeniu, jeśli dokładnie za miesiąc, drugiego czerwca, Biała Gwiazda nie wygra najważniejszego finału w tym sezonie. Finału baraży o awans do Ekstraklasy.
Puchar Polski to sukces, ale dla Wisły Kraków najważniejszy jest powrót do Ekstraklasy
Teoretycznie wciąż możliwe jest to, że Wisła w ogóle w nim nie zagra, bo odrobi stratę do Arki Gdynia lub Lechii Gdańsk i zakończy sezon wraz z ostatnim gwizdkiem trzydziestej czwartek kolejki. Jeśli jednak odstawimy twardą matematykę na rzecz obaw płynących z serc krakowskich kibiców, to dowiemy się, że ci wątpią w udział w barażach nie dlatego, że Biała Gwiazda będzie wyprzedzać, a raczej dlatego, że to ona będzie mijana przez peleton znajdujący się za jej plecami.
Imienniczka z Płocka, która plasuje się tuż pod strefą barażową, traci do niej ledwie punkt.
Nic więc dziwnego, że nawet sami Wiślacy przesadnie nie zadzierają nosa. Jarosław Królewski już przed meczem zapowiadał, że premię za Puchar Polski wypłaci dopiero wtedy, kiedy drużyna wywalczy awans. Stać go na rozdanie nagród bezwarunkowo, w końcu właśnie zagwarantował sobie pięć milionów złotych premii za sukces w finale i kolejne minimum półtora miliona złotych — tyle dostanie Wisła od UEFA za sam udział w europejskich pucharach, bez istotnych wpływów takich jak dzień meczowy i tak dalej.
Właściciel jasno wyznaczył jednak kierunek, posłał mocną deklarację: awans jest najważniejszy.
Wtórują mu zresztą sami zainteresowani. Michał Żyro mówił nam, że “see you next year” to tylko taki żart. Może akurat dla niego niekoniecznie, to przecież facet, który sześciokrotnie wygrał puchar kraju, więc są spore szanse na to, że za rok będzie akurat przechodził z tragarzami i znów zawiesi na szyi złoto, ale napastnik prędko wyjaśnił, że nie myśli o losowaniu Ligi Europy, tylko o czterech pozostałych kolejkach ligi. Alan Uryga przestrzega przed reality check, który przecież może nadejść już za parę dni, w Sosnowcu.
To wszystko nie wynika z faktu, że Wiślacy próbują udawać świętszych od papieża, machać nam przed nosami naciąganą pokorą, żeby wypaść dobrze przed kamerami. Warszawska majówka naprawdę straci na znaczeniu, jeśli na początku czerwca szampany nie wystrzelą na stadionie w Krakowie, gdzie Biała Gwiazda chce zakończyć pierwszoligową ścieżkę zdrowia.
Siedemnastokrotna przebitka. Wisła Kraków i awans to sprawa powrotu do normalności
Z Wawelu wiele razy dostawaliśmy już dementi dotyczące tego, że Wisła gra o życie. To nie tak, że w przypadku dorzucenia kolejnych dwunastu miesięcy do odsiadki na zapleczu, trzeba będzie podpytać kilku innych zasłużonych marek, jak się robi ten myk z restartem od czwartej ligi, żeby oszczędzić sobie paru lat tułaczki z samego dołu. Nie zmienia to jednak faktu, że przyszłość Wisły Kraków jest ściśle powiązana z kwestią awansu do Ekstraklasy. Jego brak oznacza cięcie kosztów, szukanie oszczędności, wyprzedaże, godziny spędzone na telefonie czy spotkaniach w sprawie wsparcia, żeby uzbierać tyle, by utrzymać miano faworyta pierwszoligowych zmagań.
Sukces będzie natomiast zastrzykiem motywacji, zasklepieniem wielu dziur, zasypaniem dołków.
Na początku ligowej wiosny przedstawiałem wyliczenia, które poświadczały, że finał baraży o Ekstraklasę to najcenniejszy mecz w polskim futbolu. Czym jest pięć baniek dla triumfatora Pucharu Polski, skoro promocja do najwyższej klasy rozgrywkowej wiąże się z nawet siedemnastokrotnym zwiększeniem zysków z praw telewizyjnych? Cały świat mówi o tym, jak wielka kasa jest w grze, gdy na Wembley spotykają się pretendenci do ostatniego wolnego fotela w Premier League. Jeśli jednak odłożymy na bok kwoty i zajmiemy się skalą przeskoku, pierwszoligowcy mają do zyskania jeszcze więcej.
Osiem i pół miliona złotych premii zamiast pięciuset tysięcy.
To niemal tyle, ile obecnie wynosi budżet płacowy Wisły Kraków na cały sezon (10,98 mln zł — przyp.) i połowa tego, co Biała Gwiazda płaciła przed rokiem (16,97 mln zł — przyp.). Oczywiście pieniądze nie trafią do skarbonki, nikt nie zawinie ich w skarpetę na czarną godzinę. Koszty wystrzelą i to wcale nie przez inflację. Grasz w Ekstraklasie, więc płacisz jak ekstraklasowicze. Dla Wisły nie stanowi to jednak żadnego problemu. Jest klubem wielkim, przyciąga na stadion ponad piętnaście tysięcy widzów, społeczność wokół niej jest głodna sukcesów i gotowa mnożyć wpływy, gdy zespół wróci tam, skąd jej zdaniem nigdy nie powinien się zwijać.
Awans Wisły Kraków do Ekstraklasy będzie powrotem do normalności, to właściwe określenie. Duży klub funkcjonujący poza elitą, oznacza dużo problemów. Odłóżmy na bok historyczne zasługi oraz racje — to oczywiste, że jedynie w najwyższej lidze Wisła będzie na poziomie, do którego przystoi pod wszystkimi względami. Tylko tam będzie mogła monetyzować swoją siłę. Każdy rok poza czołówką oznacza jedynie dokładanie do interesu, co w połączeniu z rosnącą frustracją środowiska nigdy nie wróży niczego dobrego.
Właśnie dlatego drugi czerwca, nie drugi maja, zdefiniuje, jaki to był sezon w wykonaniu drużyny z Krakowa.
Albert Rude jednak potrafi wygrywać finały
Dobrą wiadomością w tym kontekście jest na pewno fakt, że Albert Rude w końcu jakiś finał wygrał. Dotychczas pół-żartem, pół-serio wytykano mu, że o awans z Wisłą może być trudno, bo zapewne czekają ją baraże, a akurat one siłą hiszpańskiego trenera nie są. W Kostaryce play-offs oznaczały dla niego dołączenie do listy hańby: grona osób, które postawiły sobie ambitny cel przywrócenia mistrzowskiej korony LD Alajuelense, żeby potem dostać w łeb, zwykle od największego rywala. Kiedy z CD Castellon finiszował na miejscu numer trzy, posłał do piekła Deportivo La Coruna tylko po to, żeby w finale meczu o promocję wypuścić z rąk przewagę i przegrać 1:2.
Trzeba przyznać, że był to wyjątkowo pechowy zbiór dokonań z punktu widzenia Wiślaków, którym wciąż nie zabliźniły się rany po rogach Żubrów z niepołomickiej Puszczy.
Rude na Stadionie Narodowym pokazał jednak, że wbrew łatce potrafi radzić sobie w trudnych momentach. Nie oszukujmy się: o przegranych przez niego finałach tak naprawdę wiemy niewiele. Suchy wynik wsparty listą strzelców, w najlepszym przypadku poparty jakąś przetłumaczoną relacją lokalnej prasy. Mało kto wspomniane mecze widział, zapewne nikt nie znał sytuacji od kulis. To o tyle istotne, że bardzo niewiele brakowało, żeby Rude znów dorzucił do CV porażkę w finale po spotkaniu, w którym suchy wynik nie oddawałby tego, że podjął wiele dobrych decyzji.
Sam zainteresowany opowiadał mi o tym, że jest w stanie poświęcić swoje pryncypia i zasady, jeśli widzi, że w tak istotnym momencie drużyna zyska więcej na lekkich modyfikacjach planu zamiast sztywnego trzymania się narzuconych z góry zachowań. Rozprawienie się z Deportivo rzekomo zawdzięczał temu, że mając za rywala klub dwukrotnie bogatszy, kazał drużynie cierpieć w defensywie tak długo, aż zejdzie z nich presja plącząca nogi i poczują, że czas najwyższy przejąć kontrolę. To jednak wciąż były tylko opowieści, teraz wreszcie zobaczyliśmy “Rude-finalistę” w akcji.
Albert Rude: Nie mogłem odmówić Wiśle Kraków. Mam tu wszystko, czego szukałem [WYWIAD]
Hiszpan okazał się człowiekiem rozsądku. Już wyjściowym składem zasugerował odpowiedzialność taktyczną. Zestawił zespół tak, żeby jak najlepiej bronił. Można dywagować, czy w pełni zdrów Goku Roman nie zacząłby tego spotkania, ale znając charakterystykę Szymona Sobczaka i Angela Rodado oraz korzyści w organizacji gry płynące z wystawienia tego drugiego za plecami pierwszego, stawiam w ciemno, że Goku nie pełniłby roli “dziesiątki”. Rude, tam, gdzie mógł, przedkładał solidność nad potencjalne fajerwerki, wybierał bezpieczne rozwiązania — jak występ Antona Czyczkana między słupkami.
Ponownie też pokazał, że świetnie planuje mecz. Nie chodzi przecież o to, jak go rozpocząć, ale i o to, żeby także na koniec mieć najlepsze rozwiązania pod ręką, na wypadek kłopotów. Jego Wisła wyróżnia się tym, jak często pakuje piłkę do siatki po 75. minucie gry. Dziesięć z dwudziestu czterech goli, które strzeliła, padło przy udziale zmienników, czasami nawet dwóch na raz. To nie nos, ani nie szczęście. Albert Rude rozgrywa spotkania tak, żeby zostawić sobie furtkę, która może uratować mu skórę.
Można mówić, że Biała Gwiazda za jego kadencji nie jest drużyną, która idzie jak po swoje i unika potknięć, ale koniec to właśnie tej chłodnej głowy i zaplanowania wersji awaryjnej zabrakło jej rok temu. Radosław Sobolewski długo wygrywał, jednak w chwili próby jego zespół zdawał się nie mieć odpowiedzi czy recepty na przeciwności losu. Stąd Zagłębie Sosnowiec, stąd Puszcza Niepołomice. Fakt, że Rude takie odpowiedzi najwidoczniej posiada, to najważniejszy argument przed barażami, o które teraz Wisła walczy.
Czytaj więcej o Pucharze Polski:
- CO ZA HISTORIA! Wisła z Pucharem Polski, Wisła w Europie!
- Jens Gustafsson: Pogoń gra tak, jak pragną nasi kibice [WYWIAD]
- Historię piszą zwycięzcy. Odwaga Wisły lepsza od zimnej krwi Pogoni
SZYMON JANCZYK
Fot. Newspix