Prujesz przed siebie z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Gdyby nie kask, cieszyłbyś się właśnie wiatrem we włosach i dżdżystym popołudniem na północy Francji. Gdzieś w oddali, choć z każdą sekundą coraz bliżej, majaczy ci kolejny brukowany odcinek wyścigu. Zgłosiłeś się do startu w Paryż-Roubaix już po raz kolejny, ale wiesz, że za chwilę, również po raz kolejny, bardzo tego pożałujesz. Kilku kolarzy obok ciebie musi bić się z podobnymi myślami. Ze zwątpieniem. Z obawą przed wjechaniem z ogromną prędkością do Lasku Arenberg.
I tak edycja za edycją. Ten wyścig na wielu zawodników ze światowego peletonu działa jak bardzo silny narkotyk. To taka kocimiętka dla fanów dwóch kółek i obcisłych spodenek z miękką poduszeczką w kroku. Kto raz spróbuje Paryż-Roubaix, ten chce tam wracać w każdej kolejnej edycji i znów zmierzyć się z rywalami, samym sobą, pogodą i tymi cholernymi brukowanymi odcinkami. Także tym najsławniejszym i uznawanym za najtrudniejszy. Dwa tysiące trzysta metrów mordęgi, która wystawia na wielką próbę nawet najbardziej wytrwałe organizmy i najprawdopodobniej zmniejsza ryzyko występowania choroby Parkinsona. Choć zdaje się, że nikt tego jeszcze nie badał…
O Lasku Arenberg przez lata dowiedzieliśmy się bardzo wiele, o ile nie wszystkiego. Że szybko się tam jeździ, że można dużo stracić, że tak samo dużo można zyskać, że można się tam wywalić na zbity pysk i w ten efektowny sposób zakończyć wyścig, a czasem nawet i cały sezon. Najwięksi kolarscy zapaleńcy wiedzą nawet, że ludzie odpowiedzialni za utrzymanie fragmentów brukowych wyścigu we względnie dobrym stanie wysługują się kozami, by te wydłubywały kępki trawy spomiędzy poszczególnych kamieni. Czworonożna obsługa Paryż-Roubaix swoją pracę wykonała, jak utrzymują organizatorzy, perfekcyjnie – przez ostatnie dni i tygodnie udało się doprowadzić trasę do naprawdę niezłego stanu.
Przyszła koza do… Lasku Arenberg
Całe przygotowania do wypasu kóz na tym odcinku legendarnego klasyku to też nie jest takie w kij dmuchał. Trouee d’Arenberg nie przejedziecie ciężkim samochodem ani żadnym innym kilkutonowym pojazdem – po prostu moglibyście zniszczyć jeden z największych skarbów światowego kolarstwa. Ponadto organizatorzy chcą unikać użycia chemikaliów, z uwagi na dbałość o środowisko. W związku z tym pielenie adekwatne do czasów powszechnej automatyzacji, robotyzacji i gwałtownego rozwoju technologicznego nie wchodzi w grę. Potrzebne są bioroboty. Takie na czterech kopytkach.
Kozom, choć znane są u nas z przysłowia, w którym jedna skakała i złamała nóżkę, nie są straszne nierówności brukowanego odcinka w Lasku Arenberg. Mało komunikatywnych pracowników trzeba jednak odpowiednio nakierować, by osiągnąć odpowiedni efekt – przed wpuszczeniem kóz na trasę dokładnie wygradza się teren, który mają obskubać z niechcianych kępek i źdźbeł. Bo koza głupia nie jest i dobrze wie, że na poboczu trawa będzie smakowała o wiele lepiej od tej wyjadanej spomiędzy kostek bruku.
– Pierwszy raz sprawdziliśmy tę nietypową metodę rok temu – zdradza Thierry Gouvenou, dyrektor wyścigu, w rozmowie z Cycling Weekly – Podczas pandemii zorientowaliśmy się, że trasa w Lasku Arenberg bardzo szybko zarasta trawą i potrzebowaliśmy jakiegoś dobrego rozwiązania – dodaje.
– Współpracujemy z lokalnym wolontariatem Espoir Avenir, który pomaga znaleźć zatrudnienie osobom dotkniętym bezrobociem. Można przecież pracować jako koordynator prac koszących – zauważa Gouvenou, który podkreśla ważną rolę jeszcze jednej organizacji dbającej o trasę wyjątkowego wyścigu. Amis de Paris-Roubaix to po prostu (i po polsku) Przyjaciele Paryż-Roubaix.
Meeeeee!
– Problemem Arenbergu są przede wszystkim wysoka wilgotność, małe nasłonecznienie i zerowy ruch samochodów, które przez cały rok nie mają wstępu na ten odcinek – tłumaczy dziennikarzom Cycling Weekly przedstawiciel Amis de Paris-Roubaix, Francois Doulcier. – Proponowaliśmy nawet władzom regionalnym otwarcie przejazdu przez las na miesiąc przed wyścigiem, ale nie uzyskaliśmy zgody – a wtedy pozostało już tylko skorzystać z usług kóz.
Zwierzęta nie pomagają w oczyszczaniu innych fragmentów trasy tegorocznego Paryż-Roubaix, bo tam robotę robią jeżdżące na co dzień samochody. Nic dziwnego, że to przygotowanie Arenbergu budzi zawsze największe obawy organizatorów. Ci kombinują, jak tu sprawić, by wjazd na dziewiętnasty sektor bruku nie był tak niebezpieczny i możliwe, że dbając o zdrowie kolarzy, zabiorą im też odrobinę frajdy.
Ograniczenie prędkości bez ograniczenia prędkości
Wszystko przez niedawny wypadek Wouta van Aerta w Dwars Door Vlaanderen. Tam też jeździ się po brukowanych odcinkach i tam też bywa niebezpiecznie, a przykład Belga potwierdza tylko, że wysoka prędkość często idzie w parze z poważnymi kontuzjami. Siedem złamanych żeber, pęknięty mostek, pęknięty obojczyk i sporo siniaków – to bilans zderzenia van Aerta z kostką brukową, która wykluczyła jedną z gwiazd światowego peletonu z rywalizacji co najmniej na kilka tygodni. Po niebezpiecznie wyglądającym wypadku, przerazili się również organizatorzy tegorocznego Paryż-Roubaix, którzy z jednej strony mają świadomość, że kraksy i bolesne upadki to znak rozpoznawczy Piekła Północy, a z drugiej chcieliby ich uniknąć.
Stąd kontrowersje wokół aranżacji wjazdu do Lasku Arenberg. Przypomnijmy – prujesz przed siebie z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę i rozpędzony wpadasz na starą jak świat brukową alejkę prowadzącą przez las na jego drugą stronę. Pielęgnowaną przez stado kóz. A mimo to znajdzie się wielu takich, którzy nie mają nic przeciwko tego typu brawurze. To oni najgłośniej protestują przed ustawieniem na wjeździe szykany, która ma zmusić kolarzy do zwolnienia tuż przed Arenbergiem. Z sześćdziesięciu do trzydziestu kilometrów na godzinę. Kłopotem jest też to, że sam zakręt może być równie niebezpieczny, co początek najsławniejszego odcinka brukowanego na świecie.
Bardzo dosadnie na temat zmian wypowiedział się w sieci ubiegłoroczny zwycięzca wyścigu i faworyt tegorocznej edycji, Mathieu Van der Poel:
– To ma być żart? – pytał.
Is this a joke? 🤔 https://t.co/WkkUe2YC5U
— Mathieu Van der Poel (@mathieuvdpoel) April 3, 2024
A odpowiedź szybko pojawiła się na łamach belgijskiego portalu sporza:
– Ograniczony czas oznaczał, że nie mogliśmy zrobić zbyt wiele. Jest to tylko tymczasowe rozwiązanie, które możemy ulepszyć. Znamy najlepszy sposób na poprawienie bezpieczeństwa przed Laskiem Arenberg, ale to wymaga robót drogowych, a tego nie da się zrobić w 3-4 dni. Wiemy, że nie jest to najlepsza opcja i podzielam tę opinię. Teraz będę pracować przez rok, aby dopracować lepszą alternatywę – mówił Thierry Gouvenou w imieniu organizatora wyścigu.
Duży wpływ na zmianę przebiegu trasy przed Laskiem Arenberg miało też Stowarzyszenie Kolarzy Zawodowych, czyli CPA (Cyclistes Professionnels Associés): – Myślę, że Mathieu jest po prostu zaskoczony. Prawda jest taka, że CPA reprezentuje wszystkich, a nie tylko tych czołowych zawodników. Zdecydowana większość kolarzy zgodziła się na szykanę, a ona może całkowicie odmienić ten wyścig – przekonywał Adam Hansen, szef CPA i oczywiście były kolarz zawodowy.
Nowy układ trasy faktycznie wyraźnie spowolni peleton, ale czy to na pewno o to chodzi w Paryż-Roubaix? Publiczny sprzeciw kilku znanych kolarzy i ekspertów raczej nie wpłynie na decyzję organizatorów, a już na pewno nie sprawi, że ci teraz zaraz przywrócą trasie pierwotny kształt. Co innego za rok, kiedy do rywalizacji na brukach Piekła Północy wróci najpewniej wspominany i poobijany van Aert. No i będziemy mądrzejsi o sprawdzenie w boju pomysłu z szykaną.
Bój to nasz (nie)ostatni
Ale właśnie – bez względu na to czy w ubiegłym roku po raz ostatni oglądaliśmy wpadające do Arenbergu z ogromną prędkością rowery, czy też jednak nie, ten wyjątkowy fragment trasy nadal pozostaje legendarnym miejscem kaźni wielu kolejnych pokoleń kolarzy. Może i sam początek owej ponad dwukilometrowej i bardzo nierównej (w obu znaczeniach) walki okaże się nieco spokojniejszy, ale Lasek Arenberg to… to Lasek Arenberg.
Może to trochę śmieszne, ale trudno cokolwiek przyrównać do tej jednej przeprawy przez położony na północy Francji las. Arenberg to taki kolarski aksjomat, którego nie da się zdefiniować, ale za to służy on za punkt odniesienia dla wielu innych brukowych odcinków znanych z różnych wyścigów jednodniowych. Najlepsi ścigają się tam od lat i wielu wybiło tam sobie zęby i połamało kości. Niektórzy szaleńcy decydowali się tam na ostateczny atak, a inni rzucali się w pogoń, jakby zapominając, że życie jest tylko jedno. A najgorsze jest w tym wszystkim to, że gdy już przejedziesz przez ten cholerny las, to przed tobą jeszcze prawie sto kilometrów do mety…
W tym miejscu rzadko decydują się ostateczne losy wyścigu, ale wielu ekspertów podkreśla, że to od Arenbergu zaczyna się na Paryż-Roubaix prawdziwe ściganie. Po raz pierwszy kolarze zmierzyli się z Trouee d’Arenberg naprawdę dawno temu – w 1968 roku – a odpowiedzialny za jego wynalezienie i pośrednio za całe mnóstwo kontuzji najlepszych i najgorszych kolarzy ze światowego peletonu jest Jean Stablinski. Francuz z rodziny polskich emigrantów. On sam też jeździł w wyścigach kolarskich, wygrał nawet kilka etapów wielkich tourów i klasyfikację generalną Vuelty. Był jednak na tyle sprytny, by samemu nie babrać się w Paryż-Roubaix prowadzącym przez Lasek Arenberg – karierę zakończył w… 1968 roku.
Jean Stablinski w 1963 roku.
Stablinski należał nawet do wspominanego wyżej Amis de Paris–Roubaix i przez lata… po prostu sympatyzował z tym wyjątkowym wyścigiem. Dziewiętnasty sektor bruku w tegorocznej edycji Piekła Północy to jego spuścizna. Dziedzictwo. To trochę jego dziecko.
A teraz tym dzieckiem zajmują się inni, dbając o to, by legenda Lasku Arenberg była wiecznie żywa. Trudno sobie wyobrazić, że kiedyś ktoś odpowiedzialny za trasę wyścigu wstanie rano i powie sobie:
– Dobra, fajnie było, ale znudził mi się już ten cały Arenberg, w tym roku tam nie jedziemy.
No nie. To się nie może znudzić i na pewno nigdy przenigdy się nie znudzi. Dlatego też nawet najmniejsza ingerencja w legendę Lasku Arenberg budzi tak wielkie wątpliwości. Mimo niebezpieczeństwa, jakie niesie za sobą przejazd brukowaną przeprawą.
Coś się złamie, co innego pęknie
Połamane obojczyki i żebra to chleb powszedni kolarstwa. Właściwie każdy z zawodników jeżdżących w profesjonalnym peletonie zrobił sobie kiedyś taką krzywdę. Gorzej jeśli złamiecie, na przykład, kość udową. Naprawdę trzeba się postarać, żeby zrobić sobie tak wielką krzywdę, ale w 2001 roku tak poważny uraz przytrafił się wpadającemu do Arenbergu Philippe’owi Gaumontowi. To był klasyczny przykład wypadku na Paryż-Roubaix i doskonały pokaz tego, co jest w Trouee d’Arenberg najbardziej niebezpieczne.
A jest to właśnie ogromna prędkość.
Gaumont po kontuzji nigdy nie wrócił do ścigania na wysokim poziomie. Tamtej wiosny prowadził peleton i po prostu trafił na dziurę nieco większą, niż się spodziewał. Tam wcale nie trzeba popełnić żadnego błędu, żeby w ułamku sekundy wylądować na bruku i poważnie się połamać.
Trzy lata wcześniej o krok od zakończenia kariery w Lasku Arenberg był Johan Museeuw. Belg zleciał z roweru na kolano i całkowicie roztrzaskał sobie rzepkę. Jakby tego było mało, do urazu mechanicznego dołączyła niebezpieczna gangrena i lekarze byli bliscy podjęcia decyzji o amputacji nogi.
Tak jest, chcieli uciąć nogę facetowi, który w tym samym roku wygrał Ronde van Vlaanderen, dwa lata wcześniej triumfował na welodromie w Roubaix i był prawdziwym ekspertem od tych dwóch słynnych wyścigów. Dzięki Bogu nie ucięli i Museeuw wrócił już w kolejnym sezonie, a dwa i cztery lata później znów wygrywał Paryż-Roubaix.
Ubiegłoroczny Paryż-Roubaix w pełnej krasie.
Początek XXI wieku dał do myślenia organizatorom Piekła Północy, którzy uznali, że Trouee d’Arenberg wymaga renowacji. W 2005 roku wydano kilkaset tysięcy euro na poprawę stanu nawierzchni i poszerzenie przeprawy o pół metra. Nie znaczy to, że nikt się tam teraz nie wywraca i nikt nie robi tam sobie krzywdy. Wypadków jest równie dużo co przedtem…
Thierry Gouvenou podkreśla niemal na każdym kroku, że w Lasku Arenberg nie wygrywa się Paryż-Roubaix, ale to właśnie tam można cały wyścig przegrać. Bardziej spektakularnie – spadając z roweru i kończąc w szpitalu. Mniej spektakularnie – łapiąc gumę czy uszkadzając rower w jeszcze inny sposób.
To co? Tylko wariat atakuje w Arenbergu?
Tak się składa, że w tegorocznej edycji Paryż-Roubaix wystartuje jeden z takich wariatów. Mathieu Van der Poel narzeka na zwiększenie bezpieczeństwa przy wjeździe do Lasku Arenberg, ale on akurat może sobie narzekać. Holender pokazał w ubiegłym roku, że potrafi przetrwać trudy całego wyścigu i przekroczył linię mety jako pierwszy. W tym roku jest murowanym faworytem do ostatecznego triumfu, tym bardziej, że z rywalizacji wypadł połamany van Aert. Jeśli ktoś miałby mieć na tyle fantazji, by ruszyć już na te prawie sto kilometrów przed metą i zaatakować właśnie w Arenbergu, to najprawdopodobniej ten ktoś nazywa się po prostu Mathieu Van der Poel.
Dwóch wielkich kolarzy i pięć Monumentów. Pogačar i van der Poel walczą o historię [CZYTAJ]
Mistrz świata wydaje się po prostu skazany na sukces, ale cholera wie co się w tym wyścigu wydarzy. Rok temu Van der Poel ukończył Paryż-Roubaix z najlepszym czasem w historii, ale w Piekle Północy znaczy to tyle, co nic. Równie dobrze w niedzielę kostkę bruku może wznieść nad głowę drugi w poprzedniej edycji Jasper Philipsen. Albo regularnie meldujący się w czołówce wyścigu Stefan Kung. Albo ktokolwiek inny.
Na trasie Paryż-Roubaix dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom. O wpływie Lasku Arenberg na trudność trasy nie śnił Jean Stablinski. O tak ostrej reakcji Van der Poela na szykanę przed wjazdem na dziewiętnasty sektor bruku nie śnił Thierry Gouvenou. O zwycięstwie w 2016 roku nie śnił Matthew Hayman, który sensacyjnie okazał się lepszy od samego Toma Boonena.
I takich nieśniących o wielkim sukcesie mężczyzn jest w peletonie bardzo dużo. Wygrać z Laskiem Arenberg i całym Piekłem Północy może tylko mężczyzna, bo chłopcy, jak co roku, zostaną w niedzielę brutalnie zweryfikowani.
ANTONI FIGLEWICZ
Fot. Newspix/Paris-Roubaix