Odkąd Wisła Kraków wyeliminowała z Pucharu Polski dwie drużyny ekstraklasowe, jej prezes lansuje tezę, że w najwyższej lidze temu zespołowi byłoby łatwiej. Można by to uznać za niewinną nieweryfikowalną teorię, gdyby nie zdradzała, że dwa lata I-ligowych męczarni niewiele nauczyły układających jej politykę sportową.
W tygodniu, w którym Wisła Kraków odniosła największy sukces od wyjścia z grupy Ligi Europy w 2012 roku, jednocześnie poniosła dwie bolesne porażki, przekreślające drugi rok z rzędu marzenia o bezpośrednim awansie i wyrzucające ją nawet poza strefę barażową I ligi. Teoria, lansowana przez Jarosława Królewskiego już od kilku miesięcy, a podchwycona ostatnio m.in. przez Piotra Stokowca i część mediów, że tym składem Wiśle łatwiej niż w I lidze, grałoby się w Ekstraklasie, nigdy nie miała lepszego momentu.
Oto zespół, który wyrzuca z Pucharu Polski dwie drużyny ekstraklasowe, praktycznie w tym samym czasie obrywa od Chrobrego Głogów i Motoru Lublin. Ta teoretycznie niewinna i w praktyce nieweryfikowalna teza na kilku poziomach zdradza jednak, że mimo dwóch lat bolesnych upokorzeń na zapleczu Ekstraklasy, układający sportową politykę Wisły nadal niewiele zrozumieli. A to rodzi ryzyko, że popełniane dotąd błędy będą powielać.
Mieszanie systemów walutowych
Teoria jest niewątpliwie szkodliwa, a prawdopodobnie także błędna i to na wielu poziomach. Warto rozłożyć ją więc na czynniki pierwsze. Błąd absolutnie podstawowy, którego wyjaśnianie bardziej wyrobieni piłkarsko czytelnicy niech wybaczą, to mieszanie systemów walutowych. Są drużyny, które lepiej radzą sobie w systemie pucharowym/turniejowym, a gorzej w systemie ligowym. Są takie, z którymi jest dokładnie odwrotnie. Dotyczy to także trenerów. System pucharowy jest zasadniczo mniej miarodajny niż ligowy, bo nieporównanie większa jest w nim rola przypadku. Formuła Pucharu Polski jeszcze go maksymalizuje przez to, że rozgrywa się tylko po jednym meczu, na boisku drużyny niżej notowanej.
Oznacza to, że Wisła, by zdobyć trofeum, musi wygrać tylko sześć meczów. A i to nie do końca. Nie musi ich wygrać. W systemie pucharowym są przecież dogrywki i karne, których nie ma w systemie ligowym. Po 90 minutach Wisła zremisowała z Lechią Gdańsk i Widzewem Łódź. By zagrać w finale na Narodowym, wystarczyły jej trzy domowe zwycięstwa – z Polonią Warszawa, Stalą Rzeszów i Piastem Gliwice. Puchary krajowe są emocjonujące, piszą świetne historie, taka stała się niewątpliwie udziałem tegorocznej Wisły. Ale są naprawdę fatalnym miernikiem rzeczywistej siły drużyn. A na pewno gorszym niż granie na dystansie 34 kolejek z tymi samymi rywalami, u siebie i na wyjeździe. Przenoszenie realiów pucharowych na ligowe nie ma kompletnie żadnego sensu. Mecze pucharowe, co do zasady, nie potwierdzają ani nie zaprzeczają niczemu, co dotyczy systemu ligowego.
Awans jako nowa historia
Nie ma też żadnego sensu przenoszenie realiów jednych rozgrywek ligowych na inne. Ekstraklasa ma swoją specyfikę, I liga swoją. Awans i spadek wszystko zerują. Kończą jedną historię, zaczynają drugą. Puszcza Niepołomice miała prawo czuć się w czerwcu zeszłego roku słabszym beniaminkiem niż ŁKS, który skończył I ligę osiem punktów nad nią, ale dziś, mając osiem punktów nad nim, jest znacznie silniejszym zespołem ekstraklasowym. Górnik Zabrze kończył swój sezon awansu zdecydowanie za Sandecją Nowy Sącz, ale rok później awansował do europejskich pucharów, a Sandecja spadła z hukiem. Dwa lata temu Miedź Legnica wręcz zdemolowała zaplecze Ekstraklasy i spadła jako jedyny beniaminek, podczas gdy rewelacją był Widzew Łódź, który awansował z mozołem. Na podstawie tego, co dzieje się w I lidze, praktycznie nie sposób przewidzieć, co z danym zespołem stanie się po awansie. I-ligowców właściwie nie powinno to nawet interesować. Muszą robić wszystko, co potrzebne, by maksymalizować sukces w I lidze. Dopiero gdy go osiągną, muszą się zajmować tym, co w Ekstraklasie. Projektowanie na podstawie meczów w krajowym pucharze tego, co stałoby się w Ekstraklasie z klubem I-ligowym to wyższa szkoła tworzenia teorii.
Poprzednie lata nie przyniosły wielu przypadków podobnych do tegorocznej Wisły, czyli bardzo udanego występu pucharowego połączonego z sukcesem w I lidze (zakładając życzliwie, że Biała Gwiazda w ogóle zdoła go odnieść). Te, które jednak przyniosła, nakazują daleko idącą ostrożność w snuciu tego typu teorii. W sezonie 2018/19 po awans do Ekstraklasy maszerował przez I ligę Raków Częstochowa Marka Papszuna. Wiadomo było, że to bardzo stabilny, przemyślany projekt z dużymi pieniędzmi. To, że klub spod Jasnej Góry w trakcie pucharowej kampanii już jako I-ligowiec wyeliminował Legię Warszawa i Lecha Poznań, zatrzymując się dopiero w półfinale na Lechii Gdańsk, sprawiło wrażenie, że Raków to już produkt gotowy, by wejść do Ekstraklasy i z miejsca rywalizować z najlepszymi.
Problemy Rakowa
W pierwszym meczu jako beniaminek nie był jednak w stanie zrobić kompletnie nic przeciwko zbieraninie Gino Lettieriego w Koronie Kielce. Kolejny mecz u siebie? Bezdyskusyjna porażka z Cracovią, po której nastąpił przegrany wyjazd do Zabrza. Cztery mecze w Ekstraklasie, trzy porażki. Sześć meczów, cztery porażki. Siódma kolejka, pięć przegranych. Dziewiąta sześć. Dziesiąta siedem. Dopiero po 25 kolejkach, w marcu, Raków miał w bilansie więcej meczów nieprzegranych niż przegranych. Szalejąc w pucharach jako I-ligowiec, nie był gotowym produktem. Ekstraklasę skończył w grupie spadkowej.
Wcześniejszym beniaminkiem, którego nadejście poprzedziła wyśmienita przygoda pucharowa, było w 2011 roku Podbeskidzie Bielsko-Biała. Górale najpierw gładko odprawili GKS Bełchatów, ekstraklasowego średniaka, później, w systemie z meczem i rewanżem, wyrzucili z rozgrywek Wisłę, czyli ówczesnego mistrza Polski, by po dramatycznym półfinale, minimalnie ulec Lechowi Poznań. Podobnie jak Raków, Podbeskidzie miało udane przetarcie nie z byle ekstraklasowymi klubami, lecz ze ścisłą czołówką. Jakże wielkie było więc zdziwienie, gdy w drugiej kolejce po awansie ten sam Bełchatów sprał je sześcioma bramkami, a na pierwsze zwycięstwo trzeba było czekać do szóstej kolejki. Podbeskidzie się utrzymało, zajmując dwunaste miejsce, ale zdecydowanie po awansie nie było klubem, który rozpychał się w elicie tak, jak rok wcześniej w pucharze.
Mało miarodajna próbka
Nie chodzi o to, by umniejszać niepodważalny sukces tegorocznej Wisły, ale w przeciwieństwie do Rakowa 2019 i Podbeskidzia 2011, nie wyrzucała ona z rozgrywek mistrzów czy kandydatów na mistrzów, lecz drużyny z ekstraklasowego środka tabeli. Ogranie Widzewa jest oczywiście sukcesem, już nawet abstrahując od tego, że po dogrywce, do której doszło po bardzo kontrowersyjnym rzucie karnym. Ale ten Widzew przegrał w Ekstraklasie jedenaście razy. Więcej przegranych ma w tym sezonie najwyższej ligi tylko spadający z hukiem ŁKS. Na wyjazdach wygrał Widzew dwa razy na trzynaście prób. Mecz z nim przed własną publicznością oczywiście sam się nie wygra, ale Ekstraklasa oferuje znacznie trudniejszych rywali. By nie szukać daleko: choćby Widzew przed jego publicznością. Tam wygrał dziewięć razy, co jest drugim wynikiem w lidze. Ale Wisła tam z nim nie grała.
Potem był Piast. Drużyna, która na 27 meczów wygrała pięć. Która w 2024 roku jest ex aequo najsłabiej punktującą w Ekstraklasie. Która zdążyła w dwa miesiące przegrać sześć meczów ligowych, pokonała tylko Puszczę i jest zagrożona spadkiem. Która poza Gliwicami wygrała w tym sezonie jeden mecz Ekstraklasy na czternaście prób. Wisła nie musi oczywiście przepraszać, że tak wylosowała i że to wykorzystała. Taką miała ścieżkę i taką musiała przejść, chwała jej za to. Ale jeśli szukać w tych meczach potwierdzenia odważnej teorii, nie sposób nie zauważyć, że Widzew i Piast na wyjazdach nie są najbardziej miarodajnymi przykładami futbolu, jaki gra się w Ekstraklasie.
Cała teoria Królewskiego opiera się oczywiście na problemach z atakiem pozycyjnym. Trudność Wisły w I lidze — tak naprawdę każdego zespołu, który chce awansować, ale zgódźmy się, że Wisły bardziej, bo z racji marki i otoczki, jaka jej towarzyszy, rywale traktują ją jak Bayern tego szczebla rozgrywek – polega na tym, że rywale się przed nią murują, faulują jej piłkarzy, nie zostawiają przestrzeni i zmuszają do prowadzenia gry. Założenie, poniekąd słuszne, że w Ekstraklasie Wisła byłaby jedną drużyn z wielu, że nie wszyscy oddawaliby jej piłkę w każdej sytuacji, nie uwzględnia jednak narastającej przepaści w umiejętnościach między oboma szczeblami.
Trudności beniaminków
Po prawdzie, mówienie przez jakiegokolwiek I-ligowca, że w Ekstraklasie coś byłoby dla niego łatwiejsze, od razu ociera się o arogancję. Nie zawsze tak było, natomiast poprzednie już sześć lat jest dla beniaminków absolutnie bezlitosne. Ostatni sezon, w którym obie drużyny po awansie do Ekstraklasy się utrzymały, odbył się w latach 2016/17, gdy przetrwały Wisła Płock i Arka Gdynia. Później zawsze jeden z beniaminków zajmował ostatnie miejsce: kolejno Sandecja, Zagłębie Sosnowiec, ŁKS, Podbeskidzie, Górnik Łęczna, Miedź. Czasem w pakiecie dochodził i drugi – Miedź czy Bruk-Bet. W tym roku seria zostanie kontynuowana, tylko nie wiadomo, czy ostatni będzie ŁKS, czy może Ruch, a pierwszy raz od ćwierć wieku może spaść trzech beniaminków. Nawet beniaminkowie, którym udaje się przetrwać, też mają dobrą maksymalnie jedną fazę sezonu – Korona Kielce czy Warta wiosnę, Widzew i Radomiak jesień. Ostatnim beniaminkiem, który naprawdę szturmem wparował do ligi, był Górnik już sześć lat temu.
Różnice dotyczą jednak nie tylko całych drużyn, ale też poszczególnych piłkarzy. Są oczywiście przypadki takie, jak Dominika Marczuka, który zupełnie bezboleśnie przeskoczył z I ligi do lidera Ekstraklasy. Ale nie brak dowodów, że gwiazdy I-ligowego szczebla nie najlepiej odnajdują się po transferach do Ekstraklasy. Za jaskrawy przykład z tego sezonu może uchodzić Pirulo, z wcześniejszego Olaf Kobacki czy Patryk Makuch.
Wisła też ma w kadrze piłkarzy, którzy są solidnymi markami I-ligowymi, ale nie potwierdzili tego w Ekstraklasie. 29-letni Bartosz Jaroch ma w karierze 222 mecze w I lidze i 11 w Ekstraklasie. Joan Roman 131 na drugim poziomie i 24 na pierwszym. Szymon Sobczak 245 w I lidze i sześć w Ekstraklasie. Zdecydowana większość zawodników Wisły w najwyższej polskiej lidze nigdy nie grała, co pozwala snuć hurraoptymistyczne teorie, że wzięłaby ją szturmem. Przynajmniej o części wiadomo jednak, że po awansie wcale nie byłoby im łatwiej, bo I liga to ich sufit. Jest też duże ryzyko, że z Hiszpanami z Wisły stałoby się po awansie to, co rok temu z Hiszpanami z Miedzi. Jon Aurtenetxe, Carlos Martinez czy Chuca też wydawali się grajkami, dopóki nie zakosztowali Ekstraklasy. Także dla Wisły różnica w jakości indywidualnej mogłaby być boleśnie odczuwalna.
Defensywa zwiększa szanse
Jeśli cokolwiek można przewidywać na temat losów beniaminków po awansie, to nie na podstawie tego, ile punktów zdobyli w I lidze i jak oglądało się ich mecze, ale tego, co jest ich największym atutem. Co do zasady, i to nie jest tylko polska tendencja, największe szanse na przetrwanie w elicie mają ci, którzy wchodzą z solidnym fundamentem defensywnym. Drużyny bazujące na tym, że strzelają więcej goli, niż stracą, gdy okaże się, że jakość indywidualna ich zawodników nie zapewnia już przewagi, że atak pozycyjny nie działa tak dobrze i że częściej muszą się bronić niż atakować, muszą zwykle drastycznie zmienić styl gry, co nie wszystkim przychodzi łatwo i szybko.
Kto już przy awansie ma solidną defensywę, potrafi się dzielnie bronić, jest niewygodnym rywalem, strzela gole z kontr i stałych fragmentów gry, ten powinien mieć odrobinę łatwiej. Raków Papszuna zorientował się, że jakość ich ówczesnych zawodników nie pozwala zawojować Ekstraklasy, ale miał w zanadrzu świetne stałe fragmenty gry i wrzutki na wysokiego Tomasa Petraska, co dało mu przetrwanie. Puszcza Niepołomice od każdego odstaje piłkarsko, ale wciąż walczy o życie, bo ma ponadprzeciętne stałe fragmenty gry.
Wisła tymczasem ma 32 stracone gole w 26 meczach, czyli nawet w I lidze traci średnio ponad bramkę na mecz. Pod względem liczby traconych goli jest dopiero dziesiątą drużyną ligi. Przed rokiem Ruch miał po 34 kolejkach straconego tylko jednego gola więcej niż Wisła dziś, na osiem meczów przed końcem sezonu. Jej bramkarze zaliczyli tylko sześć czystych kont na 26 prób, czyli dwa razy mniej niż bramkarz Górnika Łęczna. Miejsce w czołówce Wisły ratuje strzelający najwięcej goli atak w lidze. Ale tego typu radosne zespoły I-ligowe, gdy już znajdą się w elicie, zwykle kończą marnie. Jeśli coś można próbować przewidzieć na temat obecnej Wisły, wyobrażając ją sobie w Ekstraklasie, to, że trzeba by ten zespół bardzo mocno przeobrazić, by miał jakieś szanse na przetrwanie.
Irytujące poczucie wyższości
„Problemem I ligi jest to, że większość drużyn rozbija akcje. Nie chcą grać w piłkę, tylko próbują wygrywać różnymi środkami. To też jest sposób, ale widzimy, co się z nimi dzieje, gdy trafiają do ekstraklasy. Tam jest inna kultura, gra się szybciej” – mówił prezes Królewski w LoveKraków po meczu z Widzewem.
Wbrew temu, co twierdził, nie jest to jednak problemem I ligi, a Wisły Kraków. W Ekstraklasie też spotkałaby zespoły, które „rozbijają akcje” i „próbują wygrywać różnymi środkami”. Te środki byłyby nawet bardziej wyrafinowane. Pomijając już zespoły znacznie przewyższające Wisłę umiejętnościami indywidualnymi, trafiłaby też tam na wysoki pressing Korony Kielce, sprinterów Górnika Zabrze, organizację Warty Poznań, kontry Stali Mielec czy zagrania ze stojącej piłki Puszczy. Ten cytat to znów irytujące poczucie wyższości Wisły nad ligą, w której gra, jej pozorne patrzenie dalej niż tylko na najbliższy sezon, a w rzeczywistości zajmowanie się tym, co jej nie dotyczy, jej niechęć do zniżania się do metod stosowanych w środowisku, w którym funkcjonuje. Ciągle to przekonanie, że Wisła tak naprawdę do niego nie przynależy, bo pisane są jej wyższe cele.
Marką, tradycją, otoczką meczów i liczbą kibiców Wisła faktycznie przynależy do Ekstraklasy. Ale sportowo jest dokładnie w tym miejscu, na jakie zasłużyła przez lata koszmarnych błędów. Wydawało się, że spadek może posłużyć do zrozumienia tego, do spokornienia, do zmienienia metod, do uznania aktualnego miejsca w łańcuchu pokarmowym. Dwa lata I-ligowych upokorzeń to widać jednak za mało, by zbrudzić sobie ręce zbudowaniem kadry idealnie skrojonej pod wyzwania czekające na tym szczeblu. Lepiej stworzyć zespół pod ligę, w której się nie gra i przekonywać, że gdyby tylko się w niej grało, wszystko byłoby pięknie. Wisła wszystko zrobiła dobrze, co udowodniła w Pucharze Polski. Tylko ci prymitywni I-ligowcy nic z tego nie zrozumieli i wciąż nie przepuścili jej tam, gdzie jej miejsce.
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Szymon Sobczak: Nie wyobrażam sobie finału Pucharu Polski bez kibiców Wisły [WYWIAD]
- Górak o odprawie: Wierutna bzdura, kłamstwo i nieporozumienie
- Bella ciao. Czy Miedź Legnica wciąż jest ciekawym projektem?
- Pandemonium Zagłębia Sosnowiec
Fot. Newspix