Premier League stara się dostosować do oczekiwań odbiorcy, domyślnie progresywnego Europejczyka, organizując kolejne akcje afirmacyjne dla mniejszości rasowych i seksualnych. FIFA stara się utrzymać w łaskach tego samego widza, wykluczając z rywalizacji znienawidzoną Rosję, ale jednocześnie zachowując bez żadnych sankcji państwo Izrael. Marketingowe utożsamianie się organizacji sportowych z konkretnymi społecznymi ruchami nie ma jednak przypisanej ideologii. Robią to tak samo progresywiści, jak i konserwatyści. I nie ma na to lepszego przykładu, niż relacja łącząca UFC z Donaldem Trumpem i Republikanami.
Nie da się jednoznacznie rozgraniczyć polityki od sportu. Nie ma w tym nic złego, sami tak sobie zbudowaliśmy świat. Ktoś, gdzieś w Atenach tysiące lat temu zdecydował, że większość powinna rządzić krajem i mieć decydujący wpływ zarówno na wyprawy wojenne, jak i budowę nowego stadionu pod wyścigi rydwanów, a my jako przedstawiciele teraźniejszości uznaliśmy (słusznie), że to mądry sposób sprawowania władzy w nowoczesnym świecie.
Ostatnie dziesięciolecia dołożyły do tego związku lekką zmianę: największe instytucje dotychczas skupiające się na rozwoju sportu zamieniły się w rywalizujące o rynek przedsiębiorstwa, dbające może nawet bardziej o swoją biznesową stronę niż sportową. W piłce nożnej giganci chcą zerwać z duchem futbolu i utworzyć własne rozgrywki klubowe, gdzie część uczestników będzie miała zagwarantowane miejsce, zależne raczej od swoich słupków oglądalności niż wyników sportowych.
Mariaż biznesu ze sportem oznacza, że działacze jeszcze bardziej niż kiedyś skupieni są na stanie konta swoim lub organizacji, której przewodzą. A nie ma lepszego sposobu na zarobek niż inwestycja w politykę. Dziś wszystkie organizacje w ten czy inny sposób starają się dostosować swój przekaz do oczekiwań zaangażowanego politycznie odbiorcy.
Celem tego artykułu nie jest wcale uznanie UFC za jedyną instytucję, która ulega politycznym naciskom. Przykłady można mnożyć, pseudoprogresywna FIFA na swojej stronie ma całą zakładkę poświęconą własnemu aktywizmowi, by przypodobać się fanom z krajów Zachodu, a jednocześnie ostatnie mundiale odbywały się w Rosji i Katarze, państwach najdalszych od ideałów promowanych przez światową federację.
Ale ze świecą szukać innej organizacji, która tak otwarcie swoje afiliacje polityczne stara się wykorzystać przy kształtowaniu władzy. FIFA swoimi akcjami afirmacyjnymi stara się jedynie dostosować do już istniejących oczekiwań wśród widzów. UFC stara się aktywnie promować konkretnych kandydatów i konkretne postulaty, by w ten sposób na własną korzyść kształtować świat sportu. Ulega naciskom, ale równocześnie bezpośrednio je na władzy wywiera.
Niech żyje Konstytucja!
Żadna ustawa Kongresu nie może ograniczać prawa ludu do składania naczelnym władzom petycji o naprawienie krzywd.
Wycinek z treści 1. poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych.
W USA nikt się nie kryje z tym, że prawo jest dla bogatych. Od 250 lat, samego początku istnienia kraju, ustawicznie przesuwano coraz dalej granice interpretacji treści pierwszej poprawki. Dziś w teorii każdy może zgłosić petycję o naprawienie krzywd, ale nie wszystkich na to stać.
To dlatego, że wraz z upływem czasu zaczęły pojawiać się firmy specjalizujące się w ochronie interesów swoich klientów. Zatrudniani przez nie eksperci proponują raz po raz kolejne zmiany do ustaw. Przed Kongresem, gdy rozważana jest sensowność nowego prawa, prezentują wyłącznie korzystną dla klienta argumentację. Wykorzystują swoje kontakty towarzyskie, bo czasem polityków najprościej przekonać przy kieliszku szampana.
W miarę upływu czasu te przedsiębiorstwa zyskiwały na sile. Ich działania zaczęło się określać mianem „lobbingu”. To, co miało na początku zwiększyć wpływ obywateli na władzę, zmieniło się w narzędzie zarezerwowane dla najbogatszych. W samym 2022 roku korporacje wydały na lobbing cztery miliardy dolarów.
Problem z „rzecznictwem interesów” (ładne, choć rzadko spotykane tłumaczenie) nie leży wcale w tym, że korzystają na nim uprzywilejowani. Chodzi o to, że ich interesy rzadko są zbieżne z interesem reszty społeczeństwa, które nie ma potrzebnych zasobów, by się bronić. Najlepiej o tym świadczy działalność UFC, powiązana z amerykańskim politycznym półświatkiem na każdym poziomie.
Muhammad Ali Expansion Act to dokument mający na celu zwiększenie ochrony zawodników MMA przez nadanie im podstawowych praw pracowniczych. Analogiczny akt obowiązuje już w boksie profesjonalnym i amatorskim. Jak się można domyślić, nie był on w smak największej organizacji mieszanych sportów walki, która nie lubi traktować swoich podopiecznych jak ludzi, oszczędzając miliony dolarów rocznie na ich gażach i ochronie zdrowia.
Gdy zaczęły się pojawiać pierwsze sugestie o planowanym wprowadzeniu ustawy w życie, przyszło przeciwdziałać. Dana White, prezes UFC, sięgnął wtedy po stary, sprawdzony sposób.
Jeffrey Mackinnon, Jeffrey Mortier i Jody Gale to trójca założycielska Farragut Partners, przedsiębiorstwa zajmującego się właśnie profesjonalnym lobbingiem. Organizacja jest blisko powiązana z Republikanami – wspomniany tercet w tej czy innej roli współpracował z poszczególnymi politykami podczas kampanii wyborczych – i została wynajęta przez UFC, by zdusić dyskusję nad nowym prawem w zarodku.
Druga strona sporu nie zatrudniła żadnej agencji. W przeciwieństwie do UFC, nie miała na koncie wolnych kilkuset tysięcy dolarów. I, jak się okazało po wyborach prezydenckich w 2016 roku, poparcia w Białym Domu.
Make MMA Great Again
Sukces.
Rozstrzygnięcie sprawy Expansion Act przyszło jeszcze przed właściwym głosowaniem w Izbie Reprezentantów.
Współpraca z Farragut Partners pomogła UFC w uśmierzeniu pomysłu wprowadzenia nowego prawa. To brzmi jak absurd, skoro w kongresie zasiada 435 reprezentantów, spośród których każdy w teorii ma równy głos. Ale w Kapitolu rozkład sił się wyrównuje: połowa głosów należy do progresywnych Demokratów, połowa do konserwatywnych Republikanów, więc sprawę wypadało zdusić, zanim trafi do głosowania. Bóg jeden wie, co by się wtedy mogło stać.
Zwycięstwo miało swoją cenę. Konkretnie – mniej więcej 630 tysięcy dolarów. Tyle kosztowały usługi Mackinnona, Mortiera i Gale’a, które pozwoliły na wygaszenie jakiejkolwiek dyskusji wokół nowej ustawy. To był opłacalny biznes, kiedy trzeba było doraźnie załatwić sobie odrzucenie niekorzystnych zmian w prawie. Na dłuższą metę potrzebna jest jednak bardziej stała forma współpracy z politykami.
I tu zaczyna się właściwa historia nowego, pięknego związku.
Geniusz Endeavour Group, spółki-matki dla UFC, objawia się, kiedy spojrzymy na dzisiejszą skalę poparcia ze strony konserwatystów. Walka o odrzucenie Expansion Act to moment, gdy wspomniany konglomerat zdał sobie sprawę z użyteczności wsparcia ze strony Kongresu. Od tego czasu konglomerat robi wszystko, by być dla Republikanów użytecznym partnerem i wybić im z głowy wszelkie głosowania na niekorzyść monopolisty amerykańskiego MMA.
Dana White, prezes UFC i bliski przyjaciel Donalda Trumpa
Nie zawsze tak było.
Jeszcze na początku drugiej dekady XXI wieku federacja właściwie nie różniła się zasadami od innych korporacji. Po pierwsze: zero kontrowersji. W 2013 Nate Diaz za nazwanie na Twitterze Bryana Carawaya „pedałem” został ukarany grzywną w wysokości 20 tysięcy dolarów, a do tego zawieszony na trzy miesiące. Miguel Torres, ówcześnie całkiem spory talent, w 2011 roku został wydalony z organizacji za żart na temat gwałtu.
W miarę upływu czasu władza w państwie zaczęła jednak na nowo wracać do amerykańskich konserwatystów, których wyborcy oglądali właśnie UFC. Wypadało się więc nowym, głodnym władzy twarzom podłączyć pod darmową maszynkę do ocieplania wizerunku.
Z dnia na dzień, Dana White porzucił dotychczasowe, korporacyjne metody. Jak za dotknięciem magicznej różdżki stał się jednym z najgłośniejszych adwokatów niczym nieograniczonej, bezwarunkowej wolności słowa w swojej federacji. Od 2016 roku można było mówić już co się żywnie podoba. Zostały zniesione wszelkie ograniczenia. Kalifornijska organizacja chciała odciąć się od spraw polityki.
– Kiedy ludzie włączają sport, nie obchodzi ich ten syf. Nie chcą słuchać o twoich opiniach, nie chcą słuchać na kogo głosujesz. Chcą się na chwilę wyłączyć z życia i na kilka godzin skupić na czymś innym. Jak ty chcesz o tym słuchać, to sobie włącz jakiś inny program, to sobie posłuchasz czego akurat chcesz. Jak włączasz UFC, to chcesz oglądać walki.
Pierwszy zgrzyt do tych słów? Stacja, gdzie zostały wypowiedziane. Padły przy okazji tradycyjnej wycieczki po mediach, jaką Dana White przynajmniej raz na kilka miesięcy musi odbyć, by podpromować swój biznes – jako grupę docelową, która idealnie się do tego celu nadawała, wybrał odbiorców programu „Hannity” stacji Fox News. Powszechną wiedzą są afiliacje polityczne tego kanału, kojarzonego niemal wyłącznie z interesami Partii Republikanów.
Kolejno od prawej: Colby Covington, Donald Trump i jego syn, Barron Trump
Drugi zgrzyt? Po prostu fakty. Od czasów, gdy zawodnicy zyskali niczym nieograniczone prawo do wypowiedzi na konferencjach prasowych, federacja stała się wbrew wszelkim deklaracjom ze strony White’a platformą marketingową dla polityków. Cholera, największym wygranym tej wolty może i nie byli amerykańscy senatorzy, tylko Ramzat Kadyrow, który z popularności mieszanych sportów walki uszył sobie wyborczy sztandar. Także Conor McGregor jak gdyby nigdy nic pisał Władimirowi Putinowi laurki. Zmiana, która miała odpolitycznić organizację, doprowadziła do tego, że kolejni zawodnicy na konferencjach otwarcie wręcz wykrzykiwali swoje afiliacje.
Najbardziej jaskrawym przykładem pozostaje Colby Covington. Regularnie pozuje z czapeczką „Make America Great Again”. Prowokuje, nazywając przeciwników „marksistami i komunistami”, a takie określenia, jak „snow flake” czy „wokeism” wypowiada niedbale, jakby przestały już go lata temu emocjonować i stały się dla niego zwykłym elementem szarej rzeczywistości. Ale kiedy mikrofony zebrały to, co wyszeptał do Leona Edwardsa przy okazji wspólnej konferencji, wszystko stało się jasne. „To tylko postać, jaką gram” mówi, usprawiedliwiając przed przeciwnikiem swoje rasistowskie komentarze i wspominanie o tragicznie zmarłym ojcu Edwardsa.
W nagrodę za odgrywaną rolę mógł liczyć na traktowanie właściwe pupilkom władz – dużą dowolność w doborze pojedynków, regularną prezentację za pomocą social mediów UFC, Danę White’a tłumaczącego tym głupim dziennikarzom prawidłowy sposób interpretacji najbardziej kontrowersyjnych wypowiedzi.
Sean Strickland, jedno z najgłośniejszych ostatnio nazwisk świata MMA
Ostatecznie Covington nie stał się prawdziwym ulubieńcem fanów. Nie dlatego, że publiczność nie kupowała jego retoryki, a dlatego, że ktoś uprawiał ją lepiej. W bardzo podobne tony zaczął uderzać sensacyjny pogromca Israela Adesanyi, Sean Strickland, pozujący na apologetę pełnej wolności słowa w mediach. Jego tragiczna przeszłość związana z przemocą domową ze strony ojca i naturalność w odgrywanej roli nonkonformisty walczącego (dosłownie, w klatce) za swoje wartości, gotowego w każdej chwili rzucić się na znieważającego go Dricusa DuPlessisa na oczach kamer zebrała sympatię widzów. Sam Kalifornijczyk zyskał sobie tym samym prawo do wygłaszania takich tyrad, jak przy okazji niedawnego UFC 297, kiedy zwyzywał zza konferencyjnego stołu dziennikarza, dopytującego zawodnika, czy podtrzymuje pewną opinię z przeszłości.
– Jesteś pierd… słabą jednostką, stary. Jesteś częścią pierd… problemu. Tacy jak ty wybrali Justina Trudeau, kiedy ten mroził ludzim konta bankowe. Jesteś ku… żałosny. Nie masz żadnego kręgosłupa moralnego, bo kiedy człowiek, którego wybrałeś, zamyka wam kraj i mrozi konta bankowe, ty pytasz mnie o takie gówno. Pierd… się! Zostaw tę sprawę, koleś. Pierd… tchórzu. […] 10 lat temu bycie trans było chorobą psychiczną. Nagle wślizgnęliście się do świata. Jesteście zarazą, jesteście definicją słabości. Wszystko, co jest nie tak z tym światem, jest przez was. […] Ale najlepsze jest to, że świat tego nie kupuje. Świat nie mówi „wiecie co, macie rację – laski mają kutasy”. Świat mówi „są dwie płcie. Nie chcę, żeby nasze dzieci uczyły się o swojej seksualności”.
Opinia, o którą zapytał Christopher Lee, to słowa, jakie Strickland opublikował dwa lata wcześniej na Twitterze. Były już posiadacz pasa kategorii półśredniej stwierdził, że gdyby miał homoseksualnego syna, to zawiódłby jako mężczyzna. Nie mógłby znieść myśli, że wychował „słabą jednostkę”.
W odpowiedzi na swój nagły wybuch usłyszał owacje, a Dana White stwierdził, że podopieczni mają prawo mówić, co chcą.
Trzeci zgrzyt. Historia miłości Donalda Trumpa
Na bliskie powiązania amerykańskiego giganta z polityką wskazuje także inny czynnik. Nazywa się Donald Trump.
Widok amerykańskich gwiazd na trybunach nie wzbudza żadnej kontrowersji. Niezależnie od tego z jakimi poglądami próbujesz się utożsamiać, odpowiednia ilość medialnej prezencji jest jedynym czynnikiem determinującym czas, jaki poświęcają ci realizatorzy transmisji. Tutaj faktycznie panuje na ogół równość, nawet jeżeli ma ona służyć dalszemu budowania fałszywego wizerunku apolityczności.
Jest jeden wyjątek. Były (przyszły?) prezydent USA traktowany jest jak wybraniec. Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka i jedna z najbardziej wpływowych osób na świecie, może liczyć na krótkie uznanie swojej obecności z ust Joe Rogana – na przykład, gdy niedawno towarzyszył przy wyjściu do oktagonu Alexandrowi Volkanovskiemu. Donald Trump otrzymuje własną kamerę, a w przyjaznej atmosferze eskortuje go sam Dana White. Nikt inny na taki zaszczyt nie może liczyć.
Poniżej wycinek transmisji gali UFC 295, gdzie polityk realizuje swój własny „walkout” godny czołowych zawodników. Przy okazji, na nagraniu poniżej tercet VIP-ów dopełnia Tucker Carson, dziennikarz stacji Fox News, który zasłynął niedawnym wywiadem z Władimirem Putinem.
DONALD TRUMP HAS ARRIVED! 🇺🇸#UFC295 pic.twitter.com/tcREA2aTKd
— UFC on TNT Sports (@ufcontnt) November 12, 2023
Oczywiście, choć to wciąż wyraźna hipokryzja, gdy chcemy uchodzić za apolityczną organizację, to jednak podstawianie komuś kamery pod nos jest grzechem lekkim. Służy konkretnym politycznym celom, ale równie dobrze można próbować to tłumaczyć popularnością amerykańskiego biznesmena. Nie powinno być jednak wątpliwości, że takie zachowanie służy przede wszystkim ociepleniu wizerunku ekscentrycznego polityka w oczach mało zaangażowanego, niedzielnego odbiorcy.
Dla tych bardziej hardcore’owych fanów specjaliści od kampanii wyborczych także zawsze starają się coś przygotowywać. I tak na przykład UFC na swoim serwisie streamingowym publikuje hagiograficzny dokument o życiu Donalda Trumpa, „Combatant in Chief”. Na oficjalnym kanale YouTube dostajemy z kolei ekskluzywny, 40-minutowy wywiad, gdzie miliarder ma okazję porozmawiać o swojej miłości do sportu, a Matt Serra, jeden z ulubieńców publiki, z rozrzewnieniem opowiada, jak kandydat Republikanów w tegorocznych wyborach prezydenckich oglądał jego pierwszą walkę w klatce.
Ważniejszy jest jednak wątek poruszony na samym początku rozmowy. Trump otwarcie w nim mówi o swojej przyjaźni, jaka łączy go z Daną White’em od samych początków jego rządów w UFC. Wspomina początki swojej relacji z dzisiejszym prezesem federacji, rzekomo łączącej dwóch pasjonatów sportu, w której jeden z nich chciał pomóc drugiemu wspiąć się na sam szczyt. W tej hollywoodzkiej opowieści brakuje jednak wspomnienia o tym, że początkowo czysto biznesowa lub wynikająca z wspólnej pasji współpraca, lata później przerodziła się w maszynkę do ocieplania wizerunku.
– Trump nas widział od samego początku. Organizował nam galę w Trump Taj Hotel w 2001 roku. Był tam od pierwszej do ostatniej walki. […] Hale na całym świecie odmawiały nam współpracy. Nikt nie brał nas na poważnie. Nikt oprócz Trumpa. Donald był pierwszym, który zobaczył w MMA ten sam potencjał, który zobaczyliśmy my i pomógł nam zbudować biznes. Zawsze będę mu wdzięczny za to, że wierzył w nas od samego początku. Więc tej nocy, ja wierzę w niego.
Noc, o której mowa, to konwencja Republikanów w Cleveland w 2016 roku. Mowa włodarza UFC uświetniła wielkie zwycięstwo Donalda Trumpa, który oficjalnie uzyskał poparcie swojej partii w nadchodzących wyborach prezydenckich. Zebrał 70% głosów i mógł odtrąbić wielki sukces swojego eksperymentu, polegającego na „wpuszczeniu trochę show-biznesu do polityki”. Jednym z elementów tego programu miało być poleganie właśnie na ekspozycji w mediach tradycyjnie niekojarzonych z polityką, np. zawodach MMA czy rzucając na swoich konferencjach znane z reality show „The Apprentice” zawołanie „You’re fired!”.
– Panie i panowie, Donald Trump to wojownik, i wierzę, że będzie walczył za ten kraj. Moim zdaniem prawdziwy charakter człowieka ocenia się po tym, czy się potrafi cieszyć czyimś sukcesem, tak, jak Trump cieszy się naszym. I wydaje mi się, że to jego pojmowanie lojalności przełoży się na to, jak Trump będzie zarządzał tym krajem – mówił podczas tego samego wydarzenia White. Przy okazji, chwilę po działaczu sportowym głos zabrał Chris Cox, blisko powiązany z Trumpem lobbysta.
Nie wszystko złe, co Trump
Wracając do wstępu, celem wcale nie jest obarczenie UFC winą za całe zło współczesności. W świecie sportu praktycznie każdy większy gracz stara się tak czy inaczej przypodobać władzy. Amerykański gigant próbuje jednak w wyjątkowy dla siebie sposób dokonywać tego przez sieć osobistych koneksji, chętnie i otwarcie korzystając z przyjaźni z najważniejszymi postaciami w rodzimej polityce, oraz nadużywając swojej uprzywilejowanej ekonomicznie pozycji w państwie, które uprzywilejowanym ekonomicznie stara się systemowo sprzyjać.
Przy okazji niemal-monopolista lubi odwdzięczać się poparciem dla konkretnych polityków, oferując im ocieplenie swojego wizerunku w oczach widzów. Premier League, słynące z zaangażowania na rzecz bardzo szeroko pojętej „lewicowości”, nigdy nie wyraziło jasnego wsparcia dla konkretnej partii czy chociażby postulatu. Tymczasem w gabinetach w Kalifornii nikt się nie kryguje z miłością dla Republikan i nienawiścią dla Expansion Act.
Jednocześnie swoje afiliacje Dana White i spółka próbują nieustannie przykrywać, stosując retorykę o niezależności od polityki i zasłaniając się ideą wolności słowa – która przy typowej grupie docelowej mieszanych sportów walki służy przede wszystkim zawodnikom szukającym sławy kontrowersją i wulgarną krytyką progresywistów. Taka radykalizacja przekazu trafia do rozdartego ideologicznie amerykańskiego społeczeństwa, pogłębiając już istniejące między zwolennikami poszczególnych opcji politycznych podziały.
Nie chodzi o to, by usprawiedliwiać organizacje starające się podpiąć pod konkretne ruchy społeczne dla własnych korzyści. Chodzi o to, by znać mechanizmy wpływu na władzę, które w różny sposób zachodzą po obu stronach ideologicznej barykady.
Czytaj więcej na temat wspomnianych w artykule wątków:
- Ramzan Kadyrow. Człowiek, którego boi się nawet Putin
- UFC a sprawa rosyjska, czyli brudne związki gwiazd MMA z Kadyrowem i Putinem
- Rasista, człowiek Trumpa i świetny zapaśnik. Colby Covington, zły chłopiec UFC
- Lepiej przegrać w boksie, niż zwyciężyć w MMA. Jak Dana White traktuje swoich zawodników
Fot. główna – Newspix
Pozostałe fot. – Twitter: Colby Covington; Newspix