Właściwie każde igrzyska olimpijskie niosą ze sobą jakieś zaskoczenie. A to przegra zdecydowany faworyt, a to ktoś z drugiego szeregu niespodziewanie sięgnie po złoto. Jakie były jednak największe niespodzianki w dziejach tej imprezy? Wytypowaliśmy naszą piątkę.
To dwudziesty drugi artykuł z realizowanego we współpracy z ORLEN S.A. cyklu „Droga do Paryża”, opowiadającego o igrzyskach olimpijskich, który ukazuje się na naszym portalu.
Warto wspomnieć
Zanim jednak o pięciu największych niespodziankach, wypada przywołać kilka, które mogły się tu znaleźć, ale ostatecznie uznaliśmy, że z tymi topowymi przegrywają. Ot, choćby maratońskie zwycięstwo Emila Zatopka. Sensacja, bo Czech nigdy wcześniej nie startował na takim dystansie, a w Helsinkach (1952) wygrał już wcześniej biegi na 5000 i 10000 metrów. Z marszu postanowił przystąpić jeszcze do trzeciego, najdłuższego. I okazało się, że i tam nie ma na niego mocnych.
Idąc chronologicznie, trzeba też wspomnieć o Billym Millsie. Amerykański długodystansowiec i wojskowy pojechał do Tokio w 1964 roku. Nikt nie zwracał na niego większej uwagi. W biegu na 10000 metrów doszło jednak do niebywałego obrotu spraw. Królować miał tam rekordzista świata, Ron Clarke z Australii, opcjonalnie Piotr Bołotnikow ze Związku Radzieckiego czy Murray Halbert z Nowej Zelandii (mistrz olimpijski na 5000 metrów sprzed czterech lat).
Ostatecznie nie wygrał żaden z nich. Zrobił to za to Mills, który jeszcze w eliminacjach pobiegł o minutę wolniej od Clarke’a, który w finale wyznaczał mocne tempo. Gdy kolejni biegacze odpadali, Mills trzymał się jednak blisko Australijczyka. W końcu zostali przy nim on i Mohammed Gammoundi z Tunezji. I już to było zaskoczeniem – życiówka Clarke’a wynosiła 28:15.6 s, z kolei Amerykanin i Tunezyjczyk nigdy wcześniej nie złamali granicy 29 minut. Wtedy zrobili to jednak obaj. O sensację starał się Gammoundi, który na ostatnim okrążeniu zaczął naciskać na Clarke’a i to skutecznie. Gdy wydawało się, że Tunezyjczyk zgarnie złoto, nagle Mills – który wcześnie został nieco z tyłu – zdobył się na niesamowity sprint i wyprzedził obu rywali. Czasem 28:24.4 s ustanowił nowy rekord olimpijski. I zgarnął złoto. Do dziś nie powtórzył tego wyczynu żaden Amerykanin.
A skoro o Amerykanach mowa, to zaskoczeniem – ale z ich perspektywy negatywnym – był też finał turnieju koszykarzy w 1972 roku, gdy Związek Radziecki zdołał przezwyciężyć dominację USA. Zawodnicy zza Oceanu wygrywali turniej koszykarzy niezmiennie od 1936 roku, gdy pojawił się na igrzyskach. W Monachium im się to nie udało, a my uznaliśmy, że po pierwsze jest inny koszykarski moment, który bardziej zasługuje na TOP 5, a po drugie zbyt dużo było kontrowersji wokół tego meczu, by uznać, że to sensacja całkowicie „czysta”.
Czyste nie były też pływaczki z NRD, które w 1976 roku nie dawały szans rywalkom. Na tamtych igrzyskach nie zgarnęły tylko dwóch złotych medali, ale 200 metrów stylem klasycznym to był z kolei popis Sowietek (zajęły całe podium). Sensacją zakończyła się natomiast rywalizacja sztafet na 4×100 metrów stylem dowolnym, gdzie z rekordem świata triumfowały Amerykanki. W drużynowych rywalizacjach Amerykanie często wspominają też „Wspaniałą Siódemkę”, gimnastyczny team, który w Atlancie (1996) pokonał Rosjanki po tym, jak te – wcześniej reprezentując oczywiście ZSRR – zdobywały złota w tej konkurencji na 10 (!) igrzyskach z rzędu.
Przechodząc już do XXI wieku i kończąc tę wyliczankę – wspomnijmy Konstandinosa Kienderisa. Grek sensacyjnie zdobył złoty medal w biegu na 200 metrów na igrzyskach olimpijskich w Sydney, a potem poprawił to złotami mistrzostw świata (2001) oraz mistrzostw Europy (2002), mimo że wcześniej był stosunkowo nieznanym zawodnikiem. W Sydney kilkukrotnie biegł swoje najlepsze czasy w sezonie, miał też jednak furę szczęścia – czas, z jakim wygrał, był najwolniejszym od kilku dekad.
Kienderisa umieścilibyśmy nawet w naszym TOP 5, gdyby nie fakt, że… tuż przed igrzyskami w Atenach (gdzie był nawet faworytem do rozpalenia znicza) został złapany na dopingu. Uniknąć kontroli próbował razem z Ekatirini Tanu, czołową grecką sprinterką, udając, że brali udział w wypadku motocyklowym. Ale tym tłumaczeniom nikt nie dał wiary.
I to tyle. A teraz przejdźmy już do właściwej piątki.
5. „Nie wiedziałam, jak zareagować”
Ryoko Tani to jedna z najlepszych judoczek w dziejach. Na igrzyskach debiutowała w 1992 roku, zdobyła wtedy srebro, ale że miała tylko 16 lat, wiadomo było, że to jedynie początek. Cztery lata później znów okazała się srebrna, choć była już dwukrotną mistrzynią świata. Po porażce w Atlancie zaczęła jednak dominować jak nikt inny. Zgarnęła pięć kolejnych tytułów mistrzyni świata (z pominięciem 2005 roku, gdy nie wystartowała).
Do tego wreszcie została mistrzynią olimpijską. W 2000 roku w Sydney nie miała sobie równych. Cztery lata później w Atenach też. Podobnie miało być w Pekinie.
I tu na scenę wkracza Alexandra Dumitru. Rumunka, również czołowa judoczka, zdecydowanie najlepsza Europejka w kategorii do 48 kilogramów (niezmiennie była mistrzynią Starego Kontynentu od 2004 do 2008 roku), ale w światowej stawce maksymalnie brązowa, co było głównie zasługą Tani, z którą regularnie przegrywała. Japonka niepokonana była zresztą przez 12 lat. Trudno było od niej nie oberwać.
Dumitru musiało przemknąć przez myśl, że – jak na MŚ w 2005 czy 2007 roku – na igrzyskach skończy z brązowym medalem. W półfinale miała bowiem trafić na Tani. I tak się też stało, choć obie miały po drodze nieco problemów. Japonka trafiła na solidne rywalki, ale każdą ostatecznie przezwyciężyła. Rumunka już w swojej drugiej walce doznała lekkiego urazu, ale udało jej się wygrać przez ippon. A potem miała walczyć z Ryoko Tani.
I wtedy rozegrała się sensacja. Niepokonana od 12 lat Japonka tym razem uległa.
– Walczyłam z nią wcześniej, znałam jej taktykę, wiedziałam, jak pokonywała mnie w przeszłości. Tym razem udało mi się utrzymać znacznie niższą pozycję, bo wiedziałam, że nie lubi, gdy to robię, wolała stać prosto. W efekcie broniła się, nie atakowała. Udało mi się wykonać kilka technik i ataków, które mnie faworyzowały. Ostatecznie byłam w stanie wygrać i to było dla mnie jak finał. Byłam niesamowicie szczęśliwa, właściwie nie wiedziałam, jak zareagować. Podskakiwałam w górę, nigdy nie zapomnę tego momentu – mówiła w materiale dla oficjalnego kanału igrzysk olimpijskich.
Finału, jak stwierdziła, „nie mogła przegrać”, nie po takim triumfie w starciu z największą gwiazdą swojej konkurencji. I nie przegrała. Zdobyła złoto, jednak to, co najważniejsze i najbardziej sensacyjne zrobiła w półfinale. – Cała praca, jaką wykonałam przez te wszystkie lata, treningi się opłaciły. Gdy usłyszałam hymn Rumunii i zobaczyłam flagę z podium, dotarło do mnie, że jestem mistrzynią olimpijską.
4. Włoskie złota
Fred Kerley, srebrny medalista, powiedział potem, że „nic nie wiedział” o rywalu, który go wyprzedził. Ba, niedzielni kibice lekkiej atletyki, którzy pewnie znali większość finalistów, triumfatora też mogli nie kojarzyć. Marcell Jacobs był bowiem outsiderem w światowej stawce. Fakt, że znalazł się w finale biegu na 100 metrów w Tokio już stanowił spore zaskoczenie. Przed tym startem dawano mu trzy procent szans na zwycięstwo.
W sumie i tak dużo.
Ostatecznie przed Tokio tylko dwa razy w karierze pobiegł poniżej granicy 10 sekund. A 9.95 i 9.99 s to nie wyniki, które robiłyby wrażenie na najlepszych biegaczach świata. Lepiej w 2021 roku śmigało na setkę kilkunastu zawodników. W teorii dla Marcella nie było więc miejsca nawet w finale. Teoria jednak swoje, a praktyka – co innego. Bo już w eliminacjach w Tokio Jacobs wybiegał życiówkę. 9.94 s nie było wielką przebitką, ale nakręciło go.
Wieczorem po tamtym biegu grał na PlayStation z Gianmarco Tamberim, włoskim skoczkiem wzwyż. W pewnym momencie któryś z nich rzucił: „A co gdybyśmy obaj wygrali?”, na co drugi odpowiedział, że to niemożliwe i nie chce o tym myśleć. Po półfinale jednak cały obraz sytuacji się zmienił. Jacobs pobiegł bowiem… 9.84 s. Czas świetny, a w porównaniu do jego poprzednich – wręcz wybitny. Wciąż taki, który niekoniecznie mógł dać mu podium, ale pozwalał o nim marzyć. W dodatku o jedną tysięczną sekundy miejsce w finale przegrał Trayvon Bromell. Odpadło też kilku innych niezłych biegaczy. Stawka delikatnie się przerzedziła, można było atakować.
A Jacobs w momencie startu był pozytywnie nakręcony. Tuż przed finałem setki złoto zdobył bowiem… Tamberi. Podzielił się nim z wielkim rywalem i przyjacielem, Mutazzem Isą Barszimem. Gianmarco dał się ponieść emocjom, ale gdy tylko się uspokoił, stanął za metą biegu na 100 metrów. Czekał, wierzył w kolegę. A Marcell w tym samym czasie powiedział sobie, że skoro Tamberi – któremu kilka lat zajął powrót na szczyt po poważnej kontuzji – zdobył złoto, to i on jest w stanie.
Z bloków w finale najlepiej wystartował Kerley, ale Jacobs nabierał szybkości. W połowie dystansu biegł już równo z Amerykaninem. A w jego drugiej części dołożył jeszcze nieco szybkości. Pobił życiówkę po raz trzeci, a czas 9.80 s dał mu upragnione złoto. Tuż za metą wpadł w ramiona Gianmarco, potem wspólnie świętowali. – Spełniło się moje dziecięce marzenie. Pobiec w finale i wygrać… zawsze tego chciałem – mówił potem Jacobs.
A na tamtych igrzyskach zrobił to… jeszcze raz.
Włosi zdobyli bowiem też złoto w sztafecie 4×100 metrów. Niespodziewanie złożyli naprawdę dobrą sztafetę, w której – o dziwo – to nie Jacobs finiszował. Do mety na pierwszym miejscu Italię doprowadził bowiem Filippo Tortu, rywal, ale też przyjaciel mistrza z indywidualnej setki. Potem mogli świętować, razem z Lorenzo Pattą oraz Fausto Desalu (ich życiówki na 100 metrów to odpowiednio 10.13 i 10.21 s), którzy uzupełnili skład włoskiej sztafety.
Jacobs zdobył więc dwa złota. I oba były sensacyjne.
3. Zemsta jest złota
A skoro o sztafetach mowa, to wypada napisać i o kolejnej. Podczas igrzysk w 2004 roku na 4×100 metrów wygrali bowiem Brytyjczycy, choć teoretycznie… nie mieli prawa tego zrobić. Jeśli już kiedyś mogli powalczyć o złoto, to osiem lat wcześniej, albo – tym bardziej – cztery. Wtedy jednak ich medalowe szanse dwukrotnie zabierały złe zmiany, już w eliminacjach.
W 1996 pałeczkę zgubił Darren Campbell. Potem mówił, że przyjechał na igrzyska tylko po to, by ostatecznie przebiec trzy jardy, ale „takie są sztafety”. Dodawał też, że pewnie nie będzie z niego zadowolony Linfold Christie, wybitny sprinter, oszczędzany na ważniejsze biegi niż ten eliminacyjny. W 2000 roku to Campbell był oszczędzany – a Brytyjczycy mieli wielkie nadzieje, w 1997 byli trzeci na MŚ, dwa lata później zgarnęli srebro – i tym razem z trybun oglądał, jak jego koledzy wykonali dwie fatalne zmiany. W efekcie Wielka Brytania znów odpadła przedwcześnie.
W 2004 roku nikt już w sztafetę przesadnie nie wierzył.
Po części dlatego, że z jej składu wypał Dwain Chambers, który niedługo przed igrzyskami wpadł na dopingu. Brytyjczykom odebrano przez to złoto mistrzostw Europy z 2002 roku i srebro z MŚ 2003, co gorsza jednak przez „skasowanie” rezultatów wszystkich startów z udziałem Chambersa w rankingu sztafet spadli na 15. miejsce. A na igrzyska wchodziło ich tylko 16. Rzutem na taśmę udało im się jednak do Aten pojechać, choć Campbell, rozgoryczony i wściekły na kolegę, w pewnym momencie zastanawiał się nawet w rozmowach z dziennikarzami, jaki jest sens biegania sztafet, skoro twoje sukcesy mogą zostać wymazane przez zachowanie jej innego członka. Ale że był kapitanem całej ekipy lekkoatletycznej, to szybko uznał, że i w Atenach pobiegnie w drużynie.
Słusznie, bo indywidualnie Brytyjczycy zaliczyli tam katastrofalny czas. Ani na 100, ani na 200 metrów do finałów nie wszedł brytyjski biegacz. Był to pierwszy taki przypadek od 1976 roku. Campbell w dodatku biegał z urazem, wcześniej leczył się na własną rękę, szukając wszelkich metod, które mogłyby mu pomóc. Nie wyszło, w półfinale biegu na 200 metrów dobiegł ostatni. Jego koledzy nie poradzili sobie z kolei na setkę. Została sztafeta, w którą nikt nie wierzył. W dodatku możliwości Campbella publicznie podważał Michael Johnson, który był ekspertem w amerykańskiej telewizji, sugerując, że jego kontuzja nie jest tak poważna, a stanowi tylko wymówkę.
Zawodnicy z Wysp mieli więc swoje powody, by w sztafecie wyjść na stadion i dać z siebie wszystko. Przez eliminacje przeszli w niezłym stylu. W finale – wedle wszelkich przewidywań – mogli jednak liczyć co najwyżej na srebro, a i to tylko wtedy, gdyby dopisało im szczęście. Nie do pokonania wydawali się Amerykanie, biegający w składzie Justin Gatlin (mistrz na 100 metrów), Shawn Crawford (mistrz na 200), Maurice Greene (trzykrotny mistrz świata) oraz Coby Miller (bez wielkich sukcesów, ale biegający poniżej 10 sekund).
Tyle że sztafety potrafią zaskoczyć. I właśnie Amerykanie się wtedy o tym przekonali. Na drugiej zmianie zaliczyli katastrofalne przekazanie pałeczki. Biegli dalej, ale ze stratami do Brytyjczyków, którzy świetnie przebrnęli przez pierwszą połowę dystansu. Inna sprawa, że mieli tam teoretycznie dwóch najmocniejszych biegaczy – Jasona Gardenera i Darrena Campbella. Wszystko pozostawało więc w nogach Marlona Devonisha oraz Marka Lewisa-Francisa.
Ten pierwszy pobiegł świetnie, utrzymał niewielką przewagę nad rywalami. Lewis-Francis z kolei ją tracił. Krok po kroku, metr po metrze, Amerykanie byli bliżej. Aż wbiegli na metę, właściwie w identycznym momencie. Lewis-Francis i Greene zgodnie spojrzeli na ekran z wynikami, na którym ostatecznie na pierwszym miejscu pokazała się Wielka Brytania. Amerykanie byli o jedną setną sekundy wolniejsi. Przegrali, to im już się wcześniej zdarzało, nawet na własnej ziemi, w Atlancie (tam wygrali Kanadyjczycy).
Ale przegrali w składzie, który w teorii nie miał prawa przegrać. I to z Brytyjczykami, którzy z kolei… nie mieli prawa wygrać. Dwa minusy dały plus. Campbell przyznawał potem nawet, że w pewnym momencie rozważał wyjazd do domu, ale po spotkaniu z kolegami ze sztafety uznał, że pobiegnie. Dał radę, wspólnie zgarnęli złoto. Odpowiedzieli wszystkim krytykom.
To była ich zemsta.
2. Brąz, czyli… najgorsze igrzyska
Amerykanie na igrzyskach olimpijskich przegrywali w turnieju koszykarskim tylko ze Związkiem Radzieckim. Dwukrotnie – w przywołanym już 1972 roku i szesnaście lat później, w 1988. Złoto zgarnęła poza tym jeszcze Jugosławia, ale dokonała tego w 1980 roku, przy bojkocie państw Zachodu. Gdy jednak w 1992 roku dopuszczono do rywalizacji profesjonalistów, a USA wysłały do Barcelony Dream Team, wydawało się, że nadeszła nowa era.
Era, w której nikt ich nie pokona.
I od tamtego czasu tak to właśnie wygląda. Z jednym wyjątkiem. W roku 2004 USA nie zagrało nawet w finale, koszykarze zza Oceanu musieli zadowolić się brązowym medalem. To był szok, największa sensacja tamtych igrzysk, które przecież – co ustaliliśmy przed chwilą – miały i inne niespodzianki. Jednak żadna nie mogła się równać z taką porażką Amerykanów. Skąd ona się jednak wzięła?
ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
Przede wszystkim w tamtym okresie gra w amerykańskiej kadrze – dla najlepszych zawodników – straciła nieco ze swego prestiżu. Amerykanie, gdy jechali na igrzyska w najmocniejszym składzie, właściwie zmiatali resztę rywali z parkietu. W trzech finałach „profesjonalnej” ery na IO najbliżej ich pokonania byli Francuzi w 2000 roku – a i tak przegrali ostatecznie 75:85. Stąd przed igrzyskami w Atenach wiele gwiazd zrezygnowało z udziału w turnieju olimpijskim.
Do Grecji nie pojechali między innymi Kobe Bryant (inna sprawa, że on miał swoje prywatne problemy), Jason Kidd, Ray Allena, Tracy McGrady, Vince Carter czy Kevin Garnett. A poza nimi i inni zawodnicy w kolejce do grania. Łącznie czternastu koszykarzy odmówiło wtedy Larry’emu Brownowi, trenerowi kadry. Najczęściej zrobili to w dodatku gracze, którzy w tamtym okresie byli faktycznymi gwiazdami NBA, w doskonałym dla koszykarzy wieku. To były ogromne osłabienia. Tym większe, że część z nich (choćby Carter czy Kidd) już w kadrze grali, wiedzieli, z czym to się je i rozumieli system – pojawili się choćby na Mistrzostwach Ameryki w 2003, stanowiących de facto kwalifikacje olimpijskie.
Ale na IO już nie pojechali. W konsekwencji Brown nadal miał w składzie zawodników dobrych, nierzadko takich, którzy w przyszłości mieli stać się legendami – na igrzyska pojechali wówczas młodzi LeBron James, Dwyane Wade czy Carmelo Anthony – ale bez potrzebnego doświadczenia, a przede wszystkim, nie stanowiących drużyny. A zrobić z nich taką na szybko było po prostu trudno.
Oczekiwania wobec USA się jednak nie zmieniły. Wszyscy chcieli złota. Amerykanie w całej historii igrzysk przegrali wcześniej przecież tylko dwa mecze – finał w 1972 roku i półfinał w 1988. Nikt nie spodziewał się, by teraz coś miało się zmienić. A jednak w Atenach zanotowali… więcej porażek, niż we wszystkich poprzednich imprezach olimpijskich.
Już ich pierwszy mecz, z Portoryko, pokazał, że coś jest z kadrą USA nie tak. Wielcy faworyci oberwali i to solidnie – 73:92. Potem wygrali co prawda z gospodarzami oraz Australią, ale w obu tych meczach nie imponowali. A gdy po wyrównanym spotkaniu lepsi od Stanów okazali się Litwini, no to zrobiło się nerwowo. Z sześciozespołowej grupy wychodziły co prawda cztery reprezentacje, ale gdyby Amerykanie zanotowali jeszcze jedną porażkę, mogliby nie awansować do ćwierćfinału. Na ich szczęście na koniec został ich mecz z najsłabszą w grupie Angolą, po której się przejechali.
Do fazy pucharowej wyszli z czwartej pozycji. W konsekwencji trafili na zwycięzców grupy A, Hiszpanów. I akurat z nimi rozegrali prawdopodobnie najlepszy mecz turnieju. Wygrali 102:94, a niespodziewanym bohaterem został Stevon Marbury, który zdobył 31 punktów. Nawet ten mecz pokazał jednak, że ani Tim Duncan, ani Allen Iverson nie w pełni radzą sobie z rolą liderów reprezentacji. A w półfinale widoczne to było jeszcze bardziej, w dodatku Duncan miał problemy z faulami. Amerykanie w dodatku słabo rzucali za trzy, nie radzili sobie też z obroną strefową, która w NBA była stosunkową nowością.
Efekt? Porażka z Argentyną, dowodzoną przez fenomenalnego Manu Ginobilego, do spółki z Luisem Alberto Scolą, który z kolei został bohaterem finału – w nim Argentyńczycy stosunkowo łatwo (84:69) ograli Włochów. A Amerykanom został tylko rewanż na Litwinach w meczu o brąz. Skuteczny, ale nikt się z niego przesadnie nie cieszył. A porażka – za jaką uznawano trzecie miejsce – w Atenach zaowocowała tym, że cztery lata później do Pekinu pojechał „Redeem Team”, drużyna napakowana gwiazdami, która nie dała już szans żadnemu z rywali.
1. Zbyt gruby by nim rzucić
Aleksandr Karielin to najwybitniejszy zapaśnik w historii. Nie ma co do tego żadnej wątpliwości. Jego znajomi i rywale powtarzali, że siła Rosjanina „nie jest ludzka”. I faktycznie tak to momentami wyglądało. Bywało, że rywalami na macie wręcz rzucał, jakby byli szmacianymi lalkami. Jego pojedynki sprawiały wrażenie takich, w których przez pomyłkę zawodnika wagi ciężkiej sparowano z rywalem lżejszym o dobrych 30 kilogramów.
Karielin doznał tylko dwóch oficjalnych porażek w całej karierze. Po raz pierwszy przegrał w 1987 roku, na mistrzostwach ZSRR. Pokonał go wtedy Igor Rostorocki, dwukrotny mistrz świata, rywal z najwyższej półki. – To było dla mnie bardzo gorzkie doświadczenie. Dlatego, mimo że wygrywam dużo i przychodzi mi to łatwo, cieszę się każdym zwycięstwem – mówił potem Karielin. I dodawał, że po przegranej jeszcze bardziej wziął się za treningi.
Te przyniosły efekt. Rok później pokonał Rostorockiego, pojechał na igrzyska do Seulu, a tam już nie dał szans rywalom. Podobnie jak w Barcelonie i Atlancie. Swoją drogą na każdych z tych igrzysk startował w barwach innej reprezentacji, bo trafił akurat na czas wielkich przemian. Zaczynał od Związku Radzieckiego, potem była Wspólnota Niepodległych Państw, a w 1996 roku w końcu Rosja.
Do tytułów olimpijskich dorzucił też dziewięć z rzędu złotych medali mistrzostw świata i dwanaście z mistrzostw Europy. Nie przegrywał, nikt nie był w stanie go pokonać. Aż pojawił się Rulon Gardner.
Niespodzianką było już to, że ten pojechał na igrzyska. Przed 2000 rokiem nigdy nie był nawet mistrzem Stanów Zjednoczonych, nie mówiąc o większych sukcesach. Od dziecka miał problemy z wagą, sport stał się dla niego ucieczką od wyzwisk innych dzieciaków, z których czerpał motywację. Trenował futbol amerykański i zapasy, ostatecznie postawił na ten drugi sport. Słusznie, jak się potem okazało.
Od małego był też bardzo silny, regularnie pracował na rodzinnej farmie w Wyoming (był najmłodszym z dziewiątki rodzeństwa). Kilka razy otarł się tam też o śmierć, a to przez wypadnięcie z samochodu, a to przez to, że… został trafiony strzałą. Sport stanowił więc odmianę w tej codzienności, coś innego od harówki na farmie, ale i biedy, bo rodzina nie była bogata. Nawet gdy poleciał na igrzyska, jego rodzice – którzy chcieli się tam znaleźć z nim – nie mieli pieniędzy na przelot. Rodzinne miasto wyskubało nieco kasy, ale tylko na bilet dla jednej osoby. Padło na matkę. Ojcu też ostatecznie udało się dotrzeć, sprzedał zapasy słynnego w okolicy gulaszu. I uwaga, jest tu biało-czerwony wątek: gulasz był z polskiej kiełbasy.
W każdym razie oboje mogli zobaczyć, jak ich syn sięga po medal olimpijski. Gardner doszedł bowiem do finału. I na tym się miało skończyć, nie miał prawa pokonać Karielina. Nikt nie mógł tego dokonać, prawda? No nie do końca. Gardnerowi się udało. Po trzynastu latach bez porażki, Rosjanin uznał czyjąś wyższość i to w takiej walce, o czwarte olimpijskie złoto. Gardner wygrał wtedy 1:0. Punkt zdobył… przez błąd Rosjanina.
Jakiś czas przed igrzyskami zmieniono zasady. I tak jeśli przez pierwszą część walki nikt nie zdobył punktu, drugą rozpoczynano od rzutu monetą. Potem obaj zapaśnicy stawali naprzeciwko siebie, obejmując się dookoła klatek piersiowych. Ten, który wygrał rzut, mógł objąć rywala jako pierwszy – a to była spora przewaga. Tyle tylko, że Karielin musiał utrzymać chwyt do czasu, gdy przeciwnik się uwolni albo on sam zdobędzie punkt. I to była właśnie zmiana reguł. Rosjanin tylko na chwilę (dosłownie, konieczna była weryfikacja po proteście Amerykanów) rozłączył dłonie. Ta chwila wystarczyła. Gdyby wytrzymał kilka sekund dłużej, prawdopodobnie sędziowie przyznaliby mu punkt. W tej sytuacji otrzymał go jego rywal.
Do końca walki i tak pozostawało kilka minut, wszyscy spodziewali się, że Rosjanin spokojnie ją wygra. Gardner bronił się jednak niezwykle zaciekle, a do tego atutem stała się jego… tusza. Był na tyle gruby, że Karielin nie był w stanie go objąć, podnieść i rzucić, co robił ze wszystkimi innymi rywalami. W końcu Aleksandr, na kilka sekund przed końcem walki, po prostu zrezygnował. Widział, że w tym starciu nie zwycięży. Nie był w stanie. Po raz pierwszy od 1987 roku znalazł swojego pogromcę.
– Przez 13 lat nikt nie miał nawet szansy go pokonać. Gdy walczyliśmy w 1997 podniósł mnie trzy razy i przerzucił nad głową. Za drugim razem moja stopa niemal uderzyła w tył mojej głowy. Kiedy pomyślałem, że mogę wygrać? Jakieś 10 minut temu. Powtarzałem sobie: „Myślę, że mogę. Myślę, że mogę”. Ale dopiero, gdy to się skończyło, dowiedziałem się, że faktycznie mogę. Wciąż uważam, że jest najlepszym zapaśnikiem na świecie. Ale ta noc należała do mnie – mówił Gardner po walce.
CZYTAJ POZOSTAŁE TEKSTY Z CYKLU DROGA DO PARYŻA
Wielu twierdziło potem, że gdyby tylko chciał, Karielin odkułby się w Atenach, ba, może nawet dotrwałby do Pekinu i tam też triumfował. Ale zabrakło mu ognia, po tej porażce nie znalazł motywacji do dalszej pracy. Poszedł w politykę, dziś jest blisko Putina. A Gardner? On świętował, ale po latach miał problemy, głównie z nadwagą. Wystąpił nawet w programie telewizyjnym, w którym widzowie śledzili jego postępy w zrzucaniu kilogramów. Spróbował też sił w MMA, ale tylko w jednej walce dla federacji PRIDE. W 2007 roku przeżył za to katastrofę lekkiego samolotu, który wpadł do jeziora, a w 2012 – wraz z żoną – wniósł do sądu wniosek o bankructwo.
Od tamtego czasu żył na uboczu, a o jego sukcesie przypomina się głównie przy okazjach takich jak ten tekst. Cóż, triumf na igrzyskach nie zawsze oznacza triumf w życiu.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Czytaj więcej o igrzyskach olimpijskich: