Wychowywał się bez ojca. Na początku pracował za 500 złotych, ale mógłby wtedy nawet nic nie zarabiać. Dziś Adrian Siemieniec prowadzi lidera Ekstraklasy, który, tak się wydaje, zmierza po mistrzostwo Polski. Jak to osiągnął? W długiej rozmowie z Weszło trener Jagiellonii opowiada o tym, jak buduje relacje z zawodnikami. Opisuje, co czuł po przegranej z Pogonią Szczecin w półfinale Pucharu Polski i niedawnym remisie z Legią przy Łazienkowskiej. Tłumaczy, o co najbardziej chciałby zapytać prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mówi też, którą scenę z “Władcy Pierścieni” można przełożyć na sport i czym różni się prawdziwe życie od tego w serialu “Ted Lasso”.
Czego o przywództwie można dowiedzieć się z „Władcy Pierścieni”?
W pamięci zapadła mi scena z samej końcówki „Powrotu Króla”, to zwieńczenie sagi „Władcy Pierścieni”. Aragorn jako król Gondoru przy całej społeczności dziękuje niziołkom za uratowanie świata. Hobbici nie walczyli co prawda w wielkiej bitwie, nie stali na pierwszej linii frontu, ale bez nich nie byłoby zwycięstwa dobra nad złem. Chodzi o to, że bardzo istotnym elementem przywództwa jest umiejętność doceniania ludzi, którzy pracowali w cieniu. W sporcie jest bardzo dużo sytuacji, w których widać tylko głównych bohaterów. Zapomina się, że na ostateczny sukces pracuje wielu innych ludzi. Rolą dobrego lidera jest ich dostrzegać, pokazywać i doceniać. Nie tylko na forum publicznym, w mediach, ale też na co dzień, w prozie życia. Żeby czuli się potrzebni.
Skoro jesteśmy przy filmowych inspiracjach, to obejmując Jagiellonię, czuł się pan trochę jak Tom Kirkman z serialu „Designated Survivor”, gdzie niższy rangą urzędnik nagle staje się prezydentem Stanów Zjednoczonych?
Nie czułem się jak Kirkman. Przede wszystkim dlatego, że nie miałem czasu o tym myśleć, choć jakieś analogie z „Designated Survivor” naturalnie się znajdą. Pokazana jest tam droga człowieka uczciwego, prawdziwego, wyznającego wartości. Takiego, który zawsze żył w prawdzie i zgodzie ze sobą, niezależnie od konsekwencji, jakie niosłaby za sobą jego szczerość. Do tego był sprawiedliwy, konsekwentny w działaniu, miał zdolność szybkiego uczenia się i wyciągania wniosków. Naprawdę lubię ten serial, postać Kirkmana też jest inspirująca, nie tylko przez wzgląd na niesamowitość tej historii zawodowej, ale przede wszystkim przez wspomniane zasady, którymi się kierował. A dobrze wiemy, że im wyżej się zajdzie, im pełniona rola staje się bardziej odpowiedzialna, a presja przy każdej podejmowanej decyzji rośnie, tym łatwiej zatracić człowieczeństwo.
Powiedział pan kiedyś, że bardzo chciałby spotkać się z prawdziwym prezydentem USA. Co by pana w takiej rozmowie najbardziej interesowało?
Zapytałbym, czy w jego życiu jest miejsce na normalność. Bo to jest człowiek, który cały czas odgrywa rolę. Wiecznie musi być aktorem. Oceniają go miliardy ludzi z całego świata. Każde jego słowo waży. Wokół siebie ma całą plejadę doradców, którzy mówią mu, gdzie ma chodzić, jak ma jeść, co ma mówić, czy ma się uśmiechać, w co ma ubrać, kiedy ma wstać. Zdaję sobie z tego sprawę. I wszystko to rozumiem.
Ale trzeba pamiętać, że za tym całym spektaklem kryje się człowiek, który ma swoje problemy, rozterki, emocje. Czasami może być zmęczony. Może mu się nie chcieć. Może wolałby wyjść na piwo z kolegami? Ale przecież w środku nocy nie może być niedysponowany. Istnieje obawa, że ktoś go obudzi, trzeba będzie podjąć jakąś kluczową dla losów świata decyzję. Czy on więc w ogóle ma prywatne życie? Czy prezydentura zostawia przestrzeń na bycie normalnym człowiekiem? Jak radzić sobie z tak wielką presją? Chyba takie właśnie postawiłbym pytania.
Chciałby pan w zawodzie trenera osiągnąć taki sukces, żeby stać się w tym światku kimś na miarę… prezydenta Stanów Zjednoczonych? Selekcjonerem reprezentacji albo szkoleniowcem wielkiego klubu? Kimś, kto za pozycję zawodową płaci przygniatającą popularnością?
Starałbym się nie odgrywać żadnych ról. Próbowałbym pozostać sobą. Zachowuję też proporcje, bo nie da się porównać pracy trenera i prezydenta, ale z punktu widzenia pielęgnowania wartości i człowieczeństwa nie ma większego znaczenia, o jakim stanowisku rozmawiamy. Trzeba być sobą, niezależnie od tego, kim się staniesz i kim będziesz zarządzał. Ludzie pójdą tylko za prawdą.
Skłamał pan kiedyś, żeby zbudować piłkarza? Mamy na myśli coś w stylu Leo Beenhakkera, który Tomasza Zahorskiego pompował stwierdzeniami o „international level” .
Nie miałoby to sensu.
Adrian Siemieniec i Taras Romanczuk
To wcale nie musi być szkodliwe. Niektórzy piłkarze potrzebują komplementów.
Ale to nie ma nic wspólnego z wiarygodnością. Nie mogę człowieka okłamywać. Tak nie zarządza się ludźmi. Zawodnicy zawsze usłyszą ode mnie prawdę. Czasami ktoś może nie mieć wystarczająco umiejętności czy nie wykazywać jakiegoś wielkiego potencjału, ale dopóki będzie moim zawodnikiem, będę w niego wierzył, pracował nad nim, próbował rozwinąć, znaleźć dla niego rolę czy zadanie w tym zespole. Przecież taki piłkarz pracuje również na własny rachunek. Pracuje na swoje życie. I ja będę chciał mu w tym pomóc. Wierzę w ludzi. Czasami nie wierzę w czyjś udział w moim projekcie. Ale to nie znaczy, że nie pomogę mu się rozwinąć.
Jest takie fajne powiedzenie, że z niektórymi nigdy nigdzie nie dojdziesz, nie dlatego, że to źli ludzie, tylko dlatego, że oni nigdzie nie idą. Oni nie chcą iść do przodu, walczyć ze słabościami. Tłumaczę więc często piłkarzom, że postęp to bardzo często tylko i wyłącznie walka z samym sobą, ego, nawykami, a nie z przeciwnikiem. Większość ludzi lubi czuć się komfortowo. To nie wymaga przekraczania granic. Jest fajnie. Ale to blokujące. Musisz czasami poczuć się niekomfortowo, żeby zrozumieć, gdzie jesteś i dokąd idziesz.
Powiedział pan kiedyś, że jeśli czegoś nie umie, to nie wstydzi się pan o tym powiedzieć piłkarzom. I że jest to miara pewności siebie. To nie będzie czasami przyjęte za okazywanie słabości?
Dla mnie umiejętność przyznania się do własnych wad jest siłą człowieka, a nie jego słabością. Słaby człowiek będzie uciekał od samooceny i samokrytyki. Będzie mu zależało, żeby maskować braki. To też nie jest przecież tak, że chodzę po szatni i mówię: „Tego nie umiem, tego nie umiem i tego również nie umiem”.
Popełnię błąd, powiem o tym. Albo jeśli uważam, że ktoś inny wie coś lepiej ode mnie w jakimś konkretnym temacie, to potrafię oddać mu głos i nie mam z tym najmniejszego problemu. Potrafię powiedzieć, że jestem w czymś od kogoś słabszy. Tak samo, jak potrafię powiedzieć, że od kogoś jestem w czymś lepszy. Wiarygodność bierze się ze szczerości. Z tego pokazywania niedoskonałości. Nie ma czegoś takiego jak perfekcja. Nikt taki nie jest.
Do jakiej niedoskonałości potrafił się pan przyznać?
Ojejku.
Za dużo tego?
Wiem, że nie grałem w piłkę na poziomie profesjonalnym, a prowadzę zawodników Ekstraklasy. Nie mam problemu, żeby powiedzieć: „Panowie, wy wiecie lepiej”. Czy płyta boiska jest dobra, czy niedobra? Czy czujecie się lepiej, jak jedziemy teraz, czy jak wyjedziemy później? Proste rzeczy. Nie wiem, więc pytam. Oczywiście, ktoś powie, że powinienem wiedzieć wszystko. Ale nie, wcale nie powinienem wiedzieć wszystkiego. Moim zadaniem jest otoczenie się ludźmi, którzy w niektórych sytuacjach i płaszczyznach będą mieli większą wiedzę ode mnie. I z tego korzystać.
Z grania w piłkę zrezygnował pan bardzo szybko. To był impuls czy proces?
To było tak wiele lat temu, że dokładnie nie pamiętam, ale był moment, że równocześnie grałem w piłkę w IV lidze i pełniłem rolę asystenta trenera w II lidze. Rachunek był prosty: trzeba było postawić na jedną kartę.
Jakim był pan piłkarzem?
Niezłym technicznie, dość inteligentnym, rozumiałem grę. Ale przy tym wolnym, na boisku niezbyt zdeterminowanym i niespecjalnie pracowitym. Nie pracowałem za dużo bez piłki, niewiele biegałem, nie wracałem do defensywy. Trochę był ze mnie taki niedzielny piłkarz, który na stojąco rozrzuca grę na prawo i lewo.
Pana idolem z dzieciństwa był Rivaldo, tak?
To było jeszcze w czasach, kiedy zbierało się karty z piłkarzami, biegało do kiosku po “Bravo Sport” dla plakatów, które później wieszało się na ścianie. Koszulki kosztowały dziesięć złotych i kupowało się je na targu, choć herby w ogóle nie przypominały tych prawdziwych. To był chyba prezent na urodziny. A może z jakiejś innej okazji? Już nie pamiętam. Rivaldo grał wtedy w Barcelonie, zacząłem im kibicować. To były zupełnie inne czasy: ktoś zostawał twoim idolem, bo dostało się koszulkę z jego nazwiskiem, a nie, że miałeś idola i szukałeś jego t-shirtu.
Mówił pan kiedyś, że już w dzieciństwie przejawiał predyspozycje do liderowania.
Za dzieciaka graliśmy osiedle na osiedle. Dużo było w tym zabawy, ale ktoś to musiał skrzyknąć, jakieś treningi zorganizować, przeprowadzić rozgrzewkę, chłopaków ustawić, wcielić się w rolę trenera, wiadomo. Przychodziło mi to bardzo naturalnie. Wchodziłem i robiłem. Zostawałem przewodniczącym klasy. Szkoły zresztą też. Zawsze miałem dryg do zarządzania ludźmi. Na zasadzie motywowania, inspirowania, tworzenia środowiska.
Nauczyłem się też, czym różni się szef od lidera. Szef wydaje polecenia i rozkazuje. Może zmienić panujące zasady i reszta musi się do tego dostosować. Lider zaś zmienia wszystko. Skupia się na ludziach. I tych ludzi formuje. Szefa ludzie będą słuchać, bo ma nad nimi władzę. Za liderem będą podążać.
Od lewej: Paweł Primel, Ireneusz Mamrot i Adrian Siemieniec. 2017 rok – moment, gdy obejmują Jagiellonię
Przenika się to u pana?
Uważam, że w zarządzaniu grupą czasami muszę być szefem, czasami liderem, czasami kumplem, a czasami ojcem. Fundamentem jest system wartości. On musi być trwały. I wynikać z tego, co naprawdę ważne. Bywa, że w przekaz do drużyny musi być radykalny, zero-jedynkowy, nie zostawiający przestrzeni do komunikacji. Innym razem należy zapytać o zdanie, przedyskutować, posłuchać argumentów i wybrać najlepszą opcję, a czasami oddać decyzję innym. To kwestia wyczucia potrzeby grupy.
Dostrzega pan u siebie jakieś wady charakteru, np. skłonność do kontrolowania innych?
To nie jest tak, że potrzebuję czuć kontrolę i wszyscy wokół mnie chodzą napięci. Że muszą mnie słuchać, stawać na baczność, jak przychodzę…
Thomas Tuchel ma na przykład obsesję kontroli. Niektóre jego wypowiedzi sugerują, że najchętniej sterowałby drużyną przy użycia joysticka.
Bo nie ma jednej drogi.
Pan jednak twardo stwierdza, że lider do kontroli nie dąży.
Powiedziałem, że nie mam potrzeby posiadania złudnej kontroli. Podam przykład. Zarządzamy zbiórkę na 10:30 i wszyscy mają stawić się punkt o 10:30. O 10:25 dzwoni do mnie zawodnik: „Spóźnię się”. Ma swoje powody. Mogę go zrugać i nałożyć karę…
Wielu trenerów by tak zrobiło, muszą być jakieś środki dyscyplinujące.
Ale dla mnie kontrola musi być oparta na komunikacji, zrozumieniu i konsekwentnie budowanej relacji, bo to z niej bierze się dyscyplina, a nie ze strachu.
W TVP Sport mówił pan, że dla pana i dla pana brata w dzieciństwie bardzo poświęcała się wasza mama. Jak to rozumieć?
Wychowywaliśmy się bez ojca. Mama musiała być twarda. Momentami pewnie radykalna. Wprowadzała dyscyplinę, bo pracującej kobiecie nie było łatwo opiekować się dwoma chłopakami. To była szkoła życia. Zresztą, załapałem się na ostatnie czasy podwórek. Uważam, że wyniosłem z nich dużo wartości.
Jakie na przykład?
Coś czego wielu brakuje, czyli akceptację hierarchii. Jako mały chłopiec chciałem pograć na boisku, ale kopali już na nim starsi, więc siadałem na murku i czekałem. Nie miałem z tym problemu. Przydaje mi się to doświadczenie w relacjach z młodymi zawodnikami. Tłumaczę, że muszą być cierpliwi i konsekwentni, na wiele rzeczy muszą poczekać. Tak jak wspominałem, chcę tworzyć relację, w ramach której ludzie pracujący ze mną ufają mi i słuchają mnie, bo wierzą w to, co mówię, więc chcą mi ufać i mnie słuchać, a nie dlatego, że muszą. Właśnie tak można wypracować ten jeden czy dwa procenty, które później zrobią różnicę na boisku.
Wyczułby pan, gdyby ktoś z drużyny w pana nie wierzył?
Nie musiałbym tego wyczuwać, od razu bym to wiedział.
Skąd ta pewność?
Podaję rękę i już wiem, czy ktoś ma dobry humor, czy zły, czy jest zły na mnie, czy nic mu nie leży na sercu. Dużo przy tym pytam. Słaby trening? Zbyt długa odprawa? Kłótnia z żoną? Problemy z dziećmi? Boisko? Szatnia? Dom? To mogą być różne rzeczy. A może po prostu wydaje mi się, że ktoś nie ma humoru, a tak naprawdę jest wszystko dobrze? Nie wiem, więc pytam, dużo pytam, potem rozmawiamy, na tym polega komunikacja.
Ile razy zdarzyło się, że piłka przestawała pana fascynować? Mówił pan, że miał takie momenty w życiu.
W pewnym momencie dostałem od piłki po głowie. Życiowo spotykały mnie i przede wszystkim moją rodzinę złe rzeczy: kolejna zmiana klubu, kolejna przeprowadzka, kolejne zmiany szkół, kolejna podróż, kolejne miesiące na walizkach, wywrócenie do góry życia mojej żony i dzieci. Mam wspaniałą rodzinę: są ze mną zawsze, zawsze mnie wspierają i gdyby nie oni, nie byłbym dzisiaj w tym miejscu.
Drobne zdarzenia się jednak nawarstwiały. Pojawiła się frustracja. Nie spodziewałem się, że coś, co tak bardzo kocham, może sprawiać mi tyle bólu. Z jednej strony: wciąż kochasz. Z drugiej strony: mnóstwo tego cierpienia. Nie znaczy to jednak, że przestałem się piłką fascynować. Po prostu byłem zły, że świat, w który wkładałem tak dużo serducha, nie oddawał mi tych dobrych emocji, tylko stawiał do pionu. Życie nauczyło mnie jednak, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Trzeba tylko umieć rozpoznawać znaki i uczyć się na bolesnych lekcjach.
Najgorzej było po pracy w Arce? Michał Nalepa mówił nam kiedyś, że trener Ireneusz Mamrot, a pan był jego asystentem, został tam wrzucony na minę.
Czy na minę? Nikt nam pistoletu do głowy nie przystawiał. To nie była sytuacja, że musimy tam być, koniec i kropka. Nie można uciekać od odpowiedzialności, bo obaj z trenerem Mamrotem na tę Arkę się zdecydowaliśmy. Sytuacja była trudna, zdawaliśmy sobie z tego sprawę, spadliśmy z Ekstraklasy. Po niecałym roku zostaliśmy zwolnieni, a podpisywaliśmy kontrakt na dwa lata.
Nie spodziewałem się, że po jakichś ośmiu miesiącach pracy będziemy musieli się przeprowadzać. Na chwilę wylądowaliśmy w Sosnowcu. Zmieniliśmy szkołę dzieciom, ale wtedy trener Mamrot dostał propozycję z ŁKS-u, no to z Sosnowca pojechaliśmy do Łodzi. Tam byliśmy trzy miesiące, następnie zaś podróż do Białegostoku, bo pojawiła się propozycja z Jagiellonii. I znów: przeprowadzka i zmiana szkoły. W Białymstoku byliśmy pół roku i znowu zwolnienie. W ciągu dwóch lat zaliczyliśmy trzy różne miasta. Po zwolnieniu trenera Mamrota z Jagi zmieniał się prezes, przychodził nowy dyrektor sportowy i pierwszy trener. Nie wiedziałem, co dalej, co się ze mną stanie.
Adrian Siemieniec z rodziną
Pomyślał pan wtedy pierwszy raz, że taki wybór ścieżki zawodowej mógł być błędem?
Nie wyobrażam sobie, żebym mógł robić coś innego. Moja żona też wie, że w innym układzie byłbym nieszczęśliwy. Gdy czasami mam ochotę ponarzekać na swój los i swoje życie, to do nabrania perspektywy wystarczy mi przejechać się na cykliczną konferencję dla trenerów z licencją UEFA Pro, na przykład do Łodzi. Zobaczyć, ilu tam pojawia się szkoleniowców bez pracy, ilu ludzi chciałoby być na moim miejscu, nawet w roli asystenta popracować w Ekstraklasie czy I lidze. Wtedy najłatwiej docenić, gdzie się jest.
Kiedy miał pan dwadzieścia lat i pracował jako asystent w Rozwoju Katowice, od razu wiedział pan, że to jest to, co chce robić w życiu?
Tak. Nigdy nie patrzyłem, co mogę z tego wyciągnąć, po prostu chciałem to robić. Kiedyś na kursie dla trenerów odwiedzaliśmy Legia Training Center i Kosta Runjaić powiedział taką sentencję: „Living is giving”. Kiedy pisałem pracę dyplomową w Szkole Trenerów PZPN, myślałem o tym, że w życiu nie chodzi mi o dawanie, a o poświęcenie. Że bardzo często nie liczy się to, co możesz dać, tylko ile możesz poświęcić. Bo dać jest prosto. A poświęcić? To coś innego, zupełnie.
W Rozwoju Katowice dostałem kontrakt, pracowałem za 500 złotych. Ale jakbym miał pracować za darmo, to też bym do nich przyszedł. Nie chodziło o pieniądze, tylko o szansę, którą dał mi klub, żebym mógł rozwijać się jako człowiek i zaistnieć jako dwudziestoletni trener. Dla takiej okazji mogłem poświęcić wszystko.
To spore ryzyko, bo historia zna pewnie multum nieopisanych nigdzie przypadków, kiedy jakiś młody trener też próbował sił w jakiejś innej części Polski za te pięćset złotych, a kariery nie zrobił.
Przecież jeszcze niedawno byłem asystentem trenera Mamrota albo prowadziłem trzecioligowe rezerwy Jagiellonii, a Dawid Szulczek już pracował w Warcie Poznań jako trener klubu Ekstraklasy. Podaję jego przykład, bo to mój bliski przyjaciel, ale tak już w tym zawodzie bywa: kiedy jeden ma gorszy moment, drugi ma lepszy. Mogę zaświadczyć, że każdy znany mi człowiek, który kierował się uczciwymi wartościami i poświęcał siebie dla piłki, finalnie coś osiągał. Jeżeli to kochasz, to musisz być konsekwentny i cierpliwy. Chwile zwątpienia ma każdy. Przewalczyć można je tylko miłością do piłki i tego zawodu.
Ireneusz Mamrot i Adrian Siemieniec podczas pracy w Chrobrym Głogów, 2014 rok
Romantyczne tony…
Nie mówię, że każdy osiągnie sukces. Mówię o określonych wartościach. I określonej skali poświęcenia. W Rozwoju przychodziłem do klubu pierwszy i wychodziłem z niego ostatni. W międzyczasie jeździłem na studia, prowadziłem treningi dzieciaków, znów wracałem do Katowic. Dom opuszczałem o szóstej rano, z powrotem byłem o dziesiątej wieczorem. Po wszystkim byłem zmęczony i wyczerpany. Nie miałem na nic pieniędzy. Mieszkałem z mamą i bratem. Ale byłem szczęśliwy, że mogę to robić. Miałem poczucie, że się rozwijam.
Dostałem pracę w Chrobrym, to była I liga, do współpracy zaprosił mnie trener Mamrot, u którego mieszkałem, bo sam bym się nie utrzymał. Ale nie zastanawiałem się wtedy, gdzie będę mieszkał. Spakowałem się i pojechałem, bo mogłem pracować w wyższej lidze, zrobić krok do przodu, rozwijać się. To jest poświęcenie. Bez niego nie ma zwycięstwa.
Zdziwił się pan, gdy pojawiła się informacja, że Goncalo Feio został trenerem Legii Warszawa?
Nie patrzyłem na to jako trener Jagiellonii, tylko jako Adi. Trochę mnie to zaskoczyło, ale pozytywnie, bo to było spektakularne, elektryzujące, ekscytujące, fajne pod kątem kibicowskim i medialnej otoczki. Goncalo Feio znam osobiście: to mój kolega, przechodziliśmy przez ten sam kurs, poza tym to dla mnie merytoryczny i bardzo dobry trener. Wizjoner z pasją. I jak tak sobie teraz liczę, to już trochę tych moich kolegów się w Ekstraklasie nazbierało.
Słyszymy, że na ostatnim kursie w Szkole Trenerów PZPN wyróżniało się trzech szkoleniowców – Dawid Szwarga, Goncalo Feio i Adrian Siemieniec. Pan zwłaszcza w kontekście tworzenia relacji z grupą. Oni pod względem taktyki. Trenerzy Rakowa i Legii są do siebie podobni?
Obaj są bardzo dobrymi trenerami. Nie potrafię jednak ich ze sobą zestawiać. Są inni, choć na pewno mają jakieś wspólne cechy. To ciekawa sprawa, bo z Dawidem Szulczkiem przyjaźnimy się tyle lat, a nie jestem w stanie dokładnie określić, jaki to jest szkoleniowiec. Rozmawiamy, wiem, co jest dla niego ważne w piłce, jak pracuje, jak zarządza grupą, ale…
Poznaliście się przy analizie taktyki.
Tak, ale nie obserwuję go na co dzień. Nie uczestniczę w procesie przygotowań jego drużyny do meczu. Nie widzę, jak buduje relacje z zespołem, jakie rozmowy prowadzi, jak reaguje na treningu, jak te zajęcia prowadzi. Jest naprawdę dużo elementów, które wpływają na ocenę danego trenera.
Ale to prawda, że Feio i Szwarga byli uznawani za prymusów pod kątem przygotowania taktycznego i stricte merytorycznej wiedzy o futbolu?
W kwestii rozumienia gry i taktyki na kursie jako trener dużo nauczyłem się od Feio i Szwargi. Ale nie tylko od nich, bo uważam, że jakość i wiedza wielu zgromadzonych tam trenerów stały na bardzo wysokim poziomie. Nie chciałbym przy tym szufladkować, że jeden cały swój warsztat opiera na relacjach, a nie zna się zupełnie na taktyce, a drugi ma problemy z budowaniem tych relacji, ale jest geniuszem taktycznym. Trener musi znajdować balans między jednym i drugim.
Mówicie, że mnie wyróżniają relacje, a ich taktyka. Jest to pewna szuflada, prawda? Bo to też nie jest tak, że ja jestem tylko fajny i miły. Nasza Jagiellonia strzeliła do tej pory w tym sezonie ponad 60 bramek i na ten moment zajmuje pierwsze miejsce w lidze. Nie da się tego zrobić bez treningu, taktyki, odpowiedniej organizacji gry. Tak samo jest z Feio i Szwargą. Taktyka to u nich jedno, ale nie zaniedbują przy tym zarządzania grupą przez wykorzystywanie potencjału zawodników, utrzymywanie dyscypliny, budowanie relacji, bycie konsekwentnym i właściwe komunikowanie swoich zasad. Dobry trener musi być wielopłaszczyznowy.
To nie wygląda jak w „Tedzie Lasso”, gdzie trener nie wie, czym jest spalony, ale kapitalnie trafia do ludzi. To świetna i inspirująca historia, uwielbiam ten serial i często do niego wracam, ale w profesjonalnym sporcie to się nie urzeczywistni. Trener musi znać się na piłce, po prostu.
Często pan powtarza, że to ważne, by być jakimś. Nie lubi pan przeciętności. Jagiellonia na pewno ma charakter. Co według pana wyróżnia ten zespół na tle innych drużyn Ekstraklasy?
Bezkompromisowość. Cieszy mnie, że jesteśmy drużyną, która nie kalkuluje. Większość bramek tracimy na wyjazdach, bo na trudne tereny nie jedziemy po punkt, tylko atakujemy, gramy otwartą piłkę, staramy się pozostawać wierni swojej tożsamości i naszym ideom. Podchodzimy wysoko, próbujemy przejmować inicjatywę, narzucać warunki. Nie jest to proste. Raz, że rywal często jest jakościowy. Dwa, że ma argument w postaci trybun. Trzy – mentalne obciążenie takiego meczu na wyjeździe. Można kalkulować, że bardziej opłacalne będzie zagranie zachowawczo albo jakimś innym sposobem, prawda? Nauczyłem jednak drużynę, żebyśmy zawsze myśleli, jak wygrać, a nie, jak nie przegrać. Jedziemy na mecz, wychodzimy na boisko i mamy zdobyć trzy punkty. Nie oglądamy się na przeciwnika.
Nie da się zbudować charakteru drużyny, jeśli w jednej kolejce będziemy odważni, a w następnej wycofani i skryci za podwójną gardą. Nie mówię tu o taktyce czy ustawieniu, a o sposobie myślenia. Widzę, że jeśli zaproponowałbym chłopakom na treningu coś, co nie byłoby spójne z szerszą wizją, to nie byłoby w nich tych pozytywnych emocji, tego ognia, który jest tu na co dzień. To się bierze z ich mentalności. W Jagielloni są piłkarze, którzy preferują ofensywny styl, czują się komfortowo, kiedy prowadzą grę. Ma to swoje plusy i minusy, bo strzelamy dużo goli, ale niemało też tracimy. Spójność jest jednak kluczowa: Jaga musi bronić się piłką.
Adrian Siemieniec
Dani Pacheco powiedział nam niedawno, że według niego najlepszym piłkarzem Ekstraklasy jest Nene. I że uważa go za zawodnika bardziej kompletnego niż Josue czy Grosicki. Między innymi dlatego, że lepiej od nich broni. Podpisałby się pan pod tym?
Charakterystyka tych trzech piłkarzy jest zupełnie inna. Zgodzę się, że Nene ma dużo atutów. Jest bardzo inteligentny, wyszkolony technicznie, rozumie grę, wykonuje stałe fragmenty gry, ma uderzenie zza pola karnego, potrafi też wbiec w pole karne, wygrać pojedynek, dać prostopadłe podanie, dośrodkować spod linii końcowej, uzupełnić strefę po wyjściu stopera, zabezpieczyć przedpole, bronić przy rzutach wolnych i rożnych rywali. Jest kompleksowy i wszechstronny. Nie da się opisać go za pomocą tylko jednego określenia. Szczególnie w tym sezonie, bo do tej pory mówiło się o nim głównie po strzałach z dystansu. Teraz ma na koncie więcej bramek, z czego większość z pola karnego. Zwiększył się jego wachlarz możliwości, rozwinął się, co mnie bardzo cieszy.
Jak długo godził się pan z porażką z Pogonią i odpadnięciem w półfinale Pucharu Polski? Podobno zwykle potrzebuje pan na takie coś doby.
Doby? Chciałbym się tego trzymać, choć różnie wychodzi. Po Pogoni nie było czasu, żeby dłużej rozmyślać, bo zaraz trzeba było grać z Legią. Jako lider muszę mieć też świadomość, że nie jestem w tym sam i nie tylko ja będę taką porażkę przeżywał. Smutni i zawiedzeni są wszyscy w szatni i sztabie. Trener musi być człowiekiem, który stanie za nimi i popchnie ich do przodu. Nie może pogłębiać ich rozczarowania, tylko błyskawicznie wyczyścić głowę i skupić się na kolejnym celu, żeby zespół wrócił na właściwe tory.
Cieszył się pan po remisie z Legią przy Łazienkowskiej? Czy był jednak niedosyt?
Jeżeli przegrywasz od trzydziestej minuty na Legii po porażce w półfinale Pucharu Polski z Pogonią, i w osiemdziesiątej trzeciej minucie wyrównujesz po bramce Jesusa Imaza, to wiesz, że jest to bardziej remis z gatunku tych zwycięskich, niż tych przegranych. Cieszyłem się, tym bardziej że pod kątem analizy taktycznej wyglądało to w naszym wykonaniu lepiej niż wynika ze statystyk. Ale przed meczem nie wziąłbym w ciemno wyniku 1:1.
Co pan powiedział piłkarzom w przerwie? Na drugą połowę wyszli z przekonaniem, że prędzej czy później ten gol na 1:1 padnie.
Powiedziałem, żeby się nie podłamywali, bo w piłce dzieją się rożne rzeczy i czasami coś może iść nie po naszej myśli. Żeby wierzyli, że można ten mecz odwrócić i jeszcze tu wygrać. Nic więcej. Wiara nie bierze się z napisu „Believe” na ścianie. Albo z tego, że wejdę do szatni i powiem: „Panowie, trzeba wierzyć”. Wiarę buduje się na poziomie tożsamości drużyny. Jeśli wspólnie nie postawilibyśmy fundamentów i nie stworzyliśmy systemu wartości, na nic zdałyby się puste hasła o wierze czy odwadze. To nie bierze się z przemów, a ze środka każdego zawodnika. Kwadrans w szatni nie zastąpi długiego procesu.
Powiedział pan kiedyś, że jakość futbolu w Polsce cierpi na tym, że Polacy za słabo kochają piłkę nożną. Skąd w panu takie przekonanie?
W Polsce brakuje mi kultu futbolu. U nas ten sport jest fajną rozrywką, wzbudza zainteresowanie, ale nie jest sprawą życia i śmierci.
Kibice kilku polskich klubów są absolutnie fanatyczni w skali Europy.
To kultura kibicowska, a ja mówię o mentalności narodowej. Część społeczeństwa zawsze będzie fanatyczna i zakochana w piłce. Są kraje, gdzie futbol jest religią, szczególnie na południu – Włochy, Portugalia, Hiszpania, Brazylia czy Argentyna. Gdy Napoli wygrało mistrzostwo Włoch, to w Neapolu było święto. Ludzie zamykali sklepy, wszyscy ustawowo mieli wolne, tam kibicem jest każdy. Całe rodziny, z pokolenia na pokolenie, od dziadków i babć, przez rodziców, po najmłodszych, poświęcają wszystko: wolne, urlopy, uroczystości rodzinne. Dzieci na ulicach znają tylko jeden sport. Żadne gry, komputery, tablety i laptopy im tego nie zastąpią. W Anglii też dostosowujesz życie do meczu, a nie mecz do życia, jak w Polsce. To coś doniosłego. U nas trochę tego brakuje.
Adrian Siemieniec podczas meczu z Legią w Warszawie (1:1)
Gdyby mógł pan spotkać dowolną osobę ze świata piłki, to kto by to był?
Zawsze inspirowała mnie postać Carlo Ancelottiego. W Realu okiełznał ego całej grupy olbrzymich gwiazd, w Milanie prowadził legendy włoskiej piłki, w PSG zetknął się z szejkami, był w innych wielkich klubach z Włoch, Anglii i Niemiec. I wszyscy go kochają. Kochają go, po prostu. Chciałbym z nim porozmawiać o tym, jak przez te lata zarządzać w sukcesami takimi piłkarzami. W kontekście ludzkim to fascynujące i niesamowite.
Kiedy umawialiśmy się na wywiad, wysłał nam pan przez przypadek pewien cytat: „Nie musisz być świetny, by zacząć, ale musisz zacząć, by być świetnym”. Z czego to?
Nie pamiętam. Ale czasami tak mam, że gdy spodoba mi się jakiś cytat, wysyłam go na swój numer. Inspiracje, motywacje czy przesłania znajduję wszędzie, praktycznie na każdym kroku. To może być film, może być piosenka, bajka.
Bajka?
Na samym początku przygotowań do sezonu zacytowałem piłkarzom fragment jednej bajki: „Wszystko, co w życiu dobre, zaczyna się od marzenia”. Czasami tyle wystarczy. Nie trzeba nic więcej mówić.
ROZMAWIALI JAN MAZUREK I JAKUB RADOMSKI
Czytaj więcej o Jagiellonii Białystok:
- Pululu: Lubię fizyczną grę. Ekstraklasa to liga silnych chłopów
- Hansen: Frustrowałem się w Widzewie. Wiedziałem, że dobre dni przyjdą [WYWIAD]
- O trenerze, który chce zmieniać życia. Jak Siemieniec podniósł Jagę?
- Miał być najlepszym obrońcą w Madrycie. Dziś jest najlepszy w Ekstraklasie – Adrian Dieguez
Fot. Newspix