We włoskim komplemencie kobietom mówi się, że są piękne jak gol w ostatniej minucie. Bramki z pierwszej minuty mają znacznie gorszą prasę. Niesłusznie, bo też bywają urodziwe. Wymagają pomysłu, perfekcyjnego wykonania i – nie ukrywajmy – mnóstwa szczęścia. Polskim drużynom wszystko to czasem jednak też się zdarza.
Jeśli o wrzutach z autu mówi się, że są niedocenianym i traktowanym po macoszemu stałym fragmentem gry, cóż powiedzieć o rozpoczęciu (wznowieniu) gry od środka? Jest w futbolu elementem na tyle nieistotnym, że zwykle nawet nie wymienia się go w wyliczeniach stałych fragmentów gry. Zanim piłka zostanie kopnięta, a kapitanowie wraz z sędziami przeprowadzają losowanie stron oraz tego, kto rozpocznie mecz, jeszcze poświęca się mu jakąś uwagę antenową. Później jednak przestaje mieć większe znaczenie, kto pierwszy kopnie piłkę, kto rozpocznie drugą połowę, albo jak wznowi grę po ewentualnej stracie gola. Nawet stosunkowo świeże zmiany w przepisach, które osiem lat temu dopuściły możliwość wznowienia gry od środka we wszystkich kierunkach i wykonania go wyłącznie przez jednego zawodnika, przeszły bez większego echa. Mimo że niektórzy starzy bywalcy stadionów twierdzą, iż pierwsze kopnięcia danej drużyny są w stanie coś im powiedzieć o jej dyspozycji w danym dniu, kibice stadionowi oraz telewizyjni często przegapiają moment, w którym gra już zaczęła się toczyć.
Wprawdzie w losowaniach kapitanowie czasem wybierają piłkę, a nie preferowaną stronę boiska, ale zwykle ma to co najwyżej walor psychologiczny. Kto chce pokazać, że planuje toczyć mecz na własnych zasadach, przejąć inicjatywę, być panem wydarzeń na boisku, stara się to czasem zaznaczyć od pierwszych sekund. Rzadko jednak idzie za tym jakiś szerszy plan zaskoczenia przeciwnika już w pierwszych kopnięciach meczu. Początek służy raczej wzajemnemu badaniu się, unikaniu błędów, sprawdzaniu dyspozycji własnej oraz rywala.
REKORDY W JEDNO POPOŁUDNIE
Dlatego tak bardzo ożywcze dla świata futbolu były dwa gole strzelone w trakcie ostatniej przerwy na kadrę, a ściślej, w trakcie jednego popołudnia, uznane przez statystyków za najszybsze trafienia w historii meczów międzypaństwowych: Austriaka Christopha Baumgartnera przeciwko Słowacji i Niemca Floriana Wirtza w meczu z Francją. Szczególnie w tym drugim łatwo zauważyć wypracowany schemat, głębszą myśl, która stała za elementem zaskoczenia. Zawodnicy oraz selekcjoner Julian Nagelsmann nie ukrywali zresztą, że to efekt działań Matsa Buttgereita, duńskiego trenera stałych fragmentów gry. Skoro do jego obowiązków w sztabie należą wszystkie zagrania ze stojącej piłki, rozpoczęcie gry nie jest wyjątkiem. To dobry pretekst, by przyjrzeć się, jak ten element wygląda w Ekstraklasie.
Traf chciał, że akurat miniona ekstraklasowa sobota, która nastąpiła już po szybkich ciosach Baumgartnera i Wirtza, przyniosła w polskiej lidze mecz z najszybciej strzelonymi dwoma golami tego sezonu. Fredrik Ulvestad z Pogoni Szczecin trafił do siatki Cracovii już w 47. sekundzie, czyli cztery sekundy później niż Kristoffer Hansen z Jagiellonii Białystok strzelił gola Warcie Poznań oraz „aż” 16 sekund później niż padła najszybsza bramka bieżących rozgrywek, zdobyta przez Ediego Semedo z Radomiaka w Lubinie. Nietypowe są jednak okoliczności bramki Portowców. W Szczecinie to Cornel Rapa z Cracovii wygrał losowanie i wybrał, że jego zespół zacznie mecz. Mikkel Maigaard zagrał piłkę do tyłu. Eneo Bitri posłał ją na kilkadziesiąt metrów w głąb połowy rywala. Karol Knap wygrał pojedynek główkowy, a Benjamin Kallman przyblokował ciałem Mariusza Malca i zgrał do Arttu Hoskonena, który dośrodkował w pole karne. Wygrane przez kapitana losowanie przyniosło efekt i sprawiło, że to gospodarze pierwsi musieli się bronić. Pogoń pierwszy raz opanowała piłkę w tym meczu dopiero po upływie pół minuty, gdy złapał ją Valentin Cojocaru. Siedemnaście sekund później okrętowy tyfon odtrąbił pierwszego gola wieczoru.
To nie był jednak koniec początkowego szaleństwa w Szczecinie. Faworyt ruszył cieszyć się z gola, co trwało równe 55 sekund. Maigaard znów ustawił piłkę w punkcie środkowym. Drugi raz tego dnia wycofał do Bitriego, który posłał bardzo podobne podanie w tę samą strefę, gdzie tym razem pojedynek główkowy z Gorgonem wygrał Hoskonen. Piłkę zgraną do Knapa pomocnik Cracovii wprowadził w pole karne do Rapy, ale został zblokowany przez Rafała Kurzawę, co oznaczało rzut rożny dla gości. Piętnaście sekund gry i kolejny stały fragment. Przebieżka Davida Olafssona w stronę narożnika, poprawienie piłki, uniesienie ręki i po upływie 23 sekund dogranie wprost na głowę Kallmana. 1:1. Teoretycznie w 144. sekundzie meczu, lecz po ledwie 64 sekundach efektywnego czasu gry.
NAJSZYBSZY GOL SEZONU EKSTRAKLASY
Mecze, nie tylko w Polsce, rzadko zaczynają się aż tak konkretnie. W bieżącym sezonie z ponad 600 strzelonych w Ekstraklasie goli, piętnaście (2,5%) padło w pierwszych trzech minutach spotkań. Najczęściej udawało się tak szybko napoczynać rywali Rakowowi Częstochowa i Lechowi Poznań – po trzy razy. Indywidualnym rekordzistą jest Adriel Ba Loua. Skrzydłowy Kolejorza dwa z czterech goli, jakie ma w dorobku w tym sezonie, strzelił w pierwszych trzech minutach meczów z Puszczą Niepołomice oraz Jagiellonią. Co jednak charakterystyczne, w przypadku wielu z tych szybkich trafień to rywale zaczynali mecze. Tak było przy bramce Hansena z Wartą w 43. sekundzie, Deiana Sorescu z Rakowa w drugiej minucie meczu z Lechem w Poznaniu, czy Mateusza Czyżyckiego z Korony przeciwko Widzewowi. Przy najszybszym golu sezonu to wprawdzie Radomiak zaczynał, ale w ciągu pół minuty, jakie minęło od rozpoczęcia meczu, do strzelenia gola, Zagłębie Lubin zdążyło jeszcze wykonać wrzut z autu!
W poszukiwaniach gola w jakiś sposób przypominającego trafienia Wirtza i Baumgartnera, czyli będącego bezpośrednim następstwem przedmeczowego losowania, trzeba więc odpuścić trzy najszybsze bramki sezonu, bo przy każdej z nich rywal miał opanowaną piłkę przy nodze i tylko tracąc ją, naraził się na utratę gola. Niezłym kandydatem jest gol Ba Loui z Puszczą, strzelony po pierwszym ataku pozycyjnym Lecha w tamtym meczu, choć i wówczas niepołomiczanie przez moment mieli piłkę pod kontrolą. Najbliżej wzorca z Sevres, jeśli chodzi o rozpoczynanie gry, jest więc chyba to, co zrobiła Legia w Lubinie, gdzie już po czterech minutach prowadziła 2:0. Pierwszego gola Rafał Augustyniak strzelił w 67. sekundzie po pierwszym ataku pozycyjnym jego drużyny. Zawodnicy Zagłębia zdążyli przez tę minutę z kawałkiem zaliczyć cztery kontakty z piłką, ale w żadnym przypadku nie można powiedzieć, że mieli ją pod kontrolą. Legia wygrała losowanie, a chwilę potem z tego skorzystała.
TRUDNE POCZĄTKI ZAGŁĘBIA
Zagłębie jest zresztą przypadkiem, który rzuca się w oczy, bo nie tylko wówczas bardzo źle weszło w mecz. Na liście piętnastu najszybszych goli sezonu, aż 20% zostało strzelone przeciwko lubinianom. Oprócz trafień Semedo i Augustyniaka był przecież jeszcze gol Filipa Szymczaka w rozpoczynającym wiosnę meczu z Lechem. Wtedy zresztą pierwszy strzał Kolejorz oddał już po 29 sekundach, pokazując, jak bardzo był naładowany po zimowej przerwie. Zagłębie wszystkie te trzy mecze przegrało.
Idąc trochę szerzej, warto zauważyć, że lubinianie stracili pięć goli w pierwszych czterech minutach meczów, siedem w pierwszych dziesięciu i dziewięć w pierwszych piętnastu. 25% wszystkich strat z tego sezonu Miedziowi ponieśli w trakcie kwadransa, który stanowi mniej niż 17% czasu gry. A zwykle przecież toczy się najpłynniej – nie ma doliczonych minut, raczej nie przeprowadza się zmian, ani nie kradnie czasu, gdy piłka wyjdzie za linię boczną lub końcową. Gdyby sporządzić tabelę ligi tylko za pierwsze kwadranse, Zagłębie z bilansem bramkowym 2:9 wyprzedzałoby jedynie ŁKS, który jednak nie stracił gola wcześniej niż w 8. minucie.
NIE TYLKO GOLE. TAKTYKA ROZPOCZĘCIA GRY
Nie ma co jednak ukrywać, do perfekcyjnego wejścia w mecz potrzebny jest nie tylko dobry pomysł i wykonanie, ale też masa szczęścia. Czasem naprawdę niewiele brakuje, by świętować spektakularne rozpoczęcie. Wystarczy przypomnieć wyjazdowy mecz Lecha w Białymstoku i pierwszy celny strzał oddany przez Kristoffera Velde po ataku pozycyjnym już w 11. sekundzie. Gdyby piłka siadła mu na nodze jak Baumgartnerowi czy Wirtzowi przy ich strzałach z dystansu, tamto rozpoczęcie Kolejorza też mogłoby być stawiane za wzór. Jeszcze mniej brakowało Legii w niedawnym meczu z Widzewem, gdzie wyszedł jej niemal perfekcyjny schemat. Rozpoczęcie Juergena Elitima do Josue – długi przerzut do ustawionego praktycznie na linii bocznej Pawła Wszołka, zgranie głową do wbiegającego w okolice narożnika Bartosza Kapustki, dośrodkowanie na dalszy słupek, celny strzał głową wbiegającego Ryoyi Morishity i wybicie piłki Rafała Gikiewicza na rzut rożny w 13. sekundzie. A już zupełnie blisko najszybszego gola sezonu była Pogoń w starciu domowym z ŁKS-em, gdy w 29. sekundzie Grosicki idealnie wystawił piłkę na pustą bramkę Efthymiosowi Kolourisowi. I tylko Grek wie, jakim cudem trafił w tamtej sytuacji tylko w słupek. Także polska liga daje więc powody, by nie spóźniać się na stadion.
Ważne rzeczy, które mogą się wydarzyć w jednej z pierwszych akcji meczu, to jednak przecież nie tylko gole. Najszybszym incydentem wpływającym na przebieg całych 90 minut było w tym sezonie to, co wydarzyło się w meczu Cracovii z Radomiakiem, gdy napastnik gości wyleciał z boiska za faul popełniony w 14. sekundzie. Pasy rozpoczynały tamten mecz, ale w chwili, gdy Leonardo Rocha ostro wchodził w nogi Patryka Sokołowskiego, traciły już posiadanie piłki. Gdy przed niedawną przerwą na mecze reprezentacji Korona grała z Pogonią, jej zawodnicy domagali się odgwizdania zagrania ręką w polu karnym po zablokowanym strzale Nono już w 21. sekundzie. W tej samej kolejce Dawid Abramowicz z Radomiaka aut na wysokości pola karnego wykonywał już w pierwszej minucie, jednak strzał, który udało się po nim oddać w 43. sekundzie, był niecelny.
ULUBIONE SCHEMATY
Czasem to właśnie wywalczenie innego stałego fragmentu jest najcenniejszą zdobyczą, jaką udaje się złowić po rozpoczęciu gry. Dobrze było to widać w Wielkich Derbach Śląska, gdy Ruch po rozpoczęciu wywalczył dwa wrzuty z autu na wysokości pola karnego, a następnie dwa rzuty rożne. Musiały minąć dwie minuty, zanim zabrzanie pierwszy raz powymieniali piłkę. Zanim do tego doszło, już cztery razy musieli bronić własnej bramki. Podobnie zaczął się zresztą grudniowy mecz Puszczy z Widzewem. Wówczas niepołomiczanie już po 13 sekundach wywalczyli rzut wolny blisko pola karnego, a jego następstwem był rzut rożny. Łodzianie musieli być pod prądem od samego początku. Gracze Puszczy natomiast kilka miesięcy później w starciu z inną łódzką drużyną musieli się przekonać, jak deprymujące może być, gdy rywal na początku meczu po prostu zabierze piłkę i nią się nie podzieli. Wyjazdowy mecz małopolskiego beniaminka z ŁKS-em rozpoczął się od ponad dwóch minut nieprzerwanego wymieniania piłki przez gospodarzy, którzy czegoś podobnego doświadczyli z kolei jesienią, gdy przyjechało do nich Zagłębie i przez pierwsze dwie i pół minuty miało sto procent posiadania.
To często efekt, który trenerzy chcą osiągnąć. Niekoniecznie zależy im, by od pierwszej akcji na boisku sypały się iskry. Czasem ważniejsze jest, by drużyna pokazała, że zamierza wymieniać podania, kontrolować grę, dominować. Nastawienie zespołów bardzo wyraźnie wpływa na to, jak rozpoczynają mecze. Zdecydowanym królem ekstraklasowych schematów jest wycofanie z punktu środkowego do pomocnika albo nawet stopera, dalekie zagranie na walkę, w okolice narożnika pola karnego albo linię boczną i toczenie tam pojedynku główkowego.
Są jednak subtelne różnice. O ile Legia najczęściej pierwszą akcję przeprowadza, jak z Widzewem, zagraniem do bardzo szeroko ustawionego Wszołka, o tyle Piast częściej decyduje się grać, głównie za sprawą Ariela Mosóra, wprost w pole karne rywala, ostatnio zresztą zwykle z marnym skutkiem. Raków natomiast upatrzył sobie miejsce kilka metrów od narożnika pola karnego. To tam kierują zazwyczaj pierwszą piłkę stoperzy albo Władysław Koczergin, tam ustawia się napastnik do pierwszego pojedynku powietrznego, tam gromadzą się ofensywni pomocnicy, by zebrać spadającą na ziemię, tzw. drugą piłkę. To wszystko zagrania o dużym ryzyku niepowodzenia. By powstała z nich natychmiastowa akcja bramkowa, trzeba spełnić kilka warunków – długie podanie musi być wykonane idealnie w punkt, napastnik potrzebuje wygrać pojedynek główkowy, jego koledzy zebrać piłkę i celnie dośrodkować, a adresat dośrodkowania musi wygrać pojedynek w polu karnym i celnie strzelić. To zdarza się raz na setki rozpoczęć.
MNIEJ CHAOSU
Dlatego trenerzy, którym zależy, by nie pozbywać się pochopnie piłki i nie wprowadzać do meczów zbyt wielu bezpośrednich elementów, decydują się na inne schematy. Górnik czy Widzew, gdy zaczynają, najczęściej decydują się na krótkie podania na własnej połowie, pozwalające zawodnikom szybko poczuć piłkę i oswoić się z meczem, zanim przejdą do konstruowania pierwszej akcji pozycyjnej.
Pogoń też stara się tkać akcję kombinacyjną, ale od razu bardziej ofensywną. Zawodnicy Jensa Gustafssona niekoniecznie cofają akcję na własną połowę, często starają się błyskawicznie przedzierać krótkimi podaniami przez środek boiska. Przy rozpoczęciu gry rywal musi stać poza kołem środkowym, ponad dziewięć metrów od wykonującego pierwsze kopnięcie. To na tyle duża przestrzeń, by poczuć odrobinę swobody w środkowej strefie i spróbować ją wykorzystać. Trochę w stylu Baumgarta i Wirtza, którzy przecież cały czas w swoich bramkowych akcjach poruszali się w szerokości nie tylko pola karnego, ale nawet światła bramki. Nie tracili czasu na przenoszenie akcji na boki. Na nic nie tracił natomiast czasu Kajetan Szmyt z Warty w meczu z Rakowem rozpoczynający dla poznaniaków 2024 rok. Młodzieżowiec bez ceregieli podbiegł do piłki ustawionej w punkcie środkowym i… kopnął ją w stronę bramki Vladana Kovacevicia. Gdyby trafił, ustanowiłby światowy rekord na wieki wieków. Po dwóch sekundach od pierwszego gwizdka piłka wyszła jednak na aut bramkowy.
REKORDOWE GOLE PODBESKIDZIA
Polska liga też widziała jednak bardzo szybkie gole. Co zaskakujące, dwa trafienia uznawane powszechnie za najszybsze w dziejach Ekstraklasy – ze stuprocentową pewnością trudno to udowodnić, biorąc pod uwagę, że przez kilkadziesiąt lat nie było źródeł, które pozwalałyby to zweryfikować – zostały strzelone przez ten sam zespół. Najpierw Podbeskidzie Bielsko-Biała wpisało się do historii ligi za sprawą Fabiana Paweli, który w Białymstoku trafił do siatki po osiemnastu sekundach. Smaczku tamtej bramce dodaje fakt, że była to pierwsza kolejka sezonu, a dla jej strzelca debiut w najwyższej lidze. Obecnie jest na trzecim miejscu w klasyfikacji najszybszych, bo w 2022 roku Giannis Papanikolaou z Rakowa strzelił Radomiakowi gola w trzynastej sekundzie.
Dwa lata po golu Paweli bielszczanie wyśrubowali własny rekord o kolejne siedem sekund. Ich trenerem był wówczas Leszek Ojrzyński, który zwracał uwagę na wszelkie detale związane ze stałymi fragmentami gry. Dzień przed meczem wyjazdowym z Wisłą Kraków ćwiczył więc z zawodnikami wariant rozpoczęcia z długim zagraniem na Piotra Brożka, lewego obrońcę Białej Gwiazdy, który – zdaniem bielskiego sztabu – miał tendencję zgrywania piłki do środka. Bartłomiej Konieczny faktycznie kopnął więc… idealnie na głowę rywala. Ten, zgodnie z założeniem, zgrał ją do środka. Tam czekał już na nią Damian Chmiel, który huknął z półwoleja zza pola karnego. Gdyby trafił, rekord wynosiłby dziś dziesięć sekund i nosił jego nazwisko. Piłka odbiła się jednak od poprzeczki i od pleców Michała Miśkiewicza nim w jedenastej sekundzie wpadła do siatki. To był jedyny gol tamtego meczu.
Z jednej strony ta historia pokazuje, jak bardzo warto przykładać wagę do rozpoczęcia gry, bo da się w ten sposób strzelić gola na wagę trzech punktów. Z drugiej, jak bardzo trudny do zaplanowania jest sukces w tym elemencie. Nawet jeśli spostrzeżenie Ojrzyńskiego na temat rywala było słuszne, a jego wskazówka przekazana zawodnikom okazała się bezcenna, nikt nie miał wpływu na to, jak odbije się piłka po zgraniu Brożka, gdzie dokładnie spadnie i czy na pewno pod nogi gracza Podbeskidzia. To, że spadła akurat tak, by Chmiel mógł jednym dotknięciem przygotować ją sobie do strzału, że strzał z półwoleja z 25 metrów wyjdzie mu tak dobrze i że piłka po odbiciu się od poprzeczki trafi w bramkarza rywali, wtaczając się następnie do siatki, jest już elementem praktycznie losowym. Także dlatego gole strzelone w pierwszych sekundach meczów zwykle wywołują tak wielkie poruszenie na całym świecie. O ile da się dobrze zaplanować je na kartce, o tyle perfekcyjne przeniesienie ich na boisko zdarza się niezwykle rzadko i zawsze robi wrażenie.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Stadion Obiecany. Reportaż Jakuba Białka o Ruchu Chorzów
- Wojciech Kuczok: Gdy Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki, świat się dla mnie zawalił [WYWIAD]
- Jak futbol pozwala ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
- Przemysław Frankowski: Możemy grać ładnie. Awans z grupy w Katarze nie cieszył [WYWIAD]
- Czy Fabrizio Romano wszystkich oszukał?
fot. NewsPix.pl